Polskie skoki się skończą? Kruczek odpowiada. "Jedno jest pewne"

Jakub Balcerski
- Nie zostałem działaczem - zapewnia w długiej rozmowie ze Sport.pl team manager reprezentacji Polski w skokach narciarskich, Łukasz Kruczek. Były trener kadr skoczków i skoczkiń opowiada nam o swojej nowej roli w Polskim Związku Narciarskim, omawia stan polskich skoków i zdradza kulisy wielkich zmian przeprowadzonych w nich przed nowym sezonem.

To z Łukaszem Kruczkiem w roli trenera dwa złota olimpijskie na igrzyskach w Soczi i tytuł mistrza świata wywalczył Kamil Stoch. Szkoleniowiec zaczął pracę z kadrą skoczków w marcu 2008 roku, wcześniej pracował przy niej i jej zapleczu jako asystent Heinza Kuttina, czy Hannu Lepistoe. Zrezygnował z prowadzenia reprezentacji w 2016 roku. Potem przeniósł się do Włoch i z tamtejszą męską kadrą pracował do 2019 roku, gdy objął polskie skoczkinie. Ich trenerem był przez trzy lata.

W ostatnich dwóch latach Kruczek pełnił dwie funkcje w PZN: najpierw koordynatora skoków narciarskich, a teraz został team managerem reprezentacji. W rozmowie ze Sport.pl wyjaśnia, na czym obecnie polega jego praca, odpowiada na pytanie, czy żałuje, że nie został kontrolerem sprzętu na zawodach Pucharu Świata i wyjaśnia, na czym polega i jak był budowany nowy system szkolenia juniorów, który ma pomóc polskiemu narciarstwu, w tym skokom, w kolejnych latach.

Zobacz wideo Adam Małysz szczerze o zakończeniu kariery: Zastanawiałem się, co to będzie

Jakub Balcerski: Team manager to nowa, czy raczej nowa-stara rola Łukasza Kruczka? W zeszłym roku byłeś koordynatorem skoków w związku. To się bardzo różni od siebie?

Łukasz Kruczek: Nie, ale w mojej pracy nie ma już zajmowania się sprawami na dwóch biegunach, kompletnie różnych od siebie. Przez ostatni rok koordynowałem i wspierałem kadry, ale jednocześnie działałem np. przy prowadzeniu programu Orlen Cupu. Wtedy często byłem po dwóch stronach polskich skoków, tego samego dnia miałem na głowie sprawy dwóch części piramidy całej dyscypliny.

Jednak teraz pracy wcale nie jest mniej, ona po prostu jest inna. Sporo ostatnio zmieniło się w naszych skokach i dalej uczymy się funkcjonować w systemie szkolenia wprowadzonym tej wiosny. On obejmuje każdego z nas, pracujących w związku. Po kilku miesiącach widzimy, że do tej pory działa w porządku i może mieć spory, pozytywny wpływ na skoki w Polsce. Musimy tylko mu ufać i ciężko pracować całą grupą osób zaangażowanych ten projekt. Na wyniki tych zmian musimy jednak cierpliwie poczekać, dotyczą one przede wszystkim młodszego pokolenia.

Thomas Thurnbichler mówił, że polskiej kadrze potrzeba osoby, która będzie współpracować z nią w stylu Horsta Huettela w Niemczech, Clasa Brede Braathena w Norwegii, Mario Stechera w Austrii, czy Gorazda Pogorelcnika w Słowenii. Masz pewnie podobne zadania co oni, a czy taki sam wpływ na podejmowanie najważniejszych decyzji w polskich skokach?

- Myślę, że nie. Te osoby są na stanowisku dyrektora sportowego danych dyscyplin. U nas struktura jest nieco inna. Pewnie w wielu kwestiach te role są zbieżne, ale też nie do końca znamy wszystkie zadania, jakie są zlecone tym osobom. Ostateczne decyzje zawsze należą do trenerów.

Role Huettela, Braathena, Stechera i Pogorelcnika trochę różnią się pomiędzy sobą, ale ogółem chodzi o to, że są blisko kadr i dbają o to, żeby niczego im nie brakowało. Tak jak przed prezesurą w PZN robił to Adam Małysz.

- To opiera się na rozwiązywaniu problemów, które sam odczuwałem jako trener. To czasem drobne, czasem większe rzeczy, które zazwyczaj są na jego głowie, a dodatkowa osoba w roli team managera może go odciążyć.

Sekretarz generalny związku Jan Winkiel, gdy dopiero zaczynałeś pracę w nowej roli, mówił, że chodzi głównie o pomoc w tych elementach, gdzie trenerowi "brakuje języka i wiedzy". Podasz jakieś przykłady?

- Czasami są to kwestie logistyczne, zadania związane na przedyskutowaniu danej kwestii z innymi pracownikami związku, czy osobami spoza sztabu. Oddelegowuje się takie zadania gdzie indziej i wiadomo, że te sprawy nadal będą rozwiązane, bo one nie mają nic wspólnego bezpośrednio z pracą trenera, nie musi być za nie odpowiedzialny. To nie szkolenie zawodników, praca nad techniką, rozwijanie sprzętu, a rzeczy, które może "ogarniać" osoba, która jest w związku, ale nie pracuje z samymi zawodnikami. Takie dzielenie się obowiązkami może pomóc.

Miałeś dużo innych możliwości? Wiem, że wcześniej, gdy skończyłeś pracę jako główny trener w kadrze skoczkiń, pojawiła się np. oferta od FIS, żebyś został kontrolerem sprzętu w Pucharze Świata.

- Ona się cały czas gdzieś przewijała, bo jak wiemy, nie ma wielu kandydatów do tej roli. Jest poniekąd niewdzięczna, więc często nikt nie chce się zdecydować, żeby podjąć się tej pracy. Wiem, że gdy dostałem ofertę pracy jako kontroler, miał ją też Mathias Hafele. No i wyszło tak, że obaj pracujemy gdzie indziej i razem.

Polska wzięła wszystko.

- Tak wyszło. To dość specyficzna praca, wymagająca bardzo neutralnego podejścia. I miałem wątpliwości co do tego, czy byłbym w stanie być w pełni neutralny, bez stronniczości w stosunku do zawodników, z którymi odniosłem największe sukcesy i z którymi spędziłem ogrom czasu jako trener. W głowie miałem myśli: "Czy będę w stanie się od tego odciąć?". Zresztą to może pójść w dwie strony: można być zbyt pobłażliwym dla tych skoczków, ale też na siłę surowym. Na zasadzie: żeby mi nie zarzucili, że traktuję go wyjątkowo. Kontroler ma być jednak osobą, która nad tym wszystkim panuje i ma pomysł na to, jak do tego podejść.

Czyli myślałeś, czy byłbyś dobrym, czy złym policjantem?

- Ten temat zawsze przynosi takie dylematy. Czasem słyszę od kogoś: "Trzeba było zostać tym kontrolerem, pójść w to, teraz byśmy mieli porządek". A tak naprawdę nie wiemy, co by się wydarzyło. Można sobie gdybać, jak ktoś się zachowa jako kontroler, ale widać to dopiero, gdy nim zostanie. Ten krok robi sporą różnicę.

Kwestia roli kontrolera Pucharu Świata, czy koordynatora w Pucharze Kontynentalnym i FIS Cupie, gdy łączy się kontrolę sprzętu z kierowaniem całymi cyklami zawodów, jest nieco spłycona. Zazwyczaj dyskutuje się tylko o tym, czy kombinezony są duże, czy nie. A nie chodzi tylko o to. Trzeba popatrzeć na tę rolę w szerokiej perspektywie. W przepisach o roli kontrolera jest napisane bardzo niewiele, ale one powstały 20 lat temu i chyba nikt ich nie ruszył. A skoki i ta praca bardzo się zmienia, cały czas.

Przede wszystkim trzeba patrzeć do przodu. Jeśli widać ucieczkę ekip w tym, czy innym kierunku, to może właśnie lepiej nie nazywać ich ruchów ucieczką, tylko podejść do tego tak, że wykorzystują każdą okazję, żeby być lepszym technologicznie od rywali. I to normalne. Trzeba jednak starać się zauważyć, co zmiany w poszczególnych elementach mogą oznaczać dla dyscypliny. Łatwo pewnymi ograniczeniami utrudnić jej rozwój. Można też zabrać pracę, czy konkretne zajęcie kilkudziesięciu osobom w środowisku. Jednym ruchem. Kontroler, choć moim zdaniem to zła nazwa dla osoby w tej roli, musi pilnować bardzo szerokiego obszaru działań w skokach. Nie tylko rozmiaru kombinezonów.

Żałujesz, że odrzuciłeś ofertę FIS?

- Nie jestem w stanie powiedzieć, bo nigdy nie byłem w tej roli i nie mam porównania.

Czyli nie masz tak, że czasem myślisz, jak ci, którzy do ciebie przychodzą? "Ja bym to zrobił inaczej"; "Miałem na to pomysł"; "Szkoda, bo wymyśliłbym jakieś rozwiązanie, a teraz go nie mają".

- Tu wchodzimy w ulubione zajęcie Polaków, czyli gdybanie. Możemy się tak cofać w czasie i myśleć, co by się stało, ale jest, jak jest. Staram się tak nie postrzegać rzeczywistości. Trzeba tu zaznaczyć, że tego typu dyskusje przewijają się cały czas między ludźmi będącymi blisko skoków i to nie tylko w Polsce. Pozycja kontrolera jest chyba najczęściej omawianą kwestią.

W przygotowaniu do nowej roli w Polsce pomogło trochę to, co robiłeś we Włoszech? Tam chyba też byłeś kimś trochę więcej niż trenerem i miałeś dodatkowe obowiązki.

- Nie, Włochy dały mi szersze spojrzenie na świat skoków, który poza Polską funkcjonuje jednak trochę inaczej. Z perspektywy małego teamu, który nie ma takiej siły przebicia jak Polska, to nie ma prawa wyglądać tak samo. Tam od strony związku funkcjonowało to tak, że menedżer, czy koordynator istnieli i byli obecni przy kadrze. Tam była ta pomoc dla trenera, która odciążała go z pracy biurowej. Z perspektywy borykania się z drobnostkami, banałami, polskie i włoskie skoki to jednak dwa różne światy. A jednak słabszy i silniejszy, czy jak kto woli mniejszy i większy kraj, musi później stać razem w kolejce na tę samą belkę na skoczni.

Co było takim banałem, może najbardziej absurdalną różnicą pomiędzy pracą tu i we Włoszech?

- W Polsce zawodnik ma zapewnione praktycznie wszystko, są zorganizowane takie warunki do przygotowań, że praktycznie nie ma braków. We Włoszech, w momencie kiedy ja zaczynałem pracę, zawodnik musiał sobie wszystko zorganizować. Wszystko, czyli kupić dużą część sprzętu, bo związek zapewniał tylko trzy kombinezony i odzież wierzchnią, do tego napoje, odżywki i płacić za większość treningów. Wyglądało to tak, że ten zawodnik był pozbawiony tej otoczki w postaci sztabu szkoleniowego. Krótko mówiąc, tego wsparcia miał bardzo mało.

Jakim szefem jest Sandro Pertile? Pracowaliście razem we Włoszech, ty jako trener, on jako dyrektor.

- Bardzo wspierającym. Jemu bardzo zależało na tym, żeby skoki coś znaczyły. Przejmował dużą kwestię spraw organizacyjnych na linii grupa-związek. Powiem szczerze, że bez niego w tamtym momencie chyba nawet byśmy nie ruszyli z miejsca. Struktura i sposób pracy Włoskiego Związku Sportów Zimowych (FISI) jest odmienny od PZN. Wiele kwestii załatwia się inną drogą niż u nas i bez pomocy tego typu osoby, która dobrze zna funkcjonowanie, nie ma szans na działanie. Trzeba jasno powiedzieć, że włoski związek jest o wiele większy, bo to Związek Sportów Zimowych i obejmuje swoim działanie większą rzeszę dyscyplin. Skoki w tym wszystkim są, takie ma się wrażenie, mało istotne. U nas jest dokładnie na odwrót.

Byłeś koordynatorem polskich skoków, jesteś team managerem reprezentacji. Łukasz Kruczek przestał być trenerem, a został działaczem?

- Nie zostałem działaczem. Przepraszam, ale to słowo ma dla mnie negatywne skojarzenia. Ja mimo wszystko jestem osobą, która chce i jest blisko procesów, które zachodzą w grupach.

W tym momencie nie mam na sobie odpowiedzialności, nie jestem szkoleniowcem w żadnym ze sztabów naszych kadr. Nie planuję procesów szkoleniowych, ale jeśli ktoś mnie o coś pyta, prosi, żebym się wypowiedział, czy na coś zerknął, jak w ostatnim czasie robił to np. Thomas Thurnbichler, to chętnie służę swoją opinią. Ostateczna decyzja i podjęcie odpowiedzialności za wybór w jakiejś sprawie zawsze należy już do tych, którzy są tu w roli trenerów.

Jestem trenerem z pasji i wykształcenia. Te kwestie, które interesowały mnie do tej pory, nadal są dla mnie ciekawe. Pasji szkoleniowca nie da się wyłączyć i myślę, że trener na zawsze we mnie zostanie. W tej chwili nie mam jednak możliwości działania 1:1 jak w przeszłości. Nie mam też na sobie odpowiedzialności za decyzje szkoleniowe, sam tak wybrałem. Czy jest lepiej, czy gorzej? Jak człowiek zmienia swoją pozycję, to zawsze mówi się: "A, wtedy było łatwiej". Gdy następuje transfer z pozycji zawodnika do trenera, to trochę wzdycha się do tego, jak wszystko działo się, gdy było się skoczkiem. Później trener zmienia rolę na działacza i mówi "E, ta trenerka nie była taka zła". Człowiek czuje się dobrze w tym, co już zna. Gdy ma poukładane, co ma robić i jak ma mało niewiadomych. Zmiana roli zawsze przynosi takie, które zaskakują i do których trzeba się dostosować.

To co cię zaskoczyło, odkąd pomagasz polskim kadrom?

- Patrzy się na nie z innej perspektywy. Jeśli chcesz coś zorganizować, to bardzo czegoś potrzebujesz i na to naciskasz. A tu czasem trzeba powiedzieć: nie. Trzeba pomyśleć, jak coś zrobić inaczej. Musiałem się nauczyć odmawiać. I dostosowywać do sytuacji, bo nie wszystko w każdej chwili da się załatwić. Nie zawsze skutecznie gdyż potrafię wejść w położenie trenera i wiem że taka, bądź inna rzecz z jego punktu widzenia jest bardzo potrzebna.

Poza tym, że jest się częścią tej grupy, z którą pracujesz, masz też wgląd w to, jak ona wygląda z zewnątrz. Tej perspektywy często brakuje, gdy jesteś trenerem. Mówię o sprawach organizacyjnych i finansowych, za nie w pewnej części jestem odpowiedzialny. Jeśli coś zawalę w tej działce, to odpowiedzialność spadnie na mnie.

A w roli trenera, kiedy najbardziej odczułeś ciężar własnej odpowiedzialności? Utkwił mi w głowie Pekin, gdy skończyły się igrzyska i w zasadzie od razu ruszyły rozmowy o przyszłości kadry skoczkiń, ale już bez ciebie. W tym okresie, twojego prowadzenia kadry kobiet, to był moment, gdy wszystko pękło i choć wyniki były słabe przez cały sezon, to, co stało się na wielkiej imprezie spotęgowało złe odczucia?

- W sumie z założeniami się wtedy bardzo nie rozminęliśmy. Chodzi mi o to, że te skoki, jeśli spojrzymy sobie dokładnie na wyniki, nie były nawet najgorsze w całym sezonie. Cały sezon był poniżej oczekiwań i założeń jakie stawialiśmy samo sobie. Jednak nie w tym rzecz. Tu kluczowe było to, jak to wyglądało przez cały czas. Cele na imprezie docelowej nie były spełnione.

Byłem jednak gotowy do kontynuowania pracy. W żaden sposób się nie poddałem. Bo źle byłoby się poddać. W głowie był pomysł, jak poukładać to dalej.

Chciałem dalej pracować, ale chcieć, a móc, to dwie różne sprawy. Nie chcę znowu gdybać, czy coś mogło się wydarzyć inaczej. Tak się to potoczyło, że teraz w roli trenera już mnie w kadrze nie ma.

Zeszły rok w kobiecej kadrze był bardzo chaotyczny, prawda? Z jednej strony to Szczepan Kupczak był głównym trenerem, z drugiej każda zawodniczka słuchała tego, kogo chciała i trenowała z innymi szkoleniowcami, w tym z tobą.

- Brakowało jasno wskazanego głównego trenera, zgadzam się. Tylko do tego doprowadziło takie założenie, jakie przyjęliśmy po sezonie. Podzieliliśmy kadrę na grupy regionalne, miały różnych trenerów, ale potem to urosło do zbyt dużych rozmiarów i chyba każdy się w tym trochę gubił. Niestety, ten system nie wypalił. Trzeba było wyciągnąć odpowiednie wnioski, przeformowaliśmy układ, a do tego ściągnęliśmy do Polski nowego, zagranicznego trenera z ogromnym doświadczeniem, czyli Haralda Rodlauera. I wszyscy w pewien sposób uczymy się na błędach.

Harald zaskoczył czymś, odkąd przyszedł do Polski? Jakie były kulisy ściągania go tutaj?

- Znam się z nim o wiele dłużej, więc mnie pewnie trudniej zaskoczyć i to raczej nie kwestia tego, czy coś, co zrobił było niespodziewane. Znałem go z skoczni jako trenera pracującego z innymi kadrami, ale nie z metod pracy. Teraz obserwuję z bliższej perspektywy i w obszarach, do których wcześniej nie było dostępu.

Chyba największą rolę w ściągnięciu go do Polski odegrał Thomas i Wojciech Gumny, którzy prowadzili z nim rozmowy. Ja ten pomysł wspierałem i zależało mi na tym.

Dużo dałoby polskim skokom kobiet przyjście Jaroslava Sakali, Czecha, który wychował mistrzynię olimpijską Ursę Bogataj, trenującego w klubie ze Słowenii - Iliriji Lublana, gdyby udało się z nim porozumieć wiosną 2022 roku?

- To znów tworzenie alternatywnej rzeczywistości, ale powiem tak: próbujemy bardzo szybko, za wszelką cenę gonić świat, a niestety pewne transformacje, jak odbudowywanie wyników, czy tworzenie całego systemu, potrzebują czasu. Pójście na skróty? Czasem przynosi efekty, może się udać, ale niesie za sobą ogromne ryzyko. To, co kraje, które dominują - Słowenia, Niemcy, Austria, czy Japonia - zrobiły kilkanaście lat temu, my tylko biernie obserwowaliśmy.

Trzeba przyznać, że nie da się nadgonić kilku, czy kilkunastu lat pracy w kilka miesięcy, czy rok. Nie można w jedną chwilę z zera stworzyć czegoś, co ma być na topie. Potrzeba znalezienia złotego środka, odpowiednich metod. A już na pewno nie zadziała przeszczep skoków męskich do kobiecych. Taka kopia po prostu nie będzie działać. Jeśli przeniesiemy do Polski system z Niemiec i nie dokonamy w nim zmian, to też nie będzie dobrze funkcjonować. Musimy mieć własny system, czerpiąc wzorce od innych, ale taki, który dobrze wtopi się w nasze środowisko. Ale on musi być nasz, czyli autorski. Nie da się wszczepić wszystkiego od innych i zrobić dobrze funkcjonującej kopii. Różnimy się mimo wszystko od innych nacji, czy to organizacyjne, czy, a może przede wszystkim, mentalnie.

W męskich skokach mamy coś takiego cały czas. Narzekaliśmy na nasz system, pojawiały się głosy, że to funkcjonuje źle. W rozmowie ze stroną słoweńską, agencją Team11, o zatrudnieniu Sakali pojawiały się zachwyty, jak to u nas wygląda. Mówili o nas jako o wzorze do naśladowania. A ja ich tak słucham i zastanawiam się, kiedy to usłyszałem w Polsce. I mając w głowie, że przecież chcemy go trochę zmodyfikować w najbliższym czasie.

To pomówmy trochę o tych zmianach. Myślisz, że ruch w stronę większej współpracy ze Szkołami Mistrzostwa Sportowego to dobry kierunek?

- My w tym momencie w ogóle nie możemy z pewnością i przekonaniem mówić o żadnym pełnym systemie. Takim, w którym krąg się zamyka. On cały czas się zmienia. Moim zdaniem możemy tak to nazwać dopiero, gdy będziemy w stanie przeprowadzić zawodnika od naboru do startów w Pucharze Świata, w których byłby skuteczny. Jak zauważymy to pierwszy raz, potem drugi i pojawi się to charakterystyczne zamknięcie kręgu, to możemy mówić o działającym systemie. Za 10-12 lat. Tyle czasu na to realnie potrzeba. Mówiąc teraz o systemie, mówimy życzeniowo. Chcielibyśmy, żeby tak było, to ma szansę powodzenia, ale nie wiemy, jak będzie.

To, co musimy zrobić, to przede wszystkim edukować naszych trenerów, a przede wszystkim kandydatów na trenerów. Musimy stworzyć warunki, w których zawodnik będzie miał szansę przygotować się do roli trenera. Aby nie było sytuacji, że sportowiec znajduje się w sytuacji i na pozycji, na którą nie jest gotowy. Wtedy mimo dużego zaangażowania i chęci na początku to nie wychodzi, a pamiętajmy że pracujemy z młodymi osobami. Mamy fajnych ludzi, którzy chcą pracować, ale oni powinni się ciągle rozwijać. Są tacy, którzy są bardzo zaangażowani i to oni tworzą system. On się sam nie zbuduje. Ci, którzy uczestniczą w nim od naboru zawodników, przez Szkoły Mistrzostwa Sportowego aż do kadr, są kluczowi. Nie ma obszaru, który jest w jakimś stopniu mniej ważny.

My tak naprawdę mamy podstawy takiego systemu. Zarysuję to: jest sporo skaczących dzieciaków, przekazujemy ich z klubów do szkół i kadr, a na koniec zawodnicy wchodzą do Pucharu Świata, choć pewnie wielu chciałoby, żeby było ich znacznie więcej niż obecnie. Doświadczeni skoczkowie przykrywają jednak obecnie fakt, że mamy zdolnych juniorów. A to trzeba podkreślić, oni są. Dojdziemy do takiego momentu, że najstarsi zawodnicy powiedzą pas, to nieodwracalne, ale jestem zdania, że będziemy w stanie zapełnić po nich lukę bardzo szybko. Czegoś podobnego oczekujemy też w przypadku kobiet, choć wiadomo, że okoliczności są trochę inne.

Co jest kluczowym punktem dla pomysłu na ten nieco odświeżony polski system szkolenia juniorów?

- Kluczowe jest otwarcie się na większą grupę zawodników, tak by nie zamykać od razu na wiosnę, po powołaniach, drogi dla innych młodych, którzy nie znaleźli się w kadrze. W młodszych rocznikach często jest tak, że zawodnik gwałtownie się poprawia. Z tym, że jak nie ma szans na zaprezentowanie swoich możliwości, może się nie przebić.

Najwięcej problemów sprawiała nam kwestia tego, jakimi ludźmi wesprzeć system szkolenia w Szkołach Mistrzostwa Sportowego. Cały czas nam kogoś brakowało w układance, bo gdzieś przerzuciliśmy jedną osobę i trudno było wypełnić lukę. Dużo rozwiązał nam powrót Roberta Matei, który zgodził się na dość nietypowy jak na nasze warunki typ pracy: człowiek z Zakopanego jest w grupie beskidzkiej. Chodzi głównie o przebywanie tu, a nie w Tatrach. Bardzo nam na tym zależało.

W wywiadzie dla Interii mówił, że gdyby nie ta praca, to jeździłby tirem.

- Skoro udało nam się go, i to dość łatwo, wyrwać, to znaczy, że serce miał nadal przy skokach.

Zastanawiającą kwestią było to, ilu zagranicznych trenerów dołożycie do szkół, czy kadr. Ostatecznie ten plan jest oparty głównie o polskich szkoleniowców ze wsparciem i myślą szkoleniową z innych krajów, głównie Austrii. Kilka osób zmieniło role, kilka wróciło. To kręci się głównie wokół dobrze znanych nam nazwisk, prawda?

- Moim zdaniem dokładanie zagranicznych trenerów do szkół nie do końca jest trafnym rozwiązaniem. Trener pracujący na tym poziomie z dzieciakami powinien przede wszystkim mieć możliwości bezproblemowego komunikowania się. Chodzi o komunikację na poziomie szkoły, z zawodnikami, czasem z rodzicami. Trudno oczekiwać od kogoś z trenerów zagranicznych takich umiejętności. Trzeba dobrze znać środowisko i umieć się w nie wkomponować.

Dlatego to się chyba musi tak kręcić. Rozmawiając z trenerami z innych krajów, doszliśmy do wniosku, że tam wcale nie jest tak różowo, jak mogłoby się wydawać. Niemcy skarżyli się, że mają problem z utrzymaniem byłych zawodników w strukturach szkolących kolejne pokolenia skoczków, bo zawód trenera nie przynosi wielkich korzyści finansowych. Są inne, często lepsze możliwości.

W Austrii zasadnicze pytanie brzmi: na jakich zasadach funkcjonuje tam spore grono młodych trenerów, których mają w regionalnych związkach, czy klubach? Wiadomo, że im robotę robi połączenie struktur sportowych z militarnymi. Tam obecni, czy byli zawodnicy są na etatach policyjnych lub celnych. Źródło utrzymania mają, a w sporcie realizują swoją pasję. Nawet Thomas mówi, że jest tam z tym trochę problemu. Trenera na pełnym etacie, kompletnie opłacanego, ma chyba tylko klub z Wiednia.

Kogoś nie udało się sprowadzić? Chyba ostatecznie nie chodziło wam o przeniesienie do pracy u podstaw w Polsce wielkich nazwisk z wielkiego świata.

- To prawda, nie do końca o to nam chodziło. Patrzyliśmy na trenerski top, szkoleniowców odnoszących aktualnie sukcesy. Za tymi ludźmi jest też grono ludzi z cienia, którzy choć nie są tak popularni, jak trener reprezentacji, to w dużej mierze są odpowiedzialni za sukcesy nawet tych najważniejszych zawodników. Oni wykonują najwięcej roboty i to wśród nich trzeba szukać fachowców. Oni są najistotniejsi dla każdego systemu.

Zapełniliśmy wszystkie miejsca, które mieliśmy do dyspozycji. Nie jest powiedziane, że nie będzie potrzeby uzupełnienia, czy zmian w kolejnych latach. Nie da się zapewnić, że ktoś z dużym CV i sukcesami przemawiającymi za jego wyborem do takiej roli, będzie się w niej idealnie spełniał. Może się zdarzyć tak, że się w niej nie odnajdzie i trzeba będzie dokonać, może nawet nie wymian, a przynajmniej nie od razu, ale choćby przesunięć na inne pozycje. To, co zaplanowaliśmy do tej pory, mamy obstawione ludźmi z pasją. To się dla nas liczy najbardziej.

Pewnie trochę ryzyka jest w tym, że trenerów polecali główni szkoleniowcy kadr. Jeśli ich decyzje nie były słuszne, możliwe, że trzeba będzie później wymieniać całą gałąź szkolenia w danej dyscyplinie. To nie zbyt duże zagrożenie?

- Inaczej nie można tego zorganizować. Muszą decydować, z kim chcą pracować. Są po części odpowiedzialni za to, jak ten system ma wyglądać. Narzucanie komuś pracy z konkretnymi osobami nic nie da. On wtedy byłby taką marionetką, nie miałby udziału w tym, jak to wygląda od samych podstaw. A powinien. To działa tak, że trener główny musi mieć pełne zaufanie do swoich współpracowników, a oni muszą wierzyć w to, co on robi. Tylko tak to może współgrać. W momencie, gdy pojawią się pierwsze tarcia, w ramach sztabów, one rozpychają grupę, niszczą ją od środka. Tak jest wszędzie, także poza sportem. Gdy nie ma zaufania w małych grupach, trudno marzyć, żeby dobrze działało coś o wiele większego od nich.

Tak było pomiędzy kadrą A i kadrą B w zeszłym sezonie? To tam, poza innym ułożeniem szkolenia juniorów i rozmieszczenia przy nich trenerów, zmiana jest największa, bo przyszedł nowy trener, David Jiroutek.

- Obie kadry przez poprzedni sezon pracowały w innych systemach, to była największa różnica. Mieliśmy świadomość, że w momencie, gdy będzie dochodzić do wymiany zawodników pomiędzy grupami, mogą występować tarcia. Te dwie grupy muszą się uzupełniać, wzajemnie dobrze rozumieć i to w zakresie szkolenia, jak i swoich ról. To między tymi dwoma zespołami najczęściej dochodzi przecież do wymiany zawodników w trakcie sezonu.

Mogło to pozostać tak, jak było do tej pory, czy zmiana była konieczna?

- Sporo tu wyszło od Thomasa. Wziął odpowiedzialność za wiele zmian w ramach całego tego systemu. Chciał mieć jasność pracy i żeby grupy funkcjonowały na tych samych zasadach, wedle jednego pomysłu.

Kadra B rok temu stosowała metody neurocoachingowe, te, które są obecne u Thomasa i Marca Noelke, który je wprowadził?

- Nie. I sam trening motoryczny był prowadzony trochę inaczej. Nie można powiedzieć, że nieskutecznie, bo do celu jest wiele dróg. Każda metoda może być dobra. Nie można zarzucić, że coś było pominięte, czy robione źle. To były po prostu dwie zupełnie różne myśli szkoleniowe, prowadzenia zawodników.

Wcześniej wspomniałeś, że spodziewasz się, że w polskich skokach będziemy w stanie zapełnić lukę po najlepszych zawodnikach "bardzo szybko". A nie jest tak, że pomiędzy najbardziej doświadczonymi i utytułowanymi zawodnikami a zdolnymi juniorami jest dziura? Że ci młodzi potrzebują nieco więcej czasu niż to, ile zostało do zakończenia kariery przez Dawida Kubackiego, Piotra Żyłę, czy Kamila Stocha, a to, jak część zaplecza polskich skoków przez ostatnie lata marnowała swoje szanse, wskazuje, że nie musi być tu płynnego przejścia z jednej generacji w drugą?

- To pytanie było już zadawane, kiedy zbliżaliśmy się do zakończenia kariery przez Adama Małysza. Wtedy też było wrażenie, że jest duża dziura. Czy potrzebują więcej czasu? Z jednej strony chciałoby się go mieć, a z drugiej strony teraz wszystko dzieje się szybciej i tego czasu nie ma. To od tych młodszych zawodników zależy przede wszystkim, czy chcą już sięgać wyżej, czy czekać. Często o tym przeskoku na wyższy poziom decyduje po prostu wewnętrzna motywacja, która pcha zawodnika do codziennego wysiłku i podejmowania wyzwań, do stawania czoła trudnościom.

Jedno jest pewne: nie da się zawodnika na szczyt wepchnąć siłą, to on musi chcieć i robić absolutnie wszystko, co konieczne, by ten szczyt osiągnąć. Trenerzy, sztaby, czy związek są narzędziami w tym procesie. Ci wszyscy ludzie zaangażowani dookoła są dla zawodników.

Więcej o: