Kulisy wielkiego kryzysu w polskich skokach. "Zespół był praktycznie kompletnie zniszczony"

Jakub Balcerski
Był kluczem do wielkich sukcesów polskich skoczków i ich tajną bronią. Przez sześć lat praca z jego systemem treningowym, uznawanym za najlepszy na świecie, przyniosła im wiele medali i najlepsze wyniki w historii. Wszystko zakończył jednak kryzys formy, po którym Haralda Pernitscha nazwano nawet szpiegiem, który miał przekazywać dane Polaków Niemcom. W długiej rozmowie ze Sport.pl naukowiec wreszcie przerywa milczenie. - W moim kontrakcie z każdą federacją zawsze napisane było, że mogę robić, co chcę i pracować, z kim chcę - mówi nam Austriak.

W Innsbrucku dzień przywitał nas chmurami nad masywem Nordkette, ale po chwili w pobliskim Schwaz wyjrzało słońce, odsłaniając ośnieżone górskie szczyty. To na pograniczu Schwaz i Pill swoje królestwo otworzył przed nami Harald Pernitsch, który właśnie odebrał nas z lokalnego dworca.

Zobacz wideo Adam Małysz szczerze o zakończeniu kariery: Zastanawiałem się, co to będzie

Austriacki naukowiec jest jednym najlepszych specjalistów ds. treningu w skokach narciarskich. Wjechaliśmy tą samą wąską drogą, co wielu zawodników, których zabierał do domu na indywidualne sesje. Połączył go z ośrodkiem, gdzie klienci mogą zostać na tyle nocy, ile planują z nim trenować.

Pernitsch zatrzymał się przed domem, tuż przy zagrodzie, w której spokojnie spacerowało sześć osłów. Bo to właśnie w treningu z nimi wyspecjalizował się Austriak. To osły, które przyjeżdżający do niego sportowcy muszą przekonywać do powtarzania ich ruchów, podążania za nimi, czy wykonywania narzucanych przez Pernitscha ćwiczeń.

Osły, z którymi Harald Pernitsch przeprowadza trening (po lewej) w swoim domu w Pill i widok z jego tarasu (po prawej)
Osły, z którymi Harald Pernitsch przeprowadza trening (po lewej) w swoim domu w Pill i widok z jego tarasu (po prawej) Fot. Jakub Balcerski, Sport.pl

- Ten szary jest najstarszy, ma już dwadzieścia lat. A te dwa obok niego dopiero uczymy, jak współpracować z zawodnikami, jeszcze nie mogą uczestniczyć w treningach - mówił, wskazując na zwierzęta. Potem wspięliśmy się na piętro budynku. Tam z tarasu roztacza się piękny widok na okolicę w zimowej scenerii, choć także pełnym słońcu. Wszedłem za gospodarzem do środka, a ten na początek pokazał pomieszczenie ze słynną platformą dynamometryczną podłączoną do laptopa, która po wykonaniu testu - wyskoku w miejscu z lądowaniem na urządzeniu - pozwala mu odczytać dane dotyczące formy każdego zawodnika, z którym współpracuje. Za nią jest jeszcze mała siłownia, a następny pokój służy tym, którzy przyjeżdżają tu właśnie na te jedyne w swoim rodzaju treningi.

Usiedliśmy w jego "biurze" - w dużym, drewnianym pokoju z kuchnią, gdzie Pernitsch siada i pracuje z zawodnikami. Rozmawialiśmy o szczegółach jego pracy, o treningach z udziałem zwierząt, ale także o kulisach sześciu lat spędzonych w Polsce, które przyniosły naszym skoczkom absolutnie największe sukcesy w historii. Ten piękny czas zakończył kryzys formy skoczków w 2022 roku, do którego w rozmowie ze Sport.pl Pernitsch odnosi się po raz pierwszy.

Jakub Balcerski: Pamięta pan swój pierwszy kontakt ze skokami?

Harald Pernitsch: Zaczynałem jako narciarz alpejski, uczyłem się w słynnej szkole w Stams. Miałem 15 lat i tam oczywiście było też mnóstwo młodych skoczków. Po jej ukończeniu na uniwersytecie miałem dylemat: wybrać studia, czy profesjonalne trenowanie sportu? Nie chciałem całkowicie tracić kontaktu ze sportem na najwyższym poziomie, ale zrozumiałem, że powinienem zostać naukowcem.

Chciałem pomagać sportowcom. To było w latach 90., miałem już spore zainteresowanie ze strony skoczków. Ale byli też piłkarze, narciarze alpejscy, hokeiści. Już wtedy przyjeżdżało do mnie naprawdę wielu zawodników.

Był moment, który możemy uznać za "wybuch popularności" pana metod?

- 2008-2010 rok. To wtedy zacząłem wprowadzać indywidualne pakiety dla zawodników. Pracowałem wówczas z Austriackim Związkiem Narciarskim w kombinacji norweskiej i skokach, ale działacze chcieli, żebym zaangażował się w dodatkowe współprace. Stworzyłem indywidualne oferty i nagle okazało się, że to po nie najchętniej przychodzą zawodnicy. Chcieli je wszyscy. To wtedy najbardziej zaangażowałem się w pracę ze skoczkami.

Ma pan dwa systemy pracy. Pierwszy to CYCCESS (od hasła "z cybernetyką po sukces"). Opiera się na pozyskiwaniu danych przez badania na platformie dynamometrycznej, gdzie zawodnik skacze w górę, a na podstawie jego siły, wysokości i innych czynników wyliczane są odpowiednie parametry. Potem się je analizuje, a następnie odpowiednie dostosowuje trening. Drugi, "Esel Coaching", to ten, gdzie zawodnicy mają współpracować z osłami i sprawić, że będą ich słuchać. To wpłynie na ich psychikę i pewność siebie. Oba były w pana planach już na samym początku pracy, nawet w latach 90.?

- Nie, tylko CYCCESS, który stał się podstawą mojej pracy i narzędziem, które pozwala kontrolować trening. Po paru latach okazało się, że to nie wszystko. To dobra metoda, ale nie działa w pełni, jeśli nie zapewni się też odpowiedniej pomocy mentalnej zawodnikowi. Współpracowałem z ekspertami, ale nie docieraliśmy tak głęboko do sportowca, jak to sobie wyobrażałem. Długo szukałem czegoś, co naprawdę pozwoli im zaufać treningowi i samemu sobie. Szczęśliwie potoczyło się to tak, że trafiłem na osły i zrozumiałem, że zwierzęta mogą być kluczem do o wiele lepszego dotarcia do zawodnika.

Jak pan na to wpadł?

- To nie ja, to moje córki. Miały po trzy-cztery lata i kiedyś poszliśmy odwiedzić osły, tak po prostu, bo one były nimi zainteresowane. A ja dostrzegłem, że to bardzo ciche zwierzęta, które świetnie koncentrują się na danej chwili. Przypominały mi zawodników w ich najlepszej możliwej formie: zrelaksowanych, ale w stu procentach skupionych. Pracowałem wtedy ze znakomitymi postaciami, choćby trzykrotnym mistrzem olimpijskim w kombinacji norweskiej, Felixem Gottwaldem. Od razu zobaczyłem, że pomiędzy zawodnikami a osłami buduje się więź, że można nawiązać niezwykłe połączenie.

Miałem ogromne szczęście, że tak to się potoczyło. Parę lat pracowałem nad dokładnym zgraniem pracy z osłami z treningiem, startowaniem w zawodach i mentalnym przygotowaniem zawodników. To daje im świetną podstawę do treningu. Każda metoda inaczej działa na danego zawodnika, więc trudno dobrać sobie coś, co będzie jednocześnie możliwe do zindywidualizowania, ale także wdrożenia jako system. Tego właśnie szukałem.

Harald Pernitsch z jednym z osłów, z którymi przeprowadza treningi dla swoich zawodników
Harald Pernitsch z jednym z osłów, z którymi przeprowadza treningi dla swoich zawodników Fot. Jakub Balcerski, Sport.pl

Jak reagowali zawodnicy, gdy mówił im pan, że teraz idą ćwiczyć z osłami?

- Mówiłem zawodnikom, którzy pracowali z systemem CYCCESS: "Ok, to teraz spróbujmy zbudować pewność siebie ćwiczeniami z osłami". Oni stali i nie dowierzali. Pytali: to jakiś żart? A ja kazałem im podejść do zagrody i na nie spojrzeć, jeśli nie wierzą.

Musiałem nauczyć się tej metody pracy. Czytałem dużo o osłach, rozmawiałem z osobami, które się nimi zajmowały. Myślałem nawet, czy inne zwierzęta też mogłyby nam pomóc, ale wiem, że np. z końmi to by się nie udało. Z osłami od początku działało to jednak naprawdę dobrze i od razu miałem świadomość, że znalazłem to, co tak bardzo chciałem zaadaptować do moich metod. Zawodnik, współpracując z osłem, odnajduje w sobie prawdę. W swoim ciele, duszy. To coś nadzwyczajnego.

Jaka była najdziwniejsza, a może najciekawsza sytuacja ze współpracy zawodników z pana osłami?

- Jeden z niemieckich skoczków przyjechał tu na dwa tygodnie przed Turniejem Czterech Skoczni. Miał słabszy okres, szukał formy. Najpierw odbył trening i badania na platformie, a potem zaprowadziłem go do osłów. Po kilkudziesięciu minutach znalazłem go siedzącego tam na podłodze. Gdy wszedłem, powiedział, że nawet nie wie, co ma z nimi zrobić i się poddaje. Że jest skoczkiem, a nie treserem osłów. Odpowiedziałem, że jeśli nie radzi sobie z takim wyzwaniem, to może wziąć swoje narty, spakować się i wyjechać do domu, ale nie wracać już na skocznię.

Wtedy stwierdził: "Ok, jeszcze spróbuję". Obserwowałem to i widziałem, jak relacja pomiędzy nimi powoli się nawiązuje, a on zaczyna rozumieć, o co w tym chodzi. Na Turnieju Czterech Skoczni wygrał konkurs w Innsbrucku. Wcześniej kompletnie sobie nie radził, ale od Engelbergu stawał na podium i gdy rywalizacji podczas TCS przeniosła się z Niemiec do Austrii, był najlepszy (od lat 90. w Innsbrucku wygrywało tylko dwóch Niemców - Sven Hannawald w 2002 i Richard Freitag w 2015 roku - red.). Widziałem, że skakał swobodnie, był rozluźniony.

To była najszybsza przemiana po pracy z osłami, jaką pan widział?

- Nie. Bywały i szybsze, niemal natychmiastowe. Ludzie są różnie nastawieni i czasem wystarczy jedna, albo kilka sesji, ale może być też tak, że zanim przyjdą wyraźne efekty, minie trochę czasu. Samą relację pomiędzy człowiekiem a osłem widać jednak od razu. I da się ocenić, czy ona jest odpowiednim rozwiązaniem konkretnej sytuacji. Działam już nie tylko w sporcie, ale także z osobami, które zmagają się z depresją, czy chcą skorzystać z tej metody dla swojego zdrowia.

Wspomniał pan o "indywidualnych ofertach". W środowisku często mówi się, że ma pan kilka pakietów, które oferuje zainteresowanym współpracą. Wytłumaczy pan, na czym one polegają?

- Najbardziej podstawowy jest sam system CYCCESS, który można kupić na własny użytek. Każdy może go nabyć i stosować, jak chce. Drugi krok to oprogramowanie do tego systemu, które też można kupić. W grę w chodzi też indywidualna praca z zawodnikiem, jeśli chce przyjechać do mnie trenować. Ostatnią opcją jest współpraca z krajowymi związkami. Ona zawiera zajęcia indywidualne z zawodnikami, także, jeśli chcą mieć sesje z osłami, ale również konsultacje z trenerami i edukowanie ich. Mogę też być trochę jak członek sztabu, mieć konkretną rolę w federacji. Tak współpracowałem w Austrii z Alexem Pointnerem, Niemczech z Wernerem Schusterem i Polską ze Stefanem Horngacherem, a następnie Michalem Doleżalem.

Co nazwałby pan najważniejszym elementem tego systemu, czymś, bez czego nie zbuduje pan w oparciu o CYCCESS dobrej współpracy z zawodnikiem?

- Kluczem do odpowiedniego treningu to zrozumienie, jak należy w nim funkcjonować. Wiele osób, także profesjonalnych sportowców, ma w głowie wykute, że im więcej treningu i obciążeń, tym lepszą formę można zbudować.

Zazwyczaj zawodnicy trenują zbyt wiele i w kierunku, który nie sprawia, że ich praca jest efektywna. Moim zadaniem jest pomóc im to zmienić lub zaadaptować się lepiej do konkretnych zmian. Test na platformie dynamometrycznej, który przynosi dane do analizy i późniejszego planowania treningów, zazwyczaj powinien się odbywać co tydzień. Tak, żeby dostosowywać regularnie ćwiczenia i plan treningowy. Ale jeśli w poniedziałek nie jesteś gotowy, żeby trenować, to zgodnie z tym systemem, nie powinieneś tego robić. A profesjonalnym sportowcom trudno jest zaakceptować, że ktoś im tego zabrania. Zawsze "czują się dobrze". Wyniki mówią co innego i muszą to zrozumieć. Trening to nie tylko wykonywanie jakiegoś planu, to także akceptowanie, że musi zostać, często radykalnie, zmieniony.

Znam wielu zawodników, którzy trenują długo i ciężko, a potem dziwią się, że nie widzą efektów. Bo to nie o to chodzi. Gdy zaczynają pracę w moim systemie, zaczynają to rozumieć i sami wiedzą, że jeśli dane coś pokazują, to się nie mylą. Uczą się tego, że czasem to nie oni panują nad wszystkim, a muszą być odpowiednio kontrolowani przez coś lub kogoś nad nimi.

A jest zagrożenie, że stosując ten system, nie będzie się trenować praktycznie w ogóle? Że wyniki nie będą się poprawiać i będziesz zmuszony odpuszczać coraz więcej i więcej treningów? Może jest granica, której nie warto wtedy przekraczać?

- To wygląda tak, że jeśli wtedy i tak wykonasz pełny trening, to znajdziesz się w o wiele większym niebezpieczeństwie. Twoja forma może zacząć drastycznie spadać, możesz złapać kontuzję, a później coraz bardziej tracić zdrowie. Ignorowanie wyników testów i trenowanie niewłaściwie to spore ryzyko. Choć oczywiście nie można treningu odpuszczać przez zbyt długi czas i do każdego przypadku warto podejść indywidualnie. Zwłaszcza w przypadku skoczków, którym wręcz nie wolno zbyt wiele pracować. To godziny w ciągu tygodnia, trzeba być bardzo ostrożnym, żeby wykonać odpowiedni trening i nie przesadzić.

To zresztą część systemu, którą dobrze znacie w Polsce: powinieneś trenować przez cały rok, ale odpowiednio dozować wysiłek. Zawsze narzucałem skoczkom, którzy ze mną współpracowali, żeby zaczynali pracę przed kolejnym sezonem dwa dni po zakończeniu poprzedniego w Planicy. Już wtedy powinieneś być gotowy. Jeśli nie jesteś, to musisz zadać sobie pytanie: dlaczego? Musi być powód: stres, zmęczenie, brak motywacji. To mogą być różne czynniki. Czasem wyjdzie jednak i tak, że dasz sobie więcej odpoczynku, poleżysz kilka dni w słońcu, ale okaże się, że dla twojego ciała to nie jest odpowiednia forma relaksu. I wracasz na trening, a dane dalej mówią: stop. Zawodnicy pracują na swój sukces każdego dnia, także gdy odpoczywają. Zawsze muszą się siebie pytać: czy to jest dla mnie odpowiednie? Dopiero gdy będą do czegoś przekonani, znajdą odpowiednią ścieżkę do osiągania swoich celów.

Ile razy w ciągu sezonu ma pan sytuację, gdy np. przed wielką imprezą dzwoni przestraszony zawodnik i mówi: "Harald, platforma wskazuje, że nie mogę trenować, a zaraz mam start na mistrzostwach świata". Co pan wtedy robi?

- Zazwyczaj, gdy pracujesz z zespołem dłużej niż przez rok, to się już praktycznie nie zdarza. Bo znają ten system, trenerzy wiedzą, jak go dostosowywać i wszystko jest w normie. Ale na początku współpracy to się zdarza. Takie sytuacje przed imprezami docelowymi są szczególnie trudne, to prawda. Nie chodzi tylko o to, że coś nie działa, a jest mało czasu, żeby to naprawić. Dla skoczka, bardzo wrażliwego na zmiany sportowca, najważniejsze jest czucie, a zły wynik wskazuje na to, że może mieć z nim problem. Co ciekawe, zazwyczaj chodzi o jakiś problem poza sportem: może dziecko jest chore, może ma jakieś kłopoty w związku? Wtedy trzeba, a to nie jest łatwe, powiedzieć, żeby odstawił trening na bok, załatwił to, co ma do załatwienia, zrobił sobie przerwę i dopiero wrócił. Działa się wówczas krok po kroku.

Zależy także, czy przed sobą masz jeszcze tydzień przygotowań do mistrzostw świata, a może jesteś w trakcie Turnieju Czterech Skoczni i decyzja o wycofaniu będzie zbyt radykalna? Musisz decydować. Czasem wychodzi tak, że nie możesz w pełni zaufać systemowi, bo masz na sobie presję, chcesz powalczyć o swoje cele. Wtedy ryzykujesz. Ja nie mogę ich zmusić do robienia tego, co proponują wyniki testów i co jest zaplanowane zgodnie z systemem. Jestem konsultantem, nie stoję nad nimi z batem. Zazwyczaj lubię jednak zawodników, którzy akceptują to, co widzą w wynikach. Oni zazwyczaj unikają takich kryzysowych sytuacji.

Gdy współpracuje pan z całymi reprezentacjami, stara się pan podchodzić do każdego zawodnika indywidualnie, czy przygotowuje taki system, który powinien odpowiadać każdemu i dokonuje małych zmian, jeśli w jakimś przypadku ich potrzeba?

- Muszę go dostosowywać do każdego. Oczywiście, jeśli wiosną masz więcej czasu na trening fizyczny, powinieneś go wtedy wykonywać, to staram się tak podejść do tworzenia planów dla zawodników. Jeśli wiem, że ktoś nie jest na to gotowy i powinien skupić się na treningu szybkościowym, to tak to dostosowuję. Prawdziwym wyzwaniem są skoczkowie, którzy już od dawna są w tym sporcie. Trening nie może być zbyt monotonny, więc musisz znaleźć odpowiednie, świeże metody. Coś nowego za każdym razem. Jednocześnie udowadniasz w ten sposób, że system działa i warto mu ufać.

Pojawiła się sytuacja, jak w przypadku osłów, że ktoś nie potrafił zaufać temu systemowi i się przed tym wzbraniał, a jedna sesja potwierdzona dobrym wynikiem to zmieniła?

- Z osłami jest o to prościej. One po prostu dają ci informację, sygnalizują coś. Jakbyś patrzył w lustro. Trzeba dobrze przetłumaczyć sobie to, co ci przekazują i na to zareagować. Z lustrem jest tak samo: patrzysz w nie i albo akceptujesz to, co widzisz, albo nie i chcesz coś zmienić. To proste. Osły nie kłamią. Z danymi dostarczanymi przez mój system jest inaczej, to trochę bardziej skomplikowane. Liczby też mówią prawdę, ale nie robią takiego samego wrażenia. Wynik na zawodach? To już coś więcej, on pozwala zawodnikowi zrozumieć, że to, co robi jest właściwe, albo działa jak terapia szokowa.

Łatwiej przewidzieć, że komuś forma wzrośnie, czy, że ktoś zaraz będzie miał kryzys?

- Jasne, że to drugie. Kryzys na wynikach widać jak na dłoni, wiemy, że coś nie działa albo zaraz może przestać działać. O wiele prościej wskazać po tym zawodnika, który będzie miał kłopoty. Także zdrowotne. Widać wtedy, że jeśli dalej trenowałby w ten sam sposób, doznałby kontuzji. Dlatego jeśli ryzykuje i dalej trenuje, choć zalecenia są inne, później może to się dla niego bardzo źle skończyć. Czasem nie chodzi o wielkie zmiany: brak jednej jednostki treningowej, sesja przełożona na inny dzień, zmiana godziny. Jest wiele różnych opcji radzenia sobie z tym, że ktoś nie jest gotowy do swojego regularnego treningu.

W mediach społecznościowych co kilka miesięcy pojawia się zdjęcie Piotra Żyły skaczącego na platformie za czasów Stefana Horngachera i za każdym razem znajduje nowych odbiorców, robi furorę, bo ludzie dziwią się, że można tak skoczyć z miejsca. Wysokość, na jaką wzbił się wtedy Żyła, jest jedną z rekordowych?

- Byli tacy, którzy wznosili się jeszcze wyżej. Ale Żyła była zdecydowanie jednym z najlepszych pod tym względem. W skokach nie chodzi o to, żeby skakać jak najwyżej, a poza wielką siłą dobrać do tego jeszcze odpowiednią rotację i wykonać wszystko dobrze technicznie. Jeśli chcesz skoczyć wysoko, musisz się skupić głównie na końcówce skoku. A u skoczków narciarskich kluczowy jest raczej początek, pierwszy ruch. To tam musi nastąpić swego rodzaju eksplozja.

U polskich skoczków dużo mówiło się o tym, że - zwłaszcza w dwóch ostatnich sezonach za Michala Doleżala - był problem z energią na przestrzeni całego weekendu. Bardzo dobre skoki zawodnicy mieli w piątek i sobotę, a w niedzielę szło o wiele gorzej. Widział pan w tym jakąś regułę, coś do poprawy?

- Szczerze mówiąc, to nie sądzę, że tak było. A nawet wiem, że było inaczej. Czasami rzeczywiście układało się to tak, że niedziele wypadały słabiej, ale nie było w tym żadnej reguły.

Ale jeśli spojrzeć na kilka konkursów z rzędu pod koniec sezonu 2020/2021 i cały 2021/2022, to widać najpierw właśnie taką tendencję, a potem spory kryzys całej kadry.

- Tak, ale to nie są dane na podstawie, których można wyciągnąć taki wniosek. Ktoś tak to sobie poukładał i wymyślił, żeby pasowało mu do narracji. Nie patrzył odpowiednio głęboko w proces naszej pracy. Jest wiele powodów, dla których tak może się dziać, ale normalnie, jeśli jako trener masz kontrolę nad tym, co się dzieje z twoimi zawodnikami, nie powinno być problemu, żeby utrzymać wysoką formę przez trzy dni. Problem pojawia się przy siedmiu-ośmiu dniach. Uważam to za niewłaściwy kierunek w dyskusji o polskich skoczkach. Nie da się go poprzeć konkretnymi danymi.

Dodatkowo mogę zdradzić, że robiliśmy wtedy testy na platformie w poniedziałki i wyniki były w normie. Gdyby naprawdę był problem z niedzielami i traconą energią, to platforma by czegoś takiego nie pominęła. Powiem tak: to nie był problem związany z możliwościami fizycznymi zawodników.

Dwa sezony temu u Polaków pojawiło się kompletne załamanie wyników. Winą za kryzys wiele osób obarczyło właśnie pana. Krytykowano pana metody, które chwilę temu przynosiły sukcesy, czy sugerowano, że nie umie pan dostosować ich do potrzeb niektórych zawodników. Rafał Kot, członek zarządu Polskiego Związku Narciarskiego, tworzył nawet teorie spiskowe i oskarżał pana o to, że przekazuje pan dane o zawodnikach z Polski do Niemiec. W rozmowie z TVP Sport wprost uznał pana za szpiega. W jedną chwilę z bardzo docenianego specjalisty, któremu związek płaci więcej niż głównemu trenerowi kadry, stał się pan przyczyną wszystkiego, co potoczyło się tu źle. Wrogiem publicznym środowiska polskich skoków. Jak pan na to reagował?

- Nie obchodziło mnie to. Nie czytam o sobie w mediach. Czasem Adam Małysz mi to przytaczał, ale to chyba było ważniejsze i trudniejsze do przełknięcia dla niego, czy innych osób ze związku, niż dla mnie.

Wiem, jak pracowaliśmy i co mogło być przyczyną tego kryzysu w Polsce. To było dla mnie jasne. Niektórzy próbowali wyczytać, co jest wewnątrz drużyny, nie mając do niej dostępu i jak widać się nie udało, a powstawały dziwne teorie. Oczywiście nie miały nic wspólnego z rzeczywistością.

To ciekawe, bo rozmawiałem wtedy na początku zimy z Richardem Schallertem, trenerem i pana przyjacielem, a on mówił, że pan też zastanawia się, co się dzieje z zawodnikami. Że nie ma pan konkretnej przyczyny i rozwiązania problemów. Wiedział pan, że coś jest nie tak i próbował z tym walczyć? Jeszcze latem i jesienią wyniki Polaków były wtedy świetne, a potem wszystko nagle przygasło.

- Ujmę to tak: wiedziałem, że pojawią się problemy. Nie miałem jednak na to wpływu. Znałem przyczyny, ale nie mogłem nic na to zaradzić. Starałem się wspierać sztab szkoleniowy, zawodników i zrobić to, co leży po mojej stronie. Ale nie mogłem też podejść zbyt blisko, nie chciałem sam niczego zepsuć, bo to nie moja rola, żeby panować nad takimi sprawami.

Zawodnicy i sztab nie mieli zaufania do tego, co robili. Było nad tym wszystkim za wiele znaków zapytania. Nie było tak daleko od odpowiednich rozwiązań, jak mogłoby się wydawać. Zwłaszcza na samym początku sezonu. Parę innych wyborów mogłoby sprawić, że poszliby w zupełnie przeciwnym, pozytywnym kierunku. Jednak potem szczególnie zawody w Wiśle były jakąś katastrofą. Zespół był praktycznie kompletnie zniszczony, choć jeszcze chwilę wcześniej niewiele brakowało, żeby wyniki były znacznie lepsze. Niektórzy zawodnicy byli w naprawdę niezłej formie, ale potem ich dyspozycja też się pogorszyła.

Sporo osób oskarża pana także o to, że nie dostosował pan planów treningowych do zawodników, którzy narzekali na urazy. Jak się pan do tego odniesie?

- W tamtym momencie w kadrze A, ani B, nie było żadnych kontuzji.

Jest pan pewny? A co np. z bólami pleców Andrzeja Stękały?

- Miał je od dwóch lat, ale mógł trenować. Przekazywałem swoje porady trenerom, ale ktoś musi jeszcze chcieć ich wysłuchać i wprowadzić je w życie, prawda? W końcu to oni biorą za to odpowiedzialność.

"Kiedy przyjechaliśmy do Krakowa i po badaniach całej kadry, usłyszeliśmy o wynikach i tym, z jakimi urazami i problemami mierzą się zawodnicy, byliśmy w szoku. Rósł w nas gniew. Bo to, co tu wprowadzono, w kilku przypadkach było poza etycznym, odpowiedzialnym i właściwym działaniem. Pojawiły się kontuzje wśród młodych zawodników: bóle pleców, urazy kręgosłupa. Trenowali z obciążeniami, które w żadnym stopniu nie odpowiadały choćby temu, jak zbudowane jest ich ciało" - to słowa Marca Noelke w wywiadzie, którego udzielił Sport.pl niedługo po tym, jak objął rolę asystenta Thomasa Thurnbichlera wiosną 2022 roku. Czyli mówił o zaniedbaniach z okresu, gdy Polacy działali według pana systemu i planów treningowych.

- Ok, ale gdybyśmy spojrzeli na okres pięć lat wcześniej - ten, gdy Polacy odnosili największe sukcesy w historii, zobaczylibyśmy dokładnie ten sam obrazek. Też pojawiały się kontuzje. Dla mnie to normalne, że w sporcie na najwyższym poziomie zawodnicy mają kłopoty z kolanami, czy plecami. Muszą sobie umieć z nimi radzić. Wtedy się udało. Teraz nie i po kiepskim sezonie łatwo wskazać palcem: "O, kontuzje, dobra przyczyna dla słabszych wyników". Analizy z lepszych sezonów przyniosłyby te same wnioski dotyczące zdrowia zawodników, zapewniam. To nie w tym tkwił problem.

To w czym?

- (dłuższa cisza) Były przyczyny takiego spadku formy, ale nie mam ochoty ich teraz wymieniać i bawić się w oskarżenia. To było proste do zauważenia nawet z mojego punktu widzenia. Pozostanę przy tym, że sytuacja nie była jednak tak jasna dla niektórych osób wewnątrz tego zespołu.

Za każdym razem łatwo wskazać winnego. Też mogę tu zaraz wyprodukować listę czynników, które mogły mieć kluczowy wpływ na to, co się stało. Ale klucz to wskazać właściwy i zaadaptować system tak, żeby to się już nie powtórzyło.

Najważniejszym problemem polskich skoków nadal wydaje się być to, że jest tu trzech bardzo doświadczonych zawodników, którzy pozostają w światowej czołówce, potem skoczkowie, którzy do tej pory nie wykorzystują swoich szans, a na samym dole piramidy kilku naprawdę zdolnych juniorów. Wielu boi się jednak, że dziura pomiędzy tymi grupami jest tak duża, że zanim to się zazębi, polskie skoki czeka kilka gorszych sezonów. Jak pan na to patrzy ze swojej perspektywy?

- Za Stefana zajęcie się głównie najlepszymi zawodnikami, kadrą A, nie było złą decyzją. Przecież każdy chciałby osiągnąć takie sukcesy jak oni. Jednak faktycznie, miało to swoje konsekwencje. Momentem, gdy próbowano ratować sytuację, było połączenie kadr za Michala Doleżala, ten jeden wielki zespół na kilkunastu skoczków i trzech trenerów. Na początku działało to bardzo dobrze, a wyniki były znakomite, przekraczające oczekiwania. Nie udało się jednak postawić drugiego kroku. Pomysł przyciągnięcia młodszych zawodników na najwyższy poziom był naprawdę dobry, zabrakło tylko tego, żeby go wykończyć.

Czego było trzeba, żeby to wypaliło w pełni? Z tym sztabem szkoleniowym to mogło się udać?

- Kwestia tego, jak funkcjonowało wówczas waszych trzech trenerów to jeden z czynników, przez który był z tym problem. Sama idea była dobra. Może dwóch trenerów, ekspertów od szkolenia w drugim rzędzie więcej wtedy, czy już za czasów Stefana? I już mogłoby być lepiej. Widzę, że nadal kłopot nie zniknął. Na zapleczu macie tych samych zawodników i nadal nawet nie osiągają wielkich sukcesów w Pucharze Kontynentalnym.

David Jiroutek, nowy trener kadry B, w rozmowie ze Sport.pl jako największe problemy tej grupy zawodników wymienił brak motywacji, zbyt wysoką wagę u wielu zawodników, czy wspomniane kontuzje. Zgodzi się pan?

- Tak, waga i motywacja to były i są ich spore problemy. Według mnie jeśli zawodnik jest dłużej niż dwa lata w Pucharze Kontynentalnym, to można o nim zapomnieć, jest nie do odratowania. Uczysz się przetrwać na tym poziomie i to wystarcza. Niektórzy startują tam po siedem-osiem lat i nie są w stanie się wydostać. Tracą motywację, akceptują to i dalsza walka traci sens. Niestety.

Jak długo nie pracuje pan z niemiecką kadrą?

- W ten sposób co w Polsce chyba od 2018 roku, gdy odchodził stamtąd Werner Schuster. Dodam, że w moim kontrakcie z każdą federacją zawsze napisane było, że mogę robić, co chcę i pracować, z kim chcę. Nie miałem żadnych zakazów konkurencji. Wiadomo, że zatrudniano mnie w różnych rolach i w określonym celu, ale nigdy nie było sytuacji, w której nie mógłbym podjąć współpracy z inną federacją. Gdybym tylko chciał, to mogłem akceptować takie oferty, będąc, czy to w Austrii, w Polsce, czy w Niemczech. Chciałem takiego zapisu, żeby wszystko było jasne.

Był taki zawodnik, który kiedyś podszedł do pana i powiedział szczerze, że nie podobało mu się to, jak musiał pracować i jak pan dostosowywał lub właśnie nie dostosowywał do jego sytuacji planów treningowych? Bo nawet z czasów pana współpracy z Austriakami słychać, że są skoczkowie, którzy mogliby mieć panu sporo do zarzucenia i mówi się o tym za kulisami. A wprost?

- To śmieszne. Dzięki temu systemowi liczba kontuzji mocno się zmniejszyła. Jeśli pracujesz z nim odpowiednio, potrafisz ich unikać. W wynikach testów danego zawodnika można jakiś problem, możliwy uraz, zauważyć nawet na kilka tygodni przed tym, jak się pojawi i zacznie mu realnie przeszkadzać. Bo ten system służy pozostaniu w stabilnej formie i zdrowym przez cały rok. Gdy dochodzi do dyskusji, że to przez moje metody i ten system ktoś doznał jakiegoś urazu, to kompletnie rozmija się z jego założeniami. To nonsens i bzdury.

Wspomniał pan, że pracuje coraz więcej indywidualnie i nie jest zatrudniony nigdzie na tych samych zasadach co w Polsce...

- Pracuję coraz więcej z osłami i osobami, które mają problemy psychiczne, ze sportowcami już tylko indywidualnie. Nie chcę już być zatrudniany w żadnym z zespołów, kadr, czy federacji.

Ta niechęć to także wynik tego, co wydarzyło się w Polsce?

- Niekoniecznie. Moim planem zawsze było to, żeby nie pracować zbyt długo z całymi zespołami. Choć warunki były dobre, nie miałem w głowie, żeby planować kolejne lata pracy w Polsce. W Niemczech na początku miałem być cztery lata, ostatecznie pracowałem aż przez osiem. W Polsce plan zakładał dwa lata, wyszło sześć. Staram się przekazywać swoją wiedzę, uczyć trenerów pracy z moim systemem, a potem pozwalam im kontynuować to na własną rękę. Mam kontrakt i gdy on się kończy, możemy dyskutować, czy jestem gdzieś jeszcze potrzebny, ale celem jest to, żebym ja zajął się swoimi sprawami, a trenerzy pracą na bazie mojego systemu. Tak to działa.

Indywidualnie z kimś z Polski pan jeszcze pracuje?

- Nie. Współpraca ze mną indywidualnie chyba nie pasuje do mentalności Polaków. W Austrii zawodnicy na własną rękę szukają rozwiązań i próbują różnych możliwości. W Polsce nikt niczego nie szuka, tylko czeka, aż poda mu się rękę. W pełni rozumiem, że kadra idzie jakąś wyznaczoną drogą i nikt się poza to nie wychyla, nie działa także ze mną, czy innymi specjalistami. Ale w Austrii mamy spore grono młodych zawodników, którzy są gotowi sięgać po ekspertów na własną rękę i za to płacić. W Polsce nie.

Może właśnie pieniądze są problemem? W końcu nie ma co ukrywać, że nie jest pan tani. Powiedział to w rozmowie ze Sport.pl tego lata nawet Stefan Horngacher. Oczywiście, każdy, kto to wytknie, zaraz doda, że "za najlepszy system na świecie trzeba dużo zapłacić".

- Może faktycznie trudno porównać sytuację polskich i austriackich zawodników finansowo. Ale ja też nie mieszkam w Polsce, żyję w Austrii i potrzebuję zarabiać tak, żeby wystarczało na moje potrzeby. To normalne.

W Polsce zarabiał pan przez chwilę więcej od Michala Doleżala. Taki układ czasem nie przeszkadza w dobrej współpracy?

- W Austrii za mnie tyle płacili, w Niemczech też, więc Polska, skoro chciała takich metod, musiała wyłożyć pieniądze. Za każdym razem wyniki były rekordowe dla każdego z tych krajów. Nie sądzę, że żałują. Myślę nawet, że w tym okresie o wiele łatwiej byłoby im zmienić trenera, nie mnie.

O sprawie z Michalem, że zarabiałem więcej od niego, sam nie wiedziałem. Wiem, że osoby ze związku mówiły o tym mediom, więc pewnie tak było. Ale ja nikomu innemu nie patrzę w zapisy w umowach.

Kiedy ktoś mówi panu: "Dla mnie to za drogo", negocjuje pan?

- Nie. Może faktycznie jestem drogi. Ale w wielu przypadkach menedżer takiego zawodnika bierze od niego więcej pieniędzy. A robi mniej ode mnie. Zresztą to inwestycja, która się zwraca. Kilka zawodów na najwyższym poziomie i nie tylko ma z powrotem to, co inwestuje w naszą współpracę, ale zaczyna na tym zyskiwać.

Skoki narciarskie się zmieniają i choć pana system wciąż jest uważany za najlepszy, to korzysta się z wielu treningowych metod, w tym takich, które wracają po kilku latach nieobecności na topie, jak neurocoaching. Pan pozostaje przy tym, co tworzył i jak działał przez tyle lat, czy chce się jeszcze rozwijać i zmieniać poszczególne elementy?

- Nie potrzebuję tego. Moje narzędzie służy do sprawdzenia, czy czyjaś metoda jest słuszna, czy nie, dlatego jest wyjątkowa. Jestem ponad tym, co teraz zmienia się w skokach, nie muszę adaptować się do nowych rozwiązań. Jest wiele ciekawych pomysłów, innowacji, ale ja pozostaję przy tym, co najważniejsze w samym treningu: pracy nad sobą. To nigdy się nie zmieniło, ciało człowieka od zawsze jest takie samo. Musisz znaleźć coś, co najlepiej je pobudza do działania.

Słyszę, że w narciarstwie alpejskim niektórzy pracują tak, że kopiują amerykańskie rozwiązania z wideo na YouTube. Ale to przecież nie ma żadnego sensu. Wystarczy działać krok po kroku, to naprawdę łatwe, gdy ma się wszystko uporządkowane. I się nie zmieni. Jeśli szukasz drogi na skróty, w podążaniu za sukcesami, to tak do nich nie dotrzesz. Cofniesz się o dwa kroki. I musisz to zaakceptować.

Rozwój sportu nie idzie w dobrą stronę. Poziom treningu drastycznie spada, tak jak wyniki sportowców na platformie. A to przez presję spadającą na zawodnika i trenera, którzy potem nie szukają rozwiązań z najwyższej półki. To wygląda naprawdę źle i mnie martwi.

Więcej o: