• Link został skopiowany

Koniec! To będzie ostatni sezon Rudzińskiego. "Żałuje, że tak to musi wyglądać"

Łukasz Jachimiak
- Dzięki Bogu w lekkoatletyce na takie pomysły nie wpadli! Bardzo żałuję, że w skokach tak to musi wyglądać. To jest bardzo męczące i to sprawiło, że skoki lubię dziś mniej niż kiedyś. A kiedyś lubiłem je bardzo - mówi Marek Rudziński. Znany komentator zapowiada, że w dniu swoich 70. urodzin skomentuje skoki narciarskie po raz ostatni. Ale to będzie dopiero ostatniego dnia sezonu, który zaczyna się dziś.
Kamil Stoch i Marek Rudziński
AP/Eurosport

Dawid Kubacki, Piotr Żyła, Kamil Stoch, Paweł Wąsek i Aleksander Zniszczoł będą reprezentowali Polskę w pierwszych konkursach nowego sezonu Pucharu Świata w skokach narciarskich.

Zobacz wideo Żyła tajemniczo w kwestii walki ze Sławomirem Peszko: Lubię wyzwania

Konkursy w Kuusamo zaplanowano na sobotę i niedzielę (oba zaczną się o godzinie 16:15). Ale pierwsze emocje czekają nas już w piątek. Od godziny 14 61 skoczków wystartuje w dwóch sesjach treningowych, a od 16 - w kwalifikacjach. Relacje na żywo będzie można śledzić na Sport.pl, a transmisje będzie można obejrzeć w Eurosporcie 1, TVN i na platformie Player. Komentować będą Igor Błachut i Marek Rudziński, dla którego to będzie ostatni sezon skoków w dziennikarskiej karierze. Definitywnie.

Łukasz Jachimiak: Czy wie pan, jaką datę ma mieć finał tego sezonu Pucharu Świata w skokach narciarskich?

Marek Rudziński: Tak, to będzie 24 marca 2024 roku.

Tego dnia będzie pan miał 70. urodziny i skończy pan swoją komentatorską karierę w skokach?

Tak.

Definitywnie? Pytam, bo kiedyś mówił pan, że pożegna się z widzami po zimowych igrzyskach olimpijskich Pekin 2022, może więc i teraz zmieni pan plan?

Już tłumaczę, skąd ta zmiana. Do Pekinu nie pojechaliśmy. Mieliśmy akredytacje, szykowaliśmy się, ale w ostatniej chwili zrezygnowaliśmy. Dlatego że był covid i w Chinach były bardzo poważne obostrzenia. Organizatorzy nas straszyli, że jeśli ktoś zachoruje, to zostanie wywieziony do jakiegoś szpitala daleko od igrzysk i nie wiadomo, co będzie dalej.

My w Sport.pl też zrezygnowaliśmy z wyjazdu na tamte igrzyska, też w ostatniej chwili i też ze strachu przed ewentualną niekończącą się kwarantanną.

Nasza centrala chciała coś wywalczyć z racji tego, że Discovery wykupiło prawa do pokazywania igrzysk. Szefostwo liczyło, że Chińczycy może nas potraktują inaczej, ale odpowiedź była stanowcza: nie ma żadnych wyjątków. Obawa w nas była zbyt duża. Poza tym wiadomo było, że te igrzyska zostaną zamknięte, że nie będzie ludzi, nie będzie swobodnego przemieszczania się itd. Igrzyska w Pekinie nie przypominały prawdziwych igrzysk, dlatego przedłużyłem sobie czas pracy do Paryża. Mam nadzieję, że te igrzyska się odbędą, że będą normalne i że na nich z satysfakcją skończę swoją etatową pracę jako dziennikarz.

I na pewno przed zimowymi igrzyskami w 2026 roku pan nie zatęskni i nie pomyśli, że Cortina jest piękna, że Włochy pan lubi i że w sumie chętnie pan wróci, żeby wzmocnić ekipę Eurosportu?

Na pewno już nie chcę być komentatorem przez cztery miesiące bez przerwy, z pracą we wszystkie weekendy przez ten czas i też w coraz więcej dni w środku tygodnia. Jak sobie porównałem liczbę konkursów Pucharu Świata w skokach 20 lat temu, czyli w 2003 roku, gdy kolejną Kryształową Kulę wygrywał Adam Małysz, z tym, co mamy teraz, to wychodzi, że dziś pracy jest prawie dwa razy więcej. Wtedy zawody były tylko w weekendy, w tygodniu skakano jedynie w Turnieju Czterech Skoczni. A teraz są weekendy, będzie Turniej PolSKI, będzie Raw Air, no, jest tego multum! Kilka lat temu ożeniłem się z gdańszczanką i mieszkam w Gdańsku. A ponieważ nie mogę pracować zdalnie, to przez cztery miesiące w roku bez przerwy jeżdżę na trasie Gdańsk - Warszawa i Warszawa - Gdańsk. To jest już trochę męczące. Poza tym jako dziennikarz pracuję już ponad 40 lat i czuję, że już się trochę wyeksploatowałem. Mam już swoje lata, pora, żeby młodsi popracowali, a ja ich posłucham.

Kamil Stoch wskakuje w swój 21. sezon Pucharu Świata, a pan w który?

Na pewno za mną też już ponad 20 sezonów. Na pierwsze mistrzostwa świata pojechałem razem z moim świętej pamięci przyjacielem Bogdanem Chruścickim w 2001 roku, do Lahti, gdzie wygrywał Adam Małysz, i jakoś wtedy Eurosport zaczął regularnie pokazywać Puchar Świata, a my komentowaliśmy. Wcześniej komentowałem skoki w radiu - zacząłem przed igrzyskami Lillehammer 1994, byłem na tamtych igrzyskach, byłem na następnych - Nagano 1998 - ale wtedy nie było żadnych polskich sukcesów, więc w radiu komentowaliśmy tylko największe imprezy, a Pucharu Świata nie robiliśmy. Od 2000 roku zacząłem na stałe pracować dla Eurosportu i mniej więcej od tamtego czasu nie opuściłem żadnego sezonu, pracuję każdej zimy.

Czyli Stocha pan zapewne przeskakuje, bo on zaczął w sezonie 2003/2004.

To na pewno jestem w Pucharze Świata dłużej.

Prawdopodobnie nie ma Polaka, który w Pucharze Świata w skokach miałby więcej sezonów niż pan.

Chyba faktycznie. Włodek Szaranowicz może miał więcej. Chociaż nie wiem, bo on już jakiś czas temu zakończył. Przez lata robiliśmy Puchar Świata równolegle - on dla TVP, ja dla Eurosportu, ale skoro on wcześniej skończył, to pewnie ja mam więcej sezonów.

Robiliście też Puchar Świata razem z Włodzimierzem Szaranowiczem. Ile to trwało? Pięć lat?

Tak, w latach 2012-17.

Co się takiego stało, że z TVP do Eurosportu wracał pan w połowie sezonu 2016/17? Dlaczego jeszcze w styczniu 2017 roku komentował pan w TVP, a w lutym już w swojej starej-nowej redakcji?

Dostałem wtedy propozycję powrotu i postanowiłem, że mistrzostwa świata Lahti 2017 zrobię już dla Eurosportu, że nie będę czekał do następnej zimy. Umówiłem się na to z Włodkiem, on się na moje odejście zgodził i dlatego w TVP byłem tylko do końca stycznia. Dogadaliśmy się, bo Włodek niedługo miał odchodzić, a ja kilka lat wcześniej przeszedłem do TVP właśnie na jego prośbę i za jego namową. Byłem z nim bardzo blisko związany - i zawodowo, i przyjacielsko. Kiedy dowiedziałem się, że będzie odchodził, to nie chciałem tam dłużej zostawać, po prostu nie chciałem tam pracować bez niego. Dlatego bardzo chętnie skorzystałem z oferty Eurosportu i już z nim pojechałem na mistrzostwa świata.

W swoim ostatnim sezonie ma pan zaplanowanych dużo wyjazdów?

Tylko jeden: na zakończenie sezonu do Planicy. A i ten wyjazd nie jest jeszcze pewny.

Wiem, że od początku dziennikarskiej kariery liczy pan i zapisuje służbowe wyjazdy zagraniczne.

Tak, ten do Planicy będzie miał numer 201. A wyjazd numer 202 to będą igrzyska w Paryżu, jak dobrze pójdzie. I na tym skończę zapiski. Prawdopodobnie, bo absolutnie wykluczam dalszą pracę w takim trybie, jak teraz, natomiast nie wykluczam, że wyjadę na przykład na jakieś zawody lekkoatletyczne, jeśli firma mnie o to poprosi. Lekkoatletykę kocham, to jest najpiękniejszy sport i choć jest do komentowania najtrudniejszy, to jest też najbardziej wdzięczny, jak się człowiekowi uda to zrobić. Na mistrzostwa świata i na igrzyska mógłbym jeździć, żeby komentować właśnie lekkoatletykę. Natomiast przy skokach w przyszłości widzę się już w tylko jednej roli - eksperta w studiu od czasu do czasu, jeśli ktoś będzie chciał skorzystać z mojej wiedzy i z mojego doświadczenia.

Czyli skończy pan ze skokami po tym sezonie i nawet jeśli Eurosport przed igrzyskami w Cortinie namawiałby pana na wyjazd i na skomentowanie tylko olimpijskich konkursów w skokach, to pan by podziękował?

Tak, na pewno bym podziękował.

To znaczy, że skoków nie kocha pan aż tak jak lekkoatletyki? One pana zmęczyły, może trochę wypaliły?

Tak. Moim zdaniem w ostatnich latach skoki zmieniły się niekorzystnie. Lekkoatletykę kocham między innymi za to, że nikt nie ingeruje w jej zasady, tak jak to zrobiono w skokach. W nich ktoś uznał, że da się stworzyć idealne, sprawiedliwe warunki dla wszystkich, a przecież to nierealne w sporcie odbywającym się na powietrzu. Moim zdaniem przeliczniki za wiatr nie są uczciwe. Uważam, że ten system jest niesprawiedliwy.

Ja z kolei uważam, że ten system jest konieczny, ale nie rozumiem, dlaczego od 2010 roku, gdy go wprowadzono, niemal nie jest aktualizowany, choć ewidentnie widać, że wymaga wielu poprawek.

W tym roku ma być jeden punkt pomiarowy więcej na każdej skoczni. Na dużych z siedmiu punktów zrobi się osiem, a na mamutach będzie ich 12, a nie 11. Ale co to zmieni?

Da FIS-owi możliwość powiedzenia "coś zrobiliśmy, działamy", ale realnie tak mała zmiana nic nie zmieni.

No właśnie. My, komentatorzy, mamy na swoim stanowisku aplikację, która nam pokazuje to, co widzi włączający skoczkom światła Borek Sedlak. Tak samo jak jury, wiemy, z jakich kierunków i z jakimi prędkościami wieje wiatr. I nie wierzę, że przeliczniki oddają to, co widzimy. Nie ma takiej możliwości, naprawdę! Przecież te punkty dodaje się bądź odejmuje i za wiatr, i za belkę, która czasami jest bez sensu podwyższana czy obniżana, i efekt jest taki, że często wychodzi całkiem inaczej, niż powinno. Moim zdaniem te przeliczniki wcale nie wyrównują szans. Często na końcu mamy między zawodnikami różnicę 0,1 pkt i ja wtedy nie umiem uwierzyć, że sprawiedliwie wyliczono, który powinien być sklasyfikowany wyżej, a który niżej, gdy jednemu dodano do noty trzy punkty, a drugiemu odjęto, podczas gdy warunki wydawały się naprawdę cały czas podobne. Najlepszym przykładem złego wpływu przeliczników na wyniki jest Stefan Hula.

Oczywiście mówi pan o igrzyskach w Pjongczangu w 2018 roku, gdzie Hula prowadził po pierwszej serii, w drugiej skoczył bardzo dobrze i spodziewaliśmy się, że pewnie zdobędzie srebrny medal, ale odjęto mu tak dużo punktów, że został sklasyfikowany dopiero na piątym miejscu.

Zmierzyli mu to wszystko tak, jak zmierzyli, i co on biedny miał zrobić? Co mu z tego, że świetnie wystartował, skoro został z niczym, bo chociaż wiało tak, jakby chciało nas wszystkich z tej skoczni zdmuchnąć, to system wyliczył, że akurat jemu to pomagało. Jego jako medalistę już witali koledzy z kadry, bo oni też byli przekonani, że jest dobrze. A nie było i co wtedy można zrobić? Komentatorowi w takiej sytuacji jest po prostu smutno i dodatkowo komentator wie, że bardzo trudno będzie mu to wszystko widzom wytłumaczyć. Ale trzeba, nie ma innego wyjścia - trzeba to wziąć na siebie i powiedzieć, że w sporcie takie rzeczy się zdarzają. Wtedy komentator musi próbować osuszyć ludziom łzy, choć samemu chce mu się płakać.

Generalnie my, komentatorzy, dostajemy naprawdę kilkanaście kolumn cyfr i liczb związanych z każdym skokiem. No ludzie! Przecież to jest coraz trudniej komentować, coraz trudniej widzom wyjaśniać, bo nam jest to coraz trudniej pojąć! I to jest bardzo męczące.

Telewidzowie i tak mają lepiej niż kibice stojący pod skocznią.

Oczywiście! Przecież zasada choćby w lekkoatletyce jest taka, że jak ktoś skoczył dalej czy wyżej, to wygrał. A tutaj ktoś może skoczyć dużo dalej od wszystkich, a przegra.

À propos: gdy na lekkoatletycznych MŚ w Budapeszcie pierwotnie sędziowie uznali, że dla Ewy Swobody nie ma miejsca w finale biegu na 100 metrów, choć uzyskała czas 11,01 s, identycznie jak Dina Asher-Smith, to gorzko żartowaliśmy w dziennikarskim gronie, że z przelicznikami ze skoków Ewa na pewno byłaby nad Brytyjką, bo biegła w gorszym wietrze (0,4 m/s w twarz, a w serii z Asher-Smith wiało z prędkością tylko 0,1 m/s z przodu).

No tak, przeliczniki byłyby wtedy po naszej stronie! Ale dzięki Bogu w lekkoatletyce na takie pomysły nie wpadli! Bardzo żałuję, że w skokach tak to musi wyglądać. To jest bardzo męczące i to sprawiło, że skoki lubię dziś mniej niż kiedyś. A kiedyś lubiłem je bardzo. Dziś jak pomyślę, że mam na kolejny sezon zanurzyć się w tych wszystkich liczbach, że jak mam po każdym skoczku mówić, że miał taki a taki wiatr, to mi się tego nie chce. Kiedyś zupełnie się tym nie zajmowaliśmy, nie wiedzieliśmy, jaki kto ma wiatr. Gdy nie było przeliczników, patrzyliśmy na odległość i na styl. Teraz bardziej niż na sedno skoków i na ich piękno patrzymy na belki, przeliczniki i się męczymy. Powiem szczerze: droga, którą idą skoki, mnie po prostu przeraża.

W 2013 roku podczas jednego z trudnych do zrozumienia konkursów z przelicznikami w roli głównej powiedział pan na antenie TVP tak: "Skoki narciarskie zaczynają przypominać bardziej dyscyplinę informatyczno-matematyczno-fizyczną niż sport". Jak słyszę, 10 lat później nie tylko się pan z tego nie wycofa, ale pewnie jeszcze doda pan do tamtego zdania wykrzyknik?

Niestety, właśnie tak to wygląda. I idzie w coraz gorszym kierunku, gdy dodamy te wszystkie kombinacje ze sprzętem, te często niejasne kontrole zawodników. To wszystko przypomina fabrykę sprzętów różnorakich plus dużo matematyki, fizyki, statystyki i Bóg wie, czego jeszcze. To, co mówiłem 10 lat temu, dziś jest jeszcze bardziej aktualne.

Ustaliliśmy już, że w dniu swoich 70. urodzin i zarazem w dniu końca sezonu powie pan skokom nieodwołalne "dziękuję, do widzenia!". A czy w takim momencie przypomni się panu jakieś przeżycie ze skoków, które pana wzruszy, może na chwilę załamie panu głos?

Na pewno najmocniej przeżyłem i zapamiętałem pierwsze wielkie sukcesy Adama Małysza. W naszym sporcie była wtedy posucha, w skokach zupełna, i nagle skromny chłopak znikąd zaczął osiągać takie rzeczy i w takim stylu, że nawet jego trener, Polo Tajner, był tym wszystkim zdziwiony. Jego mina zdradzała, że on też myśli: "Co to się dzieje?!". Zawsze będę pamiętał Zakopane z tamtych czasów. Teraz do Zakopanego jeździmy i zawsze się cieszymy, że jest pełne kibiców i kolorowe, ale 20 lat temu to było Zakopane w wersji kompletnie niewytłumaczalnej dla dzisiejszych kibiców. Dziś jeździmy tam dla całej grupy polskich skoczków, a kiedyś cała Polska zjeżdżała się dla jednego Adama, bo tylko jego tak naprawdę mieliśmy. I już od czwartku, gdy pierwsze zawody były dopiero w sobotę, wszędzie było skandowane: "Adam Małysz! Adam Małysz!". Boże, ile tam było promili w powietrzu, co tam się wyrabiało! Małyszomania to było największe socjologiczne zjawisko współczesnej Polski!

Pamięta pan, jak w 2002 roku dyrektor Pucharu Świata Walter Hofer oświadczał, że konkurs się nie zacznie, dopóki kibice nie zejdą spod progu? Stali tak blisko rozbiegu, że teoretycznie mogliby przeszkodzić zjeżdżającym skoczkom.

Oczywiście, że pamiętam - to było szaleństwo, jakie dziś już się nie może powtórzyć. Pięknie było uczestniczyć w tamtych wydarzeniach. Bardzo będę też wspominał igrzyska olimpijskie w Soczi i dwa złote medale Kamila Stocha. Najmocniej przeżyłem jego walkę z Noriakim Kasaim w drugim konkursie. Tam decydowały dziesiąte punktu [dokładnie 1,3 pkt] i pamiętam, jak się niepokoiłem tym, że realizatorzy transmisji pokazują Japończyka, bo wiedziałem, że zwykle pokazują tego faceta, który wygrał. Bałem się, że oni już wiedzą to, czego my jeszcze nie wiedzieliśmy, ale czekając na wynik, szybko sobie wszystko obliczałem i mi wychodziło, że Kasai z Kamilem nie powinien wygrać. Jednak bałem się, że to tylko serce mi mówi, że nie powinien. Gdy w końcu pojawiły się wyniki, to bardzo mi ulżyło.

Wracając do Adama, to trzeba powiedzieć, że on zrobił bardzo wiele też dla Kamila. Kamil i inni dzisiejsi skoczkowie mają nieporównywalne warunki do tych, w jakich zaczynał Adam. Jego początki lubię porównywać do początków Justyny Kowalczyk. Doskonale pamiętam, jak ona jechała do Kuusamo na jedne ze swoich pierwszych startów w Pucharze Świata. Wyruszyli tylko we dwoje z trenerem Aleksandrem Wierietielnym: busem z południa Polski musieli się dostać nad morze i z Gdańska czy z Gdyni płynęli promem do Helsinek, a tam dalej busem jechali nie do Kuusamo, bo tam baza hotelowa była wtedy słaba, stał tam tylko jeden hotel, który był dostępny dla czołówki ze skoków, biegów i z kombinacji, więc tam dla Justyny nie było miejsca. Oni jechali więc aż 200 kilometrów od Pucharu Świata i tam mieszkali! Wierietielny był wtedy nie tylko trenerem, lecz także kierowcą, masażystą, serwismenem - robił dla Justyny wszystko. Im brakowało pieniędzy, możliwości, przebijali się na szczyt z najniższej pozycji. Adam kilka lat wcześniej też nie miał absolutnie nic. Potrafił wskoczyć do światowej czołówki w 1996 i 1997 roku i całe szczęście, że potem, w roku 2000, obok niego znaleźli się profesorowie Blecharz i Żołądź oraz trener Tajner. Gdyby Polo nie ściągnął tych fachowców, to pewnie Adam nigdy by nie wszedł na tak niesamowity poziom. I zaprzepaszczone zostałoby to, co udało się Adamowi wypracować z trenerem Mikeską.

Na pewno Czech zbudował fundamenty pod wielką karierę Małysza, ale całe szczęście, że na fali miejsc Adama w top 10 na koniec 1996 i 1997 roku nie dostał nie wiadomo ilu następnych sezonów, bo ewidentnie nie miał odpowiedniego podejścia psychologicznego.

Ależ oczywiście, pełna zgoda.

Mikeska był trochę jak Franciszek Smuda, który prowadząc piłkarską kadrę przed Euro 2012, stwierdził, że nie potrzebuje w drużynie psychologa, bo przecież w reprezentacji nie ma wariatów.

Tak jest! Dokładnie takie podejście miał Mikeska. To był człowiek, który za jedyną metodę treningową uznawał twardą rękę.

Gdy we wspomnianym przez pana Soczi Stoch zdobył swój pierwszy tytuł mistrza olimpijskiego, to Małysz publicznie powiedział, że Kamil go przeskoczył, że mając to złoto z igrzysk, stał się lepszym skoczkiem. Dziś Stoch ma aż trzy tytuły mistrza olimpijskiego, ale chyba żaden człowiek obiektywnie patrzący na polskie skoki i na polski sport w ogóle nie powie, że na pewno Stoch jest większy od Małysza i odwrotnie - że Małysz na pewno jest większy od Stocha?

To jest po prostu nieporównywalne. Po pierwsze: obaj skakali w trochę innych czasach, mimo że przez chwilę skakali razem, bo w ostatnim sezonie Adama Kamil już dołączył do czołówki. Po drugie: Adam był zawsze sam, a Kamil od zawsze ma towarzystwo, ma mocną drużynę i sztab. I ma też dużo lepsze warunki - pieniądze, sprzęt itd. Ich sukcesy są porównywalne, jeśli chodzi o ogrom dokonań, i są nieporównywalne, bo można godzinami dyskutować i nie osiągnąć porozumienia, czy ważniejsze są na przykład Kryształowe Kule za bycie najlepszym skoczkiem całej zimy, czy złote medale olimpijskie dla najlepszych w szczególny, ale tylko jeden dzień. I dalej - czy wygranie mistrzostwa świata ma większy prestiż od zwycięstw w Turniejach Czterech Skoczni? Tego wszystkiego nie da się zważyć i orzec, który zdobył więcej. Obaj to bezsprzecznie wielcy sportowcy. Adam był pierworodny, więc dla niego dodatkowy punkcik. Za to, że wprowadził skoki w Polsce na niebotyczny poziom zainteresowania. A Kamilowi chwała, że potrafił to fantastycznie kontynuować. Ale nie jestem w stanie powiedzieć, który z nich jest lepszy. Obaj są wielcy.

A ja byłbym w stanie powiedzieć, że Stoch jest skoczkiem bardziej utytułowanym, bo przychyliłbym się do tego, co podkreślił Małysz, czyli że olimpijskie złoto waży najwięcej. Ale jeśli miałbym powiedzieć "Stoch jest lepszy", to w tym samym zdaniu absolutnie musiałbym dodać: "a Małysz jest ważniejszy".

Z tym się zgadzam. Adam spowodował, że po 40 latach od mistrzostw świata w Zakopanem ze srebrnym medalem Antoniego Łaciaka i z rekordową liczbą widzów [podawano, że pod Wielką Krokwią zawody oglądało wtedy 125 tysięcy kibiców, co w skokach jest rekordem wszech czasów - red.] polskie skoki dostały coś absolutnie niespotykanego. Po wielu latach niebytu, po tylko sporadycznych sukcesach Wojciecha Fortuny, Stanisława Bobaka i Piotra Fijasa, nagle się okazało, że możemy mieć skoczka najlepszego na świecie. Zachwycającego tak bardzo, że cały naród go będzie podziwiał i będzie mu kibicował. To dzięki Adamowi skoki stały się naszym sportem narodowym.

Mimo że praktycznie nikt z nas nie może tego sportu spróbować.

To tym bardziej niesamowite. Przecież nikt z nas do końca nie wiedział, o co w tym skokach chodzi, ale wszyscy wiedzieliśmy, że Małysz musi wygrać. Tak się zaczęło to, co trwa do dziś.

Małysz wygrał 39 konkursów w Pucharze Świata i Stoch też wygrał 39 konkursów w Pucharze Świata. Myśli pan, że ten remis między naszymi mistrzami zostanie na zawsze, czy jednak spodziewa się pan, że Stoch jeszcze będzie wygrywał?

Trudno mi odpowiedzieć. Niewątpliwie czas działa na niekorzyść Kamila. Każdy kolejny rok to są następne obciążenia i przeciążenia dla niego. Mówię nie tylko o kwestiach fizycznych, lecz także o chęci wygrywania. Kamil jest wielkim sportowcem, a każdy wielki sportowiec bardzo chce wygrywać i męczy się, kiedy mu to nie wychodzi. Kamilowi w ostatnich latach bycie w czołówce przychodzi coraz trudniej. Zaczynają się pojawiać kontuzje, problemy zdrowotne, pewnie on już odczuwa zmęczenie tyloma latami w skokach, tak samo, jak i ja je odczuwam, ha, ha! Będzie mu coraz trudniej o to 40. zwycięstwo, ale ono nie jest wykluczone. Stoch to w końcu świetny zawodnik i może przyjść taki dzień, że wszystko mu się zgra - i pozycja dojazdowa, i niespóźnienie na progu, i takie ułożenie sylwetki w locie, jakie wiele razy pokazywał, i do tego jeszcze piękne lądowanie na noty 20. Jeśli wszystko mu się tak poskłada, to on może znów się okazać najlepszy i tego mu życzę. Choć z drugiej strony może by było fajnie, gdyby dwóch naszych wielkich miało ten sam dorobek? Wtedy chociaż pod tym jednym względem Adam i Kamil byliby równi.

Stoch w maju skończy 37 lat. Piotr Żyła 37-latkiem będzie jeszcze szybciej, bo już w styczniu, ale on chyba nie jest aż tak wyeksploatowany jak Stoch i pewnie to on razem z Dawidem Kubackim, który w marcu skończy 34 lata, będzie liderem naszej kadry w tym sezonie.

Tak to wygląda.

Dążę do tego, że chciałbym od pana usłyszeć, co by pan wybrał, gdyby to od pana zależało - czy kolejne sukcesy Żyły, Kubackiego i Stocha, czy regularne wskakiwanie do top 10 lub nawet top 15, powiedzmy, Pawła Wąska, który ma 24 lata?

Jedno i drugie byłoby fajne, bo skoro Dawid, Piotrek i Kamil nadal startują, to niech osiągają kolejne sukcesy. Ale oczywiście bardzo cenne by było, gdyby do czołówki doskoczyli Wąsek, Wolny, Zniszczoł czy Maciek Kot ponownie. Prawda jest taka, że oni wszyscy już nie są młodzieniaszkami i pewnie, że fajnie by było dostać od nich potwierdzenie, że nie grozi nam czarna dziura po tym, jak Stoch, Żyła i Kubacki skończą kariery, co nastąpi pewnie najpóźniej po igrzyskach w 2026 roku. Zrozumiałe jest, że martwimy się, czy będą następcy, czy nie przyjdą chude lata. Dlatego bardzo istotne byłoby, żeby ktoś spoza naszej wielkiej trójki zaczął regularnie skakać na poziomie, powiedzmy, top 15.

Z drugiej strony, chyba nie grozi nam totalna zapaść, bo cały czas szkolimy i ciągle mamy w kraju dużo młodzieży trenującej skoki. Moim zdaniem nie będziemy drugą Finlandią, czyli nie będzie tak, że z drużyny mistrzów staniemy się tylko tłem dla najlepszych.

Ja też uważam, że nie grozi nam takie niebezpieczeństwo. My nie będziemy drugą Finlandią, ale widać, że mamy problem z przeprowadzeniem talentów z wieku juniorskiego do seniorskiego i na to trzeba coś zaradzić. W ostatnich latach zgubiliśmy chłopaków, którzy mogli osiągać bardzo dobre wyniki, ale że ich nie osiągali mniej więcej wtedy, gdy kończyli szkołę, to nie zarabiali pieniędzy. A skoro nie zarabiali, to nie mogli zostać w skokach. Nam brakuje klubów, które by tych skoczków zatrzymały i dały im wszechstronną opiekę. Przecież niewiele brakowało, a Adam Małysz też rzuciłby skoki i poszedłby do roboty, na dachy, jako dekarz. On po pierwszych sukcesach wypadł z czołówki i w pewnym momencie już nie było dla niego perspektyw.

Ile z tych pańskich 200 służbowych wyjazdów zagranicznych było na skoki?

Musiałbym policzyć, ale 50-60 na pewno było.

Po co pan prowadzi ten spis? Może w zeszycie obok daty i miejsca wpisywał pan też takie hasła, które uruchamiają wspomnienia i pozwalają przytaczać anegdoty?

Różne rzeczy się przypominają, oczywiście. Z wyjazdów na skoki, ale nie tylko na nie, najbardziej w pamięci utkwiły mi pierwsze rozmowy z wielkimi mistrzami. Przy okazji igrzysk w Lillehammer poznałem Wojciecha Fortunę i bardzo dużo z nim rozmawiałem, bo chciałem jak najwięcej dowiedzieć się o skokach, chciałem spróbować je poznać. Dla mnie poznawanie wielkich ludzi polskiego sportu było największą przyjemnością, jaką dała mi ta praca.

Dobrze to rozumiem, ale jednak domagam się anegdot! To nie przed panem nastoletni Adam Małysz chował się do szafy?

Nie, nie, Adamowi nic nie zrobiłem! Natomiast Kamil Stoch ma powód, żeby na mnie uważać. Włodek Szaranowicz zawsze lubił się tak witać, że nie tylko podawał rękę, lecz także klepał w plecy. Był w tym taki dynamiczny, mocno i serdecznie mówił "cześć". I kiedyś mi się zdarzyło właśnie tak się przywitać z Kamilem. Jak go klepnąłem w plecy, to miałem wrażenie, że moja dłoń przejdzie na wylot przez jego ciało, aż Kamil krzyknął: "O Jezu! Nie tak mocno!". Cóż, zapomniałem, że skoczkowie są aż tak szczupli. Teraz jak się Kamil ze mną wita, to podaje mi rękę i ma taki odruch, że zawsze drugą ręką trzyma moją drugą rękę - bardzo uważa, żebym go tylko nie klepnął.

Więcej o: