"Ciarki żenady". Kibice mają dość takich skoków narciarskich. "Studium upadku"

Piotr Majchrzak
Skoki narciarskie są w kryzysie wizerunkowym i coraz większym dołku popularności. Kibice coraz bardziej odwracają się od dyscypliny, co widać już nie tylko na trybunach, ale także w oglądalności telewizyjnej i w internecie. Niestety, FIS nie pomaga sobie kolejnymi dziwnymi, nietransparentnymi decyzjami jury podczas zawodów. To zraża fanów. Czas się obudzić, zanim będzie za późno.

"Ciarki żenady", "Tego się nie da oglądać", "Niekompetencja jury poraża", "Wstyd". "Ludzie narzekali na Hofera, a teraz jest dużo gorzej" – to tylko niektóre z dziesiątek komentarzy z Twittera po poniedziałkowym prologu w Lillehammer.

Zobacz wideo Czy przeliczniki za wiatr są sprawiedliwe?

FIS kolejny raz dał popis. Kibice mają dość takich skoków 

Kolejny raz FIS dał popis związany z zarządzaniem przebiegiem serii skoków. W poniedziałkowych kwalifikacjach belkę startową z 8. obniżono na 7. po skoku na 136 metrów Roberta Johanssona (cztery metry mniej niż rozmiar skoczni), później belka zjechała jeszcze w dół po skoku Johanna Andre Forfanga na 141,5 metra. Jak mówią przepisy, w tej sytuacji można się było zastanowić nad zmianą belki, bo Norweg przekroczył rozmiar skoczni. Ale rozważyć zmianę, a nie koniecznie skrócić najazd. Nikt nie wziął pod uwagę, że ostatnio Forfang skacze rewelacyjnie, a tym razem trafiły mu się też świetne warunki. Jak popatrzymy na ostatnie lata, jury ma w takiej sytuacji klapki na oczach i zachowuje się tak, jakby każdy skoczek po Forfangu miał latać ponad 140 metrów. A to po prostu niemożliwe. Jury zupełnie nie bierze pod uwagę formy i wiatru, a to powinno być kluczowe. 

Po chwili zaczął się festiwal słabych skoków z szóstej belki (tylko Kamil Stoch oddał skok na TOP 10). Lot na 104 metry Andreasa Wellingera przelał czarę goryczy. Niemiec nawet nie wszedł do konkursu. Chcąc nie chcąc jury wróciło do siódmej belki, co i tak skończyło się pięknym lotem Graneruda na 142 metry w dobrych warunkach. Parafrazując klasyka: Tak wiele musiało zrobić jury, by nie zmieniło się nic. A przy tym jury zawodów kolejny raz straciło twarz. A kibice dostali nużący i mało przejrzysty spektakl. Znowu.

Kibice odwracają się od skoków. Oglądalność leci na łeb

Sandro Pertile, dyrektor Pucharu Świata, mówił ostatnio, że jego marzeniem i celem są skoki w Las Vegas czy w Dubaju. Tak chciałby przyciągać nowych fanów do tej dyscypliny. Plany ekspansji brzmią potężnie i nieźle. Tylko że FIS chyba zapomniał, że najpierw powinien się powalczyć o fanów, którzy kiedyś kochali skoki, ale odwrócili się od nich np. ze względu na brak transparentności, przejrzystości wyników, czy przez wojnę technologiczną. Mają dość skoków przez absurdalne "tańce z belkami" czy wypaczenie wyników mechanicznym zapalaniem zielonego światła. Zdarza się, że w sytuacji, gdy każdy średnio rozgarnięty fan skoków zdaje sobie sprawę, że skoczek nie ma prawa oddać w tej sytuacji dobrego skoku. A to naprawdę nie jest trudno przewidzieć, mając do dyspozycji tylko wysokość belki, uśrednione pomiary wiatru i system "to beat".

Ten sezon jest zły pod względem medialnym. Na początku sezonu skoki mocno przegrywały z mundialem. W Polsce tylko styczeń był świetnym miesiącem pod względem ekwiwalentu sponsorskiego czy wyświetleń informacji o skokach. Ale już np. luty był fatalny. Portale o skokach zaliczyły około 50 proc., spadek porównując użytkowników czytających o skokach rok do roku - informuje Mediapanel. Widać ewidentnie, że zawody w Lake Placid nie były hitem oglądalności, a pomysł na weekend w Rasnovie z jednym indywidualnym konkursem PŚ był kompletnie nietrafiony, bo niemal wszystkie ekipy go odpuściły, a kibiców mało interesowało to, co dzieje się w Rumunii. 

Nawet oglądalność mistrzostw świata stała na niskim (jak na Polskę) poziomie. Najlepiej oglądany konkurs - drużynowy w Planicy przyciągnął w TVN i Eurosporcie 3,81 mln widzów. Dla porównania konkurs drużynowy w Oberstdorfie w 2021 roku przyciągnął w TVP i Eurosporcie 5,2 mln widzów. Oczywiście, od lat ma miejsce swego rodzaju erozja telewizji linearnej i odpływ oglądających. Ale spadek aż o około 1,4 mln widzów musi budzić niepokój. Tym bardziej że Polacy w tamtym konkursie byli faworytami kandydatami do medalu. Od dwóch sezonów skoki pokazuje TVN, który do tej pory miał rekord oglądalności skoków na poziomie 3,39 mln widzów (6.01.2023 – Bischofshofen), czyli znacznie mniej niż TVP w ostatnim sezonie pokazywania skoków. Co ciekawe, łącznie w TVN i Eurosporcie ostatni TCS miał średnią oglądalność na poziomie 3,9 mln. A to dość mało, bo mówimy o najbardziej popularnym turnieju w skokach. W czasie, gdy jest mała konkurencja innych sportów, a kibice z reguły dużo czasu spędzają w domu w okresie świąteczno-noworocznym. Dla porównania: ostatni TCS pokazywany w TVP i Eurosporcie średnio oglądało 6,1 mln widzów - w TVP 4,8 mln oraz 1,3 mln osób w Eurosporcie.

Takie wyniki to efekt kilku czynników. Pierwszym z nich jest naturalny odpływ ludzi sprzed telewizorów, drugim - odpływ ludzi chcących po prostu oglądać skoki. A trzecim fakt, że wielu telewidzów nadal może być nieprzyzwyczajonych do oglądania skoków w TVN.

Puste trybuny bolą. "Studium upadku skoków"

"Studium upadku popularności skoków narciarskich na podstawie widowni na zawodach PŚ w Oslo (2003, 2013, 2023)" – przedstawił na Twitterze Kacper Śliz. Fan oraz dziennikarz pokazał dobitnie, jak zmieniała się popularność skoków na legendarnej skoczni w Oslo. Chociaż oczywiście trzeba mieć na uwadze to, że akurat w Oslo liczbę ludzi na trybunach zawsze podbijały biegi narciarskie i to one generowały duże liczby.  

Mimo wszystko te obrazki aż bolą, bo przecież Norwegia ma w tym momencie lidera Pucharu Świata. Halvor Egner Granerud gwarantuje walkę o najwyższe cele. Nie jest też nudnym sportowcem, bo co jakiś czas potrafi rozgrzać media mocnym cytatem. A i tak nie wpływa to na popularność skoków w Norwegii, która również pikuje. A gdyby nie polscy fani, to na skoczni praktycznie nie byłoby kibiców.

Nie inaczej jest w Lillehammer, gdzie na prologu zjawiła się garstka fanów, a we wtorek frekwencje będą tradycyjnie ratować Polacy pracujący na północy Norwegii. Podobnie było w Lake Placid, gdzie Polonia urządziła sobie "drugie Zakopane". Niestety, poza Niemcami i Polską coraz trudniej o wypełnione trybuny. 

FIS ślepo wierzy w swój system

Prawda jest jednak taka, że system punktów za wiatr, w który tak ślepo wierzą zarządzający skokami, praktycznie nie jest rozwijany. FIS korzysta ze wzoru matematycznego, który powstał kilkanaście lat temu. Wzoru, który potrafi fiksować, gdy wiatr wieje np. z boku. Od wprowadzenia przeliczników nastąpiły tylko dwie aktualizacje. Najpierw w 2013 zwiększono rekompensatę za wiatr w plecy i ponownie powiększono ją wreszcie w 2022 roku. Ale sam system jest niemiarodajny. Na własnej skórze przekonałem się kilka razy, że działa on z około 4-5 sekundowym opóźnieniem. Przykładowo, stojąc na wieży, trenerskiej czułem i widziałem podmuch np. na buli, a system notował go dopiero po jakimś czasie. Dodatkowo pomiary wykonywane są przez fotokomórki, które uruchamiają się w momencie wyjścia skoczka z progu. Wówczas przez pięć sekund zaczynają dokonywać pomiarów. De facto oznacza to, że w skrajnych przypadkach wiatr zmierzony przez system ma się nijak do faktycznego wiatru oddziałującego na skoczka. I takie przypadki w historii już były, nawet potwierdzane przez trenerów. Tutaj dokładnie opisywaliśmy, jak działa ten system.

Iga Świątek symbolicznie pokazała, co nie działa w skokach

Kiedyś skoki były dyscypliną wymierną. Jeśli skoczek poleciał daleko i dobrze wylądował, to wygrywał. Od kilkunastu lat skoki wpadły w niebezpieczną spiralę, która zraża kibiców. Kilka tygodni temu w sedno uderzyła Iga Świątek, która przyznała, że nie orientuje się już w skokach. I to myślą też miliony kibiców. FIS powinien się obudzić i to szybko, bo jak na dłoni widać, że kibice odwracają się od skoków narciarskich. Rządzący skokami ślepo wierzą w to, że wymyślone 13 lat temu przeliczniki za wiatr się sprawdzają i rzetelnie oddają to, co dzieje się na skoczni. Ślepo wierzą też w to, że częste podnoszenie i obniżanie belek nie ma wpływu na rywalizację skoczków. "Bo przecież wszystko rekompensują punkty".

W Oslo Kamil Stoch mówił, że chętnie dołożyłby się do wysadzenia skoczni, a później rozmawiał z Borkiem Sedlakiem (asystent dyrektora PŚ odpowiedzialny za startowanie skoczków). Czech w rozmowie ze Skijumping.pl mówił, że nie może czekać na lepsze warunki dla danego zawodnika, jeśli wiatr jest w odpowiednim korytarzu. Tylko że trenerzy często podkreślają, że to właśnie ten korytarz bywa problemem. A jego zbyt szerokie ustawienie wpływa na sprawiedliwość rywalizacji. I trzeba się z nimi w stu procentach zgodzić. 

FIS ma jeszcze czas, by coś zmienić i nadać skokom nowy wymiar. Szybko powinna zostać przeprowadzona reanimacja tej dyscypliny, bo jak na dłoni widać, że kibice się odwracają, spada oglądalność a skoki, zamiast cieszyć, coraz częściej niepotrzebnie irytują.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.