"Parodia", "żart", "niesprawiedliwość", "szaleństwo" - to tylko kilka cytatów zarówno z zawodników, trenerów i działaczy, jak i dziennikarzy po konkursie na normalnej skoczni w Planicy, w którym mistrzem świata po raz drugi w karierze został Piotr Żyła. Polak awansował aż o dwanaście pozycji po fenomenalnym skoku w drugiej serii na 105 metrów i teraz cieszy się złotem.
Wspomniane słowa to głosy głównie z krajów, którym nie wyszło i w sobotnim konkursie zajęli niższe pozycje, niż mogli się spodziewać. Zatem świecie, widzę, że wreszcie zauważyłeś, że skoki to niesprawiedliwy sport. Przyjaciele z Austrii, Norwegii, czy Słowenii - witajcie i rozsiądźcie się wygodnie. Wreszcie jesteście.
Aż trudno zliczyć sytuacje, gdy kibice, dziennikarze i eksperci z Polski w tym sezonie narzekali na działanie jury. Gdy zarządzanie belką w zawodach Pucharu Świata mogłoby być lepsze. Gdy jury jej nie podwyższało, nie obniżało. Gdy nie wyczekiwało warunków, kiedy mogło sprawić, że zawody będą na lepszym poziomie - w równiejszych warunkach, dobrych lub trudnych dla wszystkich. Najczęściej osoby odpowiedzialne za kierowanie konkursami po prostu dawały swobodę, pozwalały zawodom samemu się rozgrywać. Trwać, gdy nie trzeba było wiele czasu, żeby wiatr się poprawił, a zawody zrobiły o wiele spokojniejsze i sprawiedliwe.
Dlaczego nie zaczekano w Planicy? Może dlatego, że już o godzinie 20:30 zaczął mocno, konkretnie padać deszcz, który po chwili przemienił się w śnieg. Warunki wcale nie zamierzały się poprawić i możliwe, że wietrzna loteria, którą, przyznaję, były sobotnie zawody, była w tym przypadku mniejszym złem wybranym przez Międzynarodową Federację Narciarską (FIS) i jury. Bo dopiero przy opadach śniegu na naturalnych torach najazdowych na Srednjej Bloudkovej Velikance zacząłby się cyrk.
Janne Korhonen, były fiński skoczek z Kuopio, który zakończył karierę latem 2019 roku i zaczął pomagać przy tamtejszej kombinacji norweskiej, a także pracy w lokalnym klubie, szeroko udzielał się przy komentarzach o konkursie w Planicy na Twitterze. Z tych wpisów wylewała się frustracja, że zawody tak dużej rangi, jak mistrzostwa świata, nie są sprawiedliwe.
"Deja vu normalna skocznia w Seefeld 2019. Co za żart" - napisał, nawiązując do najbardziej ekstremalnej sytuacji w historii skoków, gdy jury nie zapanowało nad warunkami na skoczni i pozwoliło, żeby konkurs rozstrzygnął się w tych nienadających się do żadnej rywalizacji. Rzeczywiście pod pewnymi względami analogię znaleźć łatwo: znów wygrał Polak, znów awansował o kilkanaście miejsc - choć wtedy 26, a teraz 12. Ale wybrał najbardziej skrajny przypadek, żeby opisać dość zwyczajny, jak na standardy tego sezonu i obecnych skoków, konkurs, który wygrał najlepszy tego dnia zawodnik.
Zapytałem Korhonena o to, dlaczego porównuje Seefeld 2019 z Planicą 2023, ale nie odpowiedział. Wyjaśnił za to nieco swój punkt widzenia sytuacji z sobotnich zawodów. - Nie mam nic przeciwko Piotrowi Żyle - zaznacza Fin, którego wpisy wiele osób odebrało pewnie jako atak na Polaka. - Wykorzystał swoją szansę. Po prostu twierdzę, że konkurs nie był fair dla innych, bo nikt nie mógł mu odebrać prowadzenia w tych warunkach i z tej belki - twierdzi.
- Utrzymanie tej samej, dziewiątej, belki po skoku Żyły było największym błędem jury. Inni musieli skoczyć 106, a czasem nawet 110 metrów, żeby objąć prowadzenie. To nie było fair. Mam też wątpliwości wobec rekompensat za wiatr w dzisiejszym konkursie. Tego, czy oddawały to, co dzieje się na skoczni - wskazuje Korhonen.
Belka? Przecież FIS twierdzi, że służy tylko do zachowania bezpiecznych warunków w trakcie konkursu. I to w Planicy się udało, bo ta normalna skocznia ma zaniżony punkt HS na 102. metrze. 105 metrów Żyła przecież w pięknym stylu ustał, wcale nie było przy tym "przeskoczeniu skoczni" groźnie. Czy było fair? A to ktoś się tym w ostatnich miesiącach przejmował? No i przeliczniki za wiatr. Oj, stary temat. Już kilka lat temu na Sport.pl pisaliśmy, jak mogą być nieadekwatne do sytuacji na skoczni. W Planicy za sprawą artykułu Michała Chmielewskiego, dziennikarza TVP Sport, okazało się, że wpływ na nie mają nawet drony filmujące skoczków zza pleców i odległości kilkunastu metrów. Ale o tym przecież też nikt w FIS nie miał ochoty dotąd rozmawiać.
Wszystko sprowadza się do tego, że trzeba było reagować wcześniej. Bo sytuacja na MŚ to tylko skutek i kontynuacja działań z całego trwającego sezonu. Choćby z Zakopanego, gdy asystent dyrektora Pucharu Świata Borek Sedlak puścił Dawida Kubackiego na stracenie i ten przegrał z Halvorem Egnerem Granerudem, a potem sytuacja powtórzyła się w konkursie drużynowym, który Polacy przegrali z Austriakami. Albo Engelbergu, gdy delegat techniczny Saso Komovec zasugerował, żeby Sedlak wstrzymał Kubackiego na belce, bo miał nadzieję, że warunki się poprawią, a tak naprawdę się pogorszyły i Polak i tak został puszczony. Przegrał wtedy z Anze Laniskiem. Trudnych, kontrowersyjnych sytuacji w tym sezonie było naprawdę całkiem wiele.
Ale wtedy to Austriacy, Norwegowie, czy Słoweńcy wygrywali. I nie słuchali krytyki jury z innych państw, wręcz dziwili się, po co mówić o niesprawiedliwości w skokach, gdy tak naprawdę niewiele się stało. Dyrektor Pucharu Świata Sandro Pertile tylko przytakiwał i mówił: "Tak musiało być. Bo w skokach zawsze wieje - raz jednym, raz drugim". I jeśli zaakceptować, że czasem niekompetentne osoby mają wpływ na rywalizację, przez co można się wysługiwać wymówką o trudnych warunkach i, jak to nazywa Pertile, "sporcie na świeżym powietrzu", podatnym na wpływ pogody, jak żaden inny, to nie można mieć pretensji nigdy. Także teraz.
Trzeba było myśleć wcześniej. Pytać, dlaczego tak jest, wywierać presję i wskazywać realnie popełniane błędy. Skoro nikt nie zwracał na to uwagi wcześniej, czemu miałby teraz? Po prostu zmieniły się nazwiska i kolory flag na podium. Czy to dobrze dla sportu, że przyszedł kolejny taki konkurs? Pewnie nie, ale skoro wcześniej siedziało się cicho, to czemu wyskakiwać teraz z pretensjami na mistrzostwach świata? Z hipokryzją i brakiem konsekwencji. Powiało, ktoś to wykorzystał, oddając przy tym fenomenalny skok, do tego inni mieli pecha i już.
Dlatego teraz Austriacy, Słoweńcy, czy Norwegowie, których słychać najgłośniej, mogą sobie płakać. Mogą nawet mieć rację, że niesłusznie skakali w takich okolicznościach. Ale sami sobie zgotowali ten los. A FIS i tak nic z tym teraz nie zrobi. Takie stały się nowoczesne skoki. Trzeba to zaakceptować, czy się chce, czy nie. Polacy i Niemcy też przez to przechodzili. Dziś to im los oddał to, co w trakcie sezonu wielokrotnie zabierał. Jak to mówi Pertile, "suma szczęścia zawsze wychodzi na zero".
Może i z tego konkursu wreszcie wyniknie większa dyskusja na temat jasności zasad, działania wielu osób odpowiedzialnych za to, jak w tym momencie działają skoki. Może zawodnicy wreszcie pokażą charaktery i skończą udawać grzecznych? Tylko niech robią to we własnym interesie, nie przeszkadzając tym, którzy okazali się najlepsi w kolejnym konkursie w zwyczajnych okolicznościach dla tego sezonu. Niech dadzą teraz Polakom i Niemcom poświętować, a następnym razem zrozumieją, kiedy zabrać głos w ważnych sprawach. Bo inaczej znów będą tylko oglądać z bliska, jak inni odbierają zasłużone medale. Tak, jak ten Piotra Żyły.