Alexander Pointner to jeden z najlepszych trenerów w historii skoków narciarskich. Jako szkoleniowiec Austriaków w latach 2004-14 zdobył 15 medali mistrzostw świata, w tym 10 złotych, siedem medali igrzysk olimpijskich, z czego trzy złote, dziewięć Kryształowych Kul za Puchar Narodów i cztery za klasyfikację generalną Pucharu Świata, a także sześć Złotych Orłów za wygrane w Turnieju Czterech Skoczni. Wychował i doprowadził do największych sukcesów austriackie gwiazdy: Gregora Schlierenzauera, Thomasa Morgensterna, Wolfganga Loitzla czy Andreasa Koflera.
W pierwszej części rozmowy ze Sport.pl 52-letni trener opowiada o tym, dlaczego nie został trenerem polskich skoczków, odsłania kulisy pracy obecnej kadry Thomasa Thurnbichlera, diagnozuje problemy, z jakimi mierzyli się w niej zawodnicy w ostatnich miesiącach i tłumaczy, jak duży potencjał jest przed przyszłością skoków w Polsce.
Alexander Pointner: Pewnie, a najlepiej wie moja żona. To taki autor widmo, który pomaga temu właściwemu w procesie twórczym, np. podczas pisania książek. W moim przypadku Angela pomogła napisać aż trzy, a w zasadzie została nawet ich współautorką.
- Na pewno nie będzie tak, że na koniec sezonu wyjdę zza pleców Thomasa, żeby na mnie skupiły się ewentualne pochwały. Nie powiem, że to moja robota, nie mianuję się trenerem, nie planuję nikogo zastępować.
Nie ingeruję w decyzje sztabu Thomasa. Mogę doradzać, pomagać, spotykać się z nimi, być w tych samych miejscach na zawodach. Ale nikomu nie rozkazuję. Z Thomasem i resztą sztabu jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i mamy też ten sam cel: przywrócić polskie skoki na sam szczyt.
- Czuję się częścią tego zespołu, ale nie jestem w nim dyrektorem, ani trenerem. Odmówiłem Polskiemu Związkowi Narciarskiemu, to była moja decyzja, żeby nie akceptować oferty na stanowisko trenera polskiej kadry. Jednocześnie ona nie przekreśliła tego, że mogę być w tej grupie aktywny w inny sposób.
- Zapytali mnie, czy zostałbym trenerem polskiej kadry i ja byłem tym zainteresowany. Zwłaszcza że nie chodziło tylko o przywrócenie do czołówki najlepszych zawodników. Napisałem koncept pracy, przygotowałem się i zacząłem szukać odpowiednich osób do sztabu. W Austrii zbudowałem świetną drużynę, która odniosła wielki sukces przez 10 lat, więc myślę, że wiem, czego potrzeba, żeby stworzyć właściwy zespół także w innym miejscu. Potrzebowałem ludzi kreatywnych, myślących nieszablonowo. Dlatego skontaktowałem się z trzema osobami.
- Najpierw zadzwoniłem do Marca, to on przez cztery lata był moim asystentem w austriackiej kadrze. Zbudowaliśmy razem "Superadler", drużynę "Superorłów" z Austrii, z którą wywalczyliśmy ogrom trofeów. Marc to gość, który nauczył niemiecką telewizję RTL skoków. 300 gości, którzy do tej pory zajmowali się głównie Formułą 1 przyjechało na Turniej Czterech Skoczni do Garmisch-Partenkirchen w 2000 roku, a on wprowadził ich za kulisy Pucharu Świata. Pracował tam przez pięć lat i pozostawał blisko środowiska, a ja znałem go jeszcze z okresu, gdy razem skakaliśmy.
W 2006 roku Marc bardzo mi pomógł. Szło nam nieźle, choć po dwóch złotych medalach drużyny podczas mistrzostw świata w Oberstdorfie przyszedł kiepski Turniej Czterech Skoczni. Wtedy Marc zjawił się w Garmisch-Partenkirchen i ze mną porozmawiał. Wskazał mi inny punkt widzenia na całą sytuację i to bardzo mi pomogło. I gdy po świetnych igrzyskach w Turynie musiałem poszukać nowego asystenta, bo Richard Schallert odszedł trenować Czechów, wybrałem Marca. Wiele osób w Austrii było na mnie wściekłych: "Alex, jak możesz przyprowadzać tu Niemca?". A ja miałem przeczucie, że to najlepszy wybór i dziś też tak uważam.
- Bo zawsze myśli nieszablonowo, szuka nowych rozwiązań. Przez pół roku mieszkał dokładnie za moim domem. Codziennie o 8 rano, gdy siedziałem już za biurkiem, przychodził i pukał w szybę, pytając, czy może wejść. Przedstawiał każdego dnia kolejne pomysły, miał ich pełno w głowie. Ja byłem filtrem, mówiłem, czy to możliwe do zrealizowania, czy nie. Przez cztery lata się rozwijał, a po odejściu z austriackiej kadry widziałem, że próbował wielu rzeczy. Byliśmy w kontakcie, opowiadał mi coraz więcej o rozwoju korzystania z neurocoachingu, ale i o jeździe konnej, bo w ten sport też się mocno zaangażował.
Rok temu zapytałem go, czy dałby radę znów namówić się na naprawdę ważny, spory projekt. Usłyszałem: "Alex, nie mam czasu. Mam swoją firmę, rodzinę. Daj mi to chociaż przemyśleć". Następnego dnia był już przekonany: "Robimy to!". - Ale my to nie wszystko - odpowiedziałem. - Potrzebujemy kolejnego, młodego trenera.
- Tak myślę. Wiedziałem, że Marc wspierał go już w roli asystenta Andreasa Widhoelzla w kadrze Austrii. W niej, a także w kadrze juniorów Thomas udowodnił, że jest najlepszym austriackim trenerem. Dużo o nim słyszałem, a znaliśmy się z czasów, gdy byłem trenerem. Był dość szalonym skoczkiem. Czasem odbijał się dwa razy, pewnie każdy w Polsce już o tym wie.
O wiele lepiej znałem jednak jego brata, Stefana. Byłem dla niego trochę jak taki sportowy ojciec, bo trenował ze mną, odkąd był mały. On czasem był trochę jak wariat. Jeśli coś się stało, to wiadomo było, że odpowiada za to któryś z Thurnbichlerów. Na nich szły podejrzenia, choć to były dobre dzieciaki od wspaniałego ojca, legendarnego trenera, który wychował pokolenia skoczków. Miał zawsze 150 proc. motywacji, a współpracowałem z nim w tyrolskim związku. Nie dziwi mnie, skąd jego synowie brali swoją energię. Wiele osób mówiło mi, że Thomas pracuje podobnie, jak ja. I gdy spojrzy się na nasze ścieżki, to zauważymy, że są podobne. Tyrolski związek, juniorzy, asystent kadry w Austrii...
- Zasłużył na to. Obserwowałem go, gdy pojawił się w tyrolskim związku, zajrzałem za kulisy tego, co robi i widziałem, że uczy się, że ma w sobie niezwykle dużo energii. Przeniósł się do austriackiego związku, zbudował znakomitą kadrę juniorów z Danielem Tschofenigiem na czele i stało się dla mnie jasne, że będzie kiedyś znakomitym trenerem.
Potem, gdy w seniorskiej kadrze Austrii zaczęły się problemy, Thomas został zapytany, czy chce zostać asystenem Widhoelzla. Uważałem, że nie powinien w to wchodzić, ale on zdecydował, że to najlepszy kierunek. Gdy zadzwoniliśmy do niego z Markiem w połowie zeszłego sezonu i spotkaliśmy się w Innsbrucku, by porozmawiać o propozycji z Polski, odpowiedział, że przemyśli, czy już chce się przenieść. Widziałem, jak coraz bardziej się do tego przekonuje. Do grupy zaprosiliśmy jeszcze Mathiasa Hafele, bo wiem, jakim stał się świetnym specjalistą od sprzętu, chcieliśmy go mieć u siebie.
- Zrezygnowałem, choć ze zrozumieniem dla całej sytuacji, bez złych emocji. Kończyła się pandemia, ale zaczęła się wojna na Ukrainie, do tej pory mamy rosnący kryzys w Europie, a w zasadzie na całym świecie. Zrozumiałem, że będzie ciężko o większe pieniądze, a takich oczekiwałem na rozwój projektu. Oferta przedstawiona przez związek dotyczyła jednak wszystkich środków przeznaczonych na ten zespół.
Nie podpisałem umowy, ale powiedziałem: "Weźcie tę grupę, skorzystajcie z tego planu". "Thuri" był gotowy, żeby zostać głównym szkoleniowcem. Może nie ma za sobą 10 lat doświadczenia, jest młody i może popełniać błędy, ale ma talent i już udowodnił, że warto było na niego postawić. Marc stoi u jego boku i wspiera go swoim doświaczeniem, Mathias też mieszka w Krakowie, ma ogromną wiedzę i stanowi ważny element tego zestawu, a ja obiecałem, że będę ich wspierał i pomagał. Wiesz jak nazywa się nasza grupa na WhatsAppie, którą założyliśmy w lutym? "High-Performance-Team".
- To po części prawda. Bo plany pracy w obu miejscach spokojnie można byłoby porównać. Miałem swój gotowy koncept, ułożony system. Był w nim zawarty sposób edukowania trenerów, a także podejście do kobiecych skoków, które uważam za bardzo ważne.
One się rozwijają - od pierwszych mistrzostw świata przez pierwsze igrzyska, do dokładania kolejnych wyzwań, jak więcej dużych skoczni, czy teraz loty narciarskie. Austriacy, potem Niemcy, Norwegowie i kolejne kadry się w to angażowały. W 2019 roku podczas MŚ w Seefeld zapytałem w studiu Eurosportu: "A co z Polską?". To było pytanie o skoczkinie zadane Adamowi Małyszowi. I wtedy nie odpowiedział nic konkretnego. Na świecie pojawiło się już dużo świetnych zawodniczek, Polska jest wyraźnie z tyłu. Na poprawę tej sytuacji też miałem pomysł.
- Przede wszystkim chciałem, żeby identyfikowanie się z tą dyscypliną wyszło od najważniejszych osób. Czyli od Adama. Skoro mamy takich dobrych skoczków, kulturę całego tego sportu, to potrzebujemy też kobiecej kadry. Musimy zaangażować młodzież, zmotywować ją i zmienić podejście do tej dyscypliny. To najważniejszy krok. A ludzie? Dzwoniłem do wielu osób, sprawdzałem ich dostępność. Chciałem czegoś wyjątkowego. Moim pomysłem była trenerka, a nie trener. Chciałem, żeby kadrą zajęła się Catrin Schmid, wywodząca się z Oberstdorfu, która była nawet wybierana trenerką roku przez Niemiecki Związek Narciarski. Ciekawa osoba, od lat pracuje u podstaw tamtejszych skoków kobiet. Było też kilka innych pomysłów. Trzeba w jakiś sposób przekonać ludzi w Polsce, że naprawdę trzeba coś zrobić, by coś ruszyło się w skokach kobiet.
- Z tego co wiem, na ten moment nie. Wszystkie pomysły, cały plan razem z pomysłem na skoki kobiet, czekał na wprowadzenie w życie w przypadku porozumienia. Na tej grupie na WhatsAppie przez miesiąc omawialiśmy kwestię odpowiedniej edukacji trenerów. Wiadomo, że to pochłonie czas i pieniądze. Mieliśmy spotkania codziennie, wszystko omawialiśmy, jeszcze kiedy miałem być pierwszym trenerem. Ale już wtedy miałem poczucie, że brakuje pieniędzy, żeby zrealizować wszystkie punkty planu.
Zeskoczyłem więc z tego statku i zachęcałem związek, żeby wziął tych, których miałem przyprowadzić ze sobą. Dużo rozmawiałem z Wojciechem Gumnym, wiceprezesem PZN, który jako pierwszy zadzwonił do mnie w styczniu zeszłego roku. Z nim, Adamem Małyszem i Janem Winkielem później dyskutowaliśmy i spotykaliśmy się już dziesiątki razy. Ten pomysł - ze mną, czy beze mnie - był bardzo dobry, bo cała struktura pracy składałaby się z ludzi skupionych w 100 procentach na tym, co robią. I byliśmy przekonani, że to zadziała. A potem była Planica.
- Austria na ostatniej prostej wyrwała Słoweńcom Puchar Narodów. Byli szczęśliwi i chcieli to po prostu oblać. Thomas był w środku tego świętowania, ale w tym samym momencie obserwował, co dzieje się w polskiej kadrze. Widział, że gdy ówczesny trener Michal Doleżal ogłosił, że odchodzi, zawodnicy wszczęli bunt i stanęli za nim murem. Widział, że powstał chaos, bo Doleżal nie mówił o tym, że już wcześniej miał inne propozycje i porozumiał się z Niemcami. I "Thuri" się tego wszystkiego wystraszył. Widać było, że ciężko mu się odnaleźć w tej sytuacji. Do tego nikt nie mógł znaleźć Adama Małysza, bo ten wyjechał z Planicy, nie chcąc, żeby konflikt pomiędzy skoczkami a związkiem jeszcze narastał.
I nagle dostałem wiadomość na WhatsAppie. Thomas napisał: "Nie przyjadę do Polski. Nie mogę tego zrobić, nie odejdę z austriackiej kadry. Świętujemy w Grossarl, kolejne dwa dni mam wolne. Już to przemyślałem".
- Naprawdę się wściekłem. Marc też. Wrzucił na naszą grupę wiadomość: "Ej, Thuri. Czego chcesz? Być ciągle drugim trenerem w Austrii, tracić swoją energię i czekać nie wiadomo, na co?". Dzwoniłem do niego wiele razy, ale nie odbierał, bo wciąż bawił się z Austriakami. Ale w pewnym momencie wreszcie odebrał i mogłem z nim porozmawiać. "Thuri, teraz przerwiesz to świętowanie, a o dziesiątej rano widzimy się u mnie".
Następnego dnia faktycznie przyjechał do Innsbrucku. Pojechaliśmy na Patscherkofel, czyli szczyt blisko mojego domu. On zjeżdżał na desce snowboardowej, ja na nartach. Dużo rozmawialiśmy i starałem mu się wyjaśnić, że ma za sobą świetny zespół, a przed sobą wielką szansę. Przyrzekłem, że zostanę w tle i będę go wspierał. Poczułem, że go namówiłem. To był moment, w którym dał się przekonać.
- Wiedziałem, że Thomas się waha, że w Planicy powiedział dyrektorowi austriackiego związku Mario Stecherowi: "Tak, zostaję". A ja mu na to: "Nie możesz tego zrobić. Thomas, posłuchaj, jedyny słuszny wybór to Polska. Obiecuję, że odniesiesz tam sukces i nauczysz się wiele, zapamiętasz to na całe swoje życie". Odzyskaliśmy go, a teraz siedzimy i rozmawiamy o trenerze najlepszego zespołu w stawce Pucharu Świata.
- Może Polska nie prowadzi w Pucharze Narodów, a ostatnio ma gorszy moment, niż na samym początku, gdy Dawid Kubacki ciągle stawał na podium i wygrywał, ale liderzy tej kadry moim zdaniem nadal są najsilniejszą grupą z czołówki. W klasyfikacji generalnej PN i PŚ trudno będzie nadrobić straty, ale jestem pewny, że wrócą do tej najlepszej formy.
- Zgadzam się. Ale musisz najpierw zbudować zespół, który będzie podążał w określonym przez ciebie kierunku. Dopiero potem możesz zmieniać kolejne elementy tej układanki. Znam to z własnego doświadczenia. I znów, początki pracy Thomasa w Polsce wyglądają podobnie do tego, co ja zastałem na wejściu do austriackiej kadry. Tam mogłeś się skupić na pracy przez 24 godziny na dobę i przez siedem dni w tygodniu z kadrą narodową i tu też możesz. Ale możesz też pomóc w rozwoju edukacji lokalnych trenerów, którym potrzeba zrozumienia myśli "Thuriego" i takiego samego poziomu motywacji. Inaczej poszczególne grupy mają zupełnie inny zamysł i ścieżkę rozwoju. Nie zawsze tak samo skuteczną.
Myślę, że obecna kadra B nie zmierzała od początku w tym samym kierunku, co kadra narodowa. A tu potrzeba zaufania i pewności, że wszystko idzie tak, jak powinno. Jest też jednak potencjał, żeby to wydobyć. Do tego potrzeba pewnych ruchów, zmian. Na to przyjdzie czas.
- Są bardzo dobre i to chyba widać. I po atmosferze, i po wynikach. Zawodnicy mają różne wyzwania i gry w ramach dodatkowego treningu poza skocznią. I wiem, że to lubią. Podobają im się te pomysły, bo to coś innego, choć ganianie z jajkami, czy budowanie mostów z gazet dla wielu pewnie wygląda dziwnie. Nikt nie czuje, że traci czas, tylko że spędza go kreatywnie i w dobry sposób. Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałem, żeby zawodnikom tak błyszczały się oczy na widok metod treningowych i tego, jak to funkcjonuje.
U Dawida Kubackiego wszystko działa dobrze od początku sezonu, choć ostatni okres na pewno był dla niego wymagający. W sztabie nikt nie ma wątpliwości, że Kamil Stoch wróci na szczyt. Myślałem, że idealnym momentem na to będzie Zakopane, ale może potrzebuje jeszcze trochę cierpliwości. Choć to też nie łatwe. Piotrek Żyła? Wszyscy w drużynie czują, że nigdy nie był szczęśliwszy. Robi wszystko, żeby być najlepszy. Paweł Wąsek to wypełnienie pustego miejsca, które wytworzyło się w drużynie. I jest w polskich skokach jeszcze dużo potencjału, żeby kolejne lata kończyć z nowymi sukcesami.
Nie jest tak źle, jak wiele osób myśli. Trzeba tylko odpowiednio poprowadzić tych zawodników, którzy już się pojawiają i napędzić kolejnych dobrym systemem edukacji i wychowywania skoczków, a także trenerów. Wizja Thomasa, Marka i Mathiasa to przyszłość polskich skoków. Oby zadziałała podobnie, jak ta Stefana Horngachera, który położył fundament pod sukcesy już 19 lat temu, gdy przyszedł tu jako trener kadry B.
- Pracowałem z systemem Pernitscha jako trener Austriaków. Też uważam, że jest najlepszy na świecie. Gdy z niego korzystasz, a już zwłaszcza gdy płacisz mu dodatkowe pieniądze, musisz być z nim jednak w stałym kontakcie. Wiele razy się z Haraldem kłóciliśmy. Jego praca i to, jak wygląda sam system, to coś perfekcyjnego. Ale musisz patrzeć na cały obraz, a nie tylko jego wycinek. Kiedy zajmowałem się austriackimi juniorami, trenowaliśmy praktycznie tylko na platformie dynamometrycznej i "na sucho", wykonując imitacje. Próbowałem wytłumaczyć Harry'emu, że dla skoczka to, jak odbije się z torów, jest niezwykle ważne. Że to zmienia balans, że wszystkiego jego systemem nie wypracujemy. Pomiary i testy są ważne, ale nie oddają wszystkiego. Mocno z nim o to walczyłem i wymusiłem zmiany.
Ale to nie wszystko. Moi zawodnicy mieli kontuzje, dokładnie tak, jak ostatnio wyglądało to i wciąż wygląda w Polsce. A Harry mówił: "Nie ma zawodnika z czołówki, który nie odczuwa bólu, muszą się do niego przyzwyczaić". A ja się nie zgadzałem. Chodziło o Andreasa Koflera, ciągle miał problemy z kolanem. Musiałem walczyć z Harrym, żeby nie narzucał nam tak mocnego treningu. Musieliśmy to zmienić i znów to na nim wymogłem. Jeśli pozwolisz mu robić, co on uważa za słuszne, zrobi wszystko wedle własnego uznania. Ale jego metody nie sprawdzą się w każdym przypadku. Musisz je odpowiednio dostosować, współpracować z zawodnikami.
Polacy mieli najlepszego specjalistę na rynku, ale co z tego, skoro nie umieli odpowiednio się tym atutem posłużyć? To trenerzy wiedzą, jak się skacze, a Harry ma dane i pomaga wskazać, który zawodnik może skakać najdalej. Ale to musi współgrać, nie możesz zastąpić czucia i indywidualnego podejścia do zawodnika jedynie liczbami.
Nie mam nic do trenerów, którzy byli tu przed Thomasem. Stefan Horngacher to wszystko zbudował, a Michal Doleżal kontynuował. Odnieśli wiele sukcesów, wykonali kawał dobrej roboty. Zmiany w pewnych momentach są jednak potrzebne.
- Wciąż rozmawiamy o wielu rzeczach, także w trakcie sezonu. Przed trzecim konkursem Turnieju Czterech Skoczni w Innsbrucku. świętowaliśmy wspólnie moje urodziny. Często widzę, że to, co mam w głowie, moje wspomnienia dotyczące kariery trenera w skokach, da się przełożyć na aktualną sytuację w Pucharze Świata. Przez ostatnie lata nie miałem jak tego komuś przekazać. Wtedy rozmawiałem z Thomasem i chłopakami o sytuacji z 2013 roku. Anders Jacobsen prowadził z przewagą 12,5 punktu na półmetku Turnieju Czterech Skoczni i wydawało się, że nikt go nie dogoni. Stwierdziłem, że w Innsbrucku muszę zrobić coś, żeby mój zawodnik, Gregor Schlierenzauer, odzyskał szansę na wygraną.
Jacobsen był w świetnej formie, miał doskonale dobrany sprzęt, na którym dużo zyskiwał, ale znalazłem jego słaby punkt - wcale nie był silny psychicznie. Dlatego obniżyłem belkę przed skokiem Gregora w pierwszej serii. A on to wszystko wytrzymał i z niższą prędkością, a jednocześnie dodanymi punktami za belkę, pokonał Jacobsena o 4,5 metra. W tamtym konkursie wyprzedził go o ponad 20 punktów. Zaskoczył go i złamał, a potem wygrał też cały Turniej. Opowiedziałem o tym wtedy podczas kolacji. Stwierdziłem, że teraz też trzeba wszystko jakoś odwrócić, choć Halvor Egner Granerud miał nad Dawidem Kubackim jeszcze większy zapas, niż wtedy Jacobsen.
- "Musicie być elastyczni. Thuri, jeśli masz w głowie myśl, że to ten moment, kiedy możesz coś zrobić, zmienić, to po prostu to zrób. Nie zastanawiaj się zbyt długo". Chodziło właśnie o taki plan, jak w przypadku Gregora. I wszystko szło świetnie, bo Thomas nawet nie musiał podjąć tego ryzyka z obniżeniem belki. Na Bergisel zrobiło to za niego jury, a Dawid świetnie wykorzystał swoją szansę, odrobił sporo punktów w pierwszej serii. Ale tym razem manewr się nie udał, bo w finałowej rundzie Halvor pokazał wszystkim, że jest silniejszy, niż mogło się wydawać. Wyprowadził kontrę, odpowiedział tak, jak robią to najwięksi. Oddał niemalże idealny skok i zwycięstwo w Turnieju stało się niemalże nieosiągalne dla nikogo poza nim. Ale takich ruchów potrzeba czasem trenerom, zwłaszcza takim, którzy prowadzą polską kadrę.
To był idealny moment, żeby wkroczyć do akcji, zareagować. Często pisałem o trenerach Austriaków w moich komentarzach dla lokalnej prasy: że w ostatnich latach zazwyczaj przegrywają Turniej Czterech Skoczni w Garmisch-Partenkirchen i nie umieją tego przełamać, nie znajdują na to metody. A warto spojrzeć na zachowanie Alexa Stoeckla, który prowadzi Norwegów. Granerud już raz przegrał Turniej Czterech Skoczni w Innsbrucku, ale przepracowali tę sytuację. I chociaż teraz po kwalifikacjach musiało być niewesoło, bo nie skoczył w nich najlepiej, w konkursie też znalazł się w kiepskim położeniu, a jednak skoczył wręcz niewyobrażalnie dobrze. Właśnie tego powinno się oczekiwać od zawodnika i od trenera. Ale nakładanie presji na rywali też należy docenić.
- Opowiem o trochę innej. Kiedy "Thuri" miał swoje pierwsze spotkanie z zawodnikami, jeszcze online, wpadliśmy na pewien pomysł. Chodziło o to, żeby pożyczył na nie ode mnie jedną z dziewięciu Kryształowych Kul, które zdobyłem wygrywając Puchar Narodów. Mam je wszystkie w domu. Dałem mu jedną, a on pokazał ją zawodnikom na spotkaniu i powiedział: "To jest nasz główny cel. Chcemy przywrócić Polsce status najlepszej drużyny świata".
- O, mentor, to ciekawe słowo. Kiedy byłem trenerem w Austrii, wiele razy dziennikarze pytali mnie, czy Toni Innauer nie jest moim mentorem. Na początku był moim trenerem, a ja bardzo trudnym, niewygodnym do prowadzenia zawodnikiem. To nie jego wina, że nigdy nie osiągnąłem wielkich sukcesów. Potem pracowaliśmy razem, gdy on został dyrektorem w związku, a ja trenerem. W 2002 roku wydarzyła się najgorsza rzecz w mojej trenerskiej karierze - zginął Alois Lipburger, ówczesny szkoleniowiec austriackiej kadry. Toni zaczął pełnić dwie funkcje naraz - był trenerem i dyrektorem w związku. Po sezonie zrezygnował jednak z tej pierwszej, mówił mi: "Alex, dłużej już tak nie dam rady, nie wyrabiam". Myślałem, że mówi tak, bo zaoferuje mi, żebym go zastąpił. Ale nowym trenerem nie został Alex Pointner, tylko Hannu Lepistoe. Byłem naprawdę wściekły, ale okazało się, że to był dobry ruch. Nauczyłem się wtedy sporo, będąc jeszcze za plecami tych kierujących główną kadrą, a dwa lata później ją przejąłem. I to był moment, w którym Toni stał się moim mentorem.
Nigdy nie zastanawiałem się nad znaczeniem tego słowa, aż do jednego z wykładów, który dałem trzy miesiące temu. Mówiłem przyszłym dyrektorom wielkich firm o przywództwie, drodze do sukcesu i właśnie byciu mentorem. Jako trener zawsze starasz się, żeby nikt nie widział, co robisz, ukrywasz wszystko, masz same tajemnice. Ale gdy osiągasz sukces, wszystko się wycisza i zmieniasz kierunek: wtedy dobrze pomóc młodszym. Gdy myślałem, co im powiedzieć, pomyślałem, że może stałem się takim mentorem dla "Thuriego" i całego sztabu w Polsce. Teraz identyfikuję się z tym zespołem, mam w sercu ten kraj i ludzi. To dlatego chcę tu pomóc.
- Bardzo. Przyjechałem tu jako zawodnik po raz pierwszy w 1990 roku. Byłem 10. w Bischofshofen, 23. w Harrachovie i 17. w Libercu, aż przenieśliśmy się do Zakopanego. Dokładnie pamiętam mój pierwszy skok na Wielkiej Krokwi. Richard Schallert, asystent ówczesnego głównego trenera Austriaków, właśnie Innauera, wjeżdżał z nami wyciągiem. Ten wyciąg był stary, miał sześć krzesełek i bardzo szybko jeździł z góry na dół. "Richi" spojrzał na skocznię i mówi: "Nie wygląda za bezpiecznie, uważajcie". Byliśmy młodzi i trochę to na nas podziałało. Pierwsze skoki treningowe były do zapomnienia, fatalne. W zawodach tylko nieco lepsze.
Jako trener uwielbiałem tu jednak przyjeżdżać, znając polskich kibiców nie tylko stąd, ale i ze skoczni całego świata. Gdy tu wygrywaliśmy, było dużo szacunku do Austriaków, a nawet wspólnej radości. Tak polubiłem Polskę. Teraz chcę dla niej jak najlepiej. Postaram się pomóc jej skoczkom i ich trenerom, jak tylko mogę.