Sędzia chciał unieważnić olimpijski skok Fortuny! "111 metrów było szokujące"

Łukasz Jachimiak
- Skok na 111 metrów był szokujący. Ręce same mi pofrunęły w górę i zaczęły klaskać. Po mojej lewej stronie była duża trybuna, 10 tysięcy aparatów we mnie strzelało i dopiero po chwili Japończycy zaczęli klaskać - mówił Wojciech Fortuna. Gdy publika nagradzała późniejszego mistrza olimpijskiego, sędzia z Czechosłowacji krzyczał na swych kolegów, by wbrew przepisom unieważnili skok Polaka. Zwycięstwo 19-latka na igrzyskach w Sapporo było trudne do zrozumienia również dla ludzi z jego otoczenia. Wydarzenia sprzed 51 lat dla Sport.pl odtwarzał ich bohater.

Jeden z najpiękniejszych dni w historii polskiego olimpizmu dla Sport.pl opisywał trzy lata temu bohater tamtych wydarzeń. Przypominamy jego opowieść.

11 lutego, 111 metrów, 1. miejsce w konkursie olimpijskim. Tak Polska zdobyła swój pierwszy złoty medal zimowych igrzysk.

Zobacz wideo Pia Skrzyszowska wygrywa rzutem na taśmę! "Ja się nie znam, słucham się mojego trenera"

Mija 51 lat od ogromnego sukcesu Wojciecha Fortuny na igrzyskach w Sapporo. To było wydarzenie, na które nasz sport nie był gotowy. Na kolejny zimowy medal olimpijski czekaliśmy przecież aż 30 lat, do brązu i srebra Adama Małysza w Salt Lake City w 2002 roku. I dopiero od jego sukcesów zaczęliśmy się liczyć na zimowych igrzyskach, w kolejnych edycjach, ciesząc się z następnych po Fortunie mistrzów olimpijskich - Justyny Kowalczyk, Kamila Stoch i Zbigniewa Bródki.

Co i jak wydarzyło się 11 lutego 1972 roku? Jakim cudem furorę zrobił 19-latek w ostatniej chwili włączony do składu polskiej reprezentacji na tamte igrzyska? A może wcale nie cudem?

Narty w skarpety. I żeby tylko skoczyć swoje

Nie wiem czy to był najlepszy dzień w moim życiu, ale wiem, że był dobry. Mija dopiero 48 lat, więc wszystko dokładnie pamiętam.

Jak po śniadaniu wyszliśmy za bramę wioski olimpijskiej i wsiedliśmy w autobus z tabliczką "Okurayama", to pierwszym o czym myślałem było, żeby narty położyć na górną półkę. Za nic nie chciałem ich kłaść na podłodze. Nie chodziło o żaden przesąd, nie bałem się też, że ktoś na nie wejdzie i pękną. Były wysmarowane, przygotowane i poprzekładane skarpetami, żeby jedna drugiej nie obcierała. Przed samymi zawodami tylko się je przepolerowało flanelką i były gotowe, już sobie głowy nie trzeba było tym zawracać, mogłem się skupić tylko na tym, żeby skoczyć swoje.

W autobusie siedziałem i analizowałem, jak będzie. Pogoda się zapowiadała fajna, słoneczko się przebijało, miałem więc nadzieję, że po nocy, kiedy kurzył śnieg, Japończycy dadzą radę dobrze przygotować skocznię. W końcu przyjeżdżamy pod skocznię, a tam nic nie jest zrobione! Zeskok zasypany śniegiem, leży gruba, 20-centymetrowa warstwa. Zacząłem się martwić, że ja jestem gotowy, a oni nie. Ale wystarczyła jedna komenda i wojsko błyskawicznie zrobiło porządek. Żołnierze wyskoczyli po schodkach na skocznię i uwijali się jak mrówki. Okazało się, że śnieg leżał na gigantycznym, pomarańczowym płótnie. Zrolowali materiał, po chwili wjechał ratrak i nie minęło 20 minut, a wszystko było gotowe do skakania.

"Wojtek, 100 metrów skoczysz?"

Na górę skoczni nie było wyciągu, musieliśmy pokonać grubo ponad sto stopni. Rozgrzewkę mieliśmy dzięki temu porządną. Szedłem z Adamem Krzysztofiakiem, gadaliśmy sobie, aż na wysokości progu przerwał nam trener Fortecki. Adam miał większe doświadczenie ode mnie i liczył, że coś się dla niego na tej Okurayamie wydarzy. Ale trener wiedział, że ja też swoje czuję. I to na mnie popatrzył. Zadał mi wtedy takie pytanie, które zawsze będę pamiętał - "Wojtek, 100 metrów skoczysz?". "100 metrów to będzie za mało na dobry wynik" - odpowiedziałem. "No to idź do góry, a ja tu będę czekał i dam ci sygnał" - usłyszałem.

Miałem wielką ochotę do walki. Nie mogłem sobie darować, że kilka dni wcześniej, w pierwszym olimpijskim konkursie, zepsułem drugi skok. Najpierw miałem 82 metry, a później 76,5. Spokojnie mogłem mieć 80. Gdybym tyle skoczył, to byłbym wicemistrzem olimpijskim. Rutyny mi brakło, byłem młodzieniaszkiem, który pojechał tam za pięć dwunasta. Forma była, zamieszałem, ale w decydującej chwili się pogubiłem, po prostu zepsułem skok. A później jeszcze się dodatkowo wkurzyłem, bo za to szóste miejsce była nagroda, 150 dolarów, tylko że ja dostałem 50. Z litości nie będę mówił nazwiska człowieka, który najpierw większość mojej nagrody zabrał, a później moją nagrodą podzielił się ze mną pół na pół, bo z 300 dolarów za złoty medal zabrał mi 150.

Japończycy milczeli. A sędzia krzyczał

Wracamy na Okurayamę. Jak dotarłem na samą górę, to nogi miałem sztywne. Co tu zrobić, żeby je ogrzać? Czas miałem, wszedłem do łazienki i patrzę - jest kaloryferek. Wyszedłem sobie tylko po pomarańczę i po kawę i zaraz wróciłem do łazienki, położyłem stopy na kaloryferze i tak siedziałem, a konkurs już się zaczął. Spokojny byłem, numer miałem w ostatniej, trzeciej grupie. Prosiłem trenera, żeby mi losował numer w grupie z najlepszymi. Wiedziałem, że jak w pierwszej albo drugiej grupie skoczę daleko, to sędziowie mogą powiedzieć "stop", mogą mój skok po prostu unieważnić i zrestartować konkurs. A jak odlatywał ktoś z najlepszego grupy, to takich rzeczy już nie można było zrobić. W trzeciej grupie mogłem być losowany, dzięki temu, że byłem szósty w pierwszym konkursie. Trener Fortecki o taktyce powiedział mi krótko: "Właśnie taki miałem zamiar i tak cię zgłoszę". Okazało się, że lepiej nie mogliśmy zdecydować. Chwilę przede mną wicemistrz olimpijski z pierwszego konkursu, Akitsugu Konno, skoczył 98 metrów. "Nie, to nie jest skakanie na medal" - pomyślałem sobie. Byłem przekonany, że muszę pójść dużo mocniej. No i trafiłem i z techniką, i w odpowiedni moment. Poszedłem na całego, nie odpuściłem, a jeszcze w końcówce wiaterek fajny podszedł, dołożyłem, dźwigło mi i wiadomo, co się wydarzyło. Skok na 111 metrów był szokujący. Ręce same mi pofrunęły w górę i zaczęły klaskać. Cieszyłem się bardzo, zakręciłem, wyhamowałem i nagle przestałem rozumieć sytuację. Co jest? Dlaczego nie słyszę żadnych braw? Przecież na stadionie jest 50 tysięcy ludzi. Patrzę, a wszyscy Japończycy robią zdjęcia. Po mojej lewej stronie była duża trybuna, z 10 tysięcy aparatów we mnie strzelało. Ukłoniłem się do tych ludzi, ich obiektywów i fleszów. I dopiero po chwili usłyszałem oklaski.

Ale zaraz się połapałem, że nie wszyscy klaszczą. Sędzia Belonożnik, którego dobrze znałem, bośmy się często spotykali w Szczyrbskim Plesie, zrobił zadymę. Czechosłowak krzyczał, że zawody trzeba przerwać. - Jakiś młody Polak tak skacze? A przecież jeszcze są nasi zawodnicy, jest Jiri Raska, tu dojdzie do katastrofy, bo on przeskoczy skocznię - tłumaczył. - Nie może być na to zgody, odwołujemy! - Belonożnik był bardzo zdecydowany. Ale wtedy sędzia kanadyjski i sędzia japoński spokojnie mu wytłumaczyli, że nie, żadnej przerwy nie będzie, bo ten chłopak z Polski to jest dobry zawodnik, że przecież już na średniej skoczni był bardzo blisko medalu.

"Ty nie musisz wygrać, a my musimy"

Jakiś czas po mnie ładnie skoczył Yukio Kasaya. 106 metrów z dobrymi notami dało Japończykowi drugie miejsce po pierwszej rundzie. Tracił do mnie mało, chyba pięć punktów [5,5]. Manfred Wolf też był blisko, miał 107 metrów, ale był za Kasayą [zajmował trzecie miejsce, ze stratą 4,6 pkt do Japończyka i 10,1 pkt do Fortuny]. Nerwów w tym konkursie było dużo. Pierwsza awantura była po moim skoku, a druga po drugim skoku Rainera Schmidta. Niemiecki sędzia odległościowy chciał mu wpisać 103 metry, a szwajcarski sędzia mówił, że absolutnie nie. Japoński też się darł, że to kłamstwo. Szwajcar pilnował interesów Waltera Steinera, Japończyk dbał o to, żeby skrzywdzony nie został Kasaya. W końcu Steiner i Schmidt stanęli ze mną na podium, bo Kasaya swój skok zepsuł. Ale Steiner opowiadał mi, jak niemiecki sędzia się darł, żeby dołożyć Schmidtowi metrów. Powiedział mu nawet: "Walter, ty nie musisz wygrać, a my musimy". Steiner [nr 37] skoczył przed Schmidtem [nr 43] i widział, jak mierzono skok Niemcowi. On miał właśnie 103 metry, a Schmidt 101. I Schmidtowi zabrakło do Waltera 0,5 punktu. A do mnie 0,6 pkt.

Czekając, dostawałem kota

Wygrałem ja, ale wygrać mogło kilku innych zawodników. Czwarty był Tauno Kaeyhkoe, świetny fiński skoczek. On kończył konkurs i nie miał szczęścia, bo nie zdobył medalu. Do podium stracił 0,1 pkt, a do mnie 0,7 pkt.

Młodszym kibicom trzeba tu wyjaśnić, dlaczego ja nie kończyłem konkursu. Ostatnim skoczkiem był Kayhko, bo przed konkursem wylosował ostatni, 55. numer. W drugiej serii też startowało się według wylosowanych numerów. Nie było tak, jak jest dzisiaj, że w finale jest odwrócona kolejność i lider skacze ostatni. Ja jechałem z numerem 29. Kota dostawałem, czekając na co mi wystarczy te 87,5 metra z drugiej rundy.

To był najgorszy skok w moim życiu. Ale czy go zepsułem?

Czy ja ten skok zepsułem? Tak od lat wszyscy mówią. Najpierw nie rozumiałem co się stało, nie miałem odpowiedzi. To był najgorszy skok w mojej karierze, w całym życiu. Ale byłem bezradny. Czułem, że wiatr mnie zdusza, a wtedy nikt się takimi pomiarami nie zajmował. Obniżyli rozbieg, wiatr w plecy gniótł i nikt wtedy daleko nie skoczył. Kasaya miał przecież 85 m i niewiele brakło, a by leżał, bo do końca chciał ciągnąć odległość. Nawet do 90 metrów nie dolecieli też Raska, Konno i Wolf. Najpierw myślałem, że wszystko stracone, a dopiero później zacząłem rozumieć, że niewiele mogłem zdziałać.

I skończyło się najpiękniej. Zwłaszcza że na podium stanąłem z Walterem, z którym się do dziś przyjaźnię i nawet niedawno gościłem go u siebie, i ze Schmidtem, a o nas obu mówiono, że jesteśmy NRD-owcy. To dlatego, że oni do Wisły Zakopane często przyjeżdżali na wymianę, a my jeździliśmy do Klingenthal, Oberhofu i Brotterode na igelitowe skocznie, na treningi, bo u nas igelit był tylko w Szczyrku. Ile my tam treningów kończyliśmy piłkarskimi meczami Polska - NRD. Trener nie mógł na to patrzeć i nie chciał się godzić na takie granie, bo ostro się kopaliśmy po kostkach.

Oni nie mieli nut, on nie miał marynarki

Mówiłem już, że nogi mi zmarzły przed konkursem, ale to było nic w porównaniu z tym jak przemarzłem po zawodach. Nie mogłem się doczekać dekoracji medalowej. Pytam się trenera, a on nie wie, dlaczego medali nie dają. Pytam naszych oficjeli i okazuje się, że Japończycy szukają nut do "Mazurka Dąbrowskiego". Nie przewidzieli, że będą grać polski hymn. Autentycznie pojechali do ambasady po nuty. Dymu narobiłem, krótko mówiąc.

Na drugi dzień pojechałem po drugi medal. Bo wtedy mistrzowi olimpijskiemu przyznawano też tytuł mistrza świata. Naszą trójkę sprowadzili do hali sportowej, już teraz nie pamiętam jej nazwy. Było mi wstyd jak jasny pieron, gdy zobaczyłem Waltera i Rainera. Mnie ubrali w mechaty sweterek, który wyglądał tak, że już po tygodniu noszenia nadawał się tylko na śmietnik. Niemiec wyszedł pięknie w garniturze, Szwajcar tak samo. O nich dbali, o nas nie.

Telerekording i telegramy. Najcenniejszy ukradziony

Całe szczęście, że chociaż na dekoracji olimpijskiej się nie wstydziłem, bo była na skoczni, więc wystąpiłem w startowym kombinezonie, na który założyłem ocieplacz.

Zaraz po dekoracji porwał mnie redaktor Bohdan Tomaszewski. Wsiedliśmy w wojskowego gazika i zostaliśmy zawiezieni do studia. Narty tylko złapałem pod pachę i ruszyliśmy. Nasiedziałem się w tym studiu parę godzin. To zresztą nie było prawdziwe studio, tylko duża sala podzielona kotarami i parawanami. Czekaliśmy, żeby móc nagrać rozmowę i żeby ona kilka godzin później została pokazana w Polsce z telerekordingu. W czasie rzeczywistym konkursu nasza telewizja nie pokazywała, radio też go nie transmitowało.

Już wtedy zacząłem oglądać powtórki swojego skoku. Był pokazywany wszędzie, nawet na ulicach go ludzie oglądali, zerkając na wystawy kolorowych telewizorów w sklepach. W hotelu też mieliśmy kolorowy telewizor i w kółko mój skok był odtwarzany. Przed powrotem do Polski zobaczyłem go 100 razy.

Najbardziej żałowałem, że nie mogłem zadzwonić do domu. Nie mieliśmy telefonu. Mama z tatą osobiście pogratulowali mi dopiero gdy przyjechali do Warszawy na przywitanie olimpijskiej kadry. Wyściskaliśmy się na płycie lotniska, ale już za chwileczkę zostałem porwany do Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i do Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Medali i odznaczeń poprzypinali mi tyle, że wyglądałem jak generał. Od lat trzymam to wszystko w piwnicy, w pudełku po adidasach.

W dniu zwycięstwa dostałem od rodziców tylko telegram. I mnóstwo telegramów od ludzi, których nie znałem oraz od takich, których podziwiałem. Jeden z pierwszych był od pana Sobiesława Zasady. Bardzo sobie ten telegram ceniłem. Szkoda, że kiedyś jakiś dziennikarz mi tę pamiątkę zabrał. Na pewno miałbym dziś to oprawione i powieszone na honorowym miejscu. "Serdeczne gratulacje mistrzowi olimpijskiemu! Sobiesław Zasada z małżonką" - taka była treść. To był wielki zaszczyt mieć telegram od najlepszego wtedy kierowcy świata. Później listy i telegramy przychodziły do mnie jeszcze dobre pół roku. Listonosz przynosił grube pliki kopert, związywał je wstążkami. Mama próbowała odpisywać, ale nikt nie przysyłał koperty zwrotnej, w końcu pensji mamy by zabrakło na znaczki.

Dał kryształ, a dostał strój, w którym poleciał po złoto

O pieniądzach jeszcze jedną ważną rzecz powiem. Za te 50 dolarów, które mi zostały po szóstym miejscu, kupiłem sobie skokowe rękawiczki, żeby ładnie wyglądać w konkursie na dużej skoczni. A bezgotówkowo załatwiłem sobie rzecz najważniejszą, kombinezon najlepszej wówczas marki, japońskiej firmy Mizuno. Wykombinowałem go za kryształ w wiosce olimpijskiej. Był w niej taki klub, w którym sportowcy się spotykali i różne rzeczy sobie sprzedawali albo robili zamiany. Wiedząc, że Japończycy się kochają w polskich kryształach, przyjechałem do Sapporo przygotowany. Woziłem je dla nich na Turniej Czterech Skoczni i zawsze kupowali. Na igrzyskach jeden z Japończyków zamiast pieniędzy dał mi sprzęt, który pomógł mi wygrać. Chłopak miał później przez to nieprzyjemności. Nie pamiętam jego nazwiska, bo do konkursu się nie załapał. Ale wiem, że nasłuchał się, że pomógł rywalowi swoich kolegów.

To było tak: ten mój kryształ był taki duży, że ledwo go niosłem pod pachą. Wszyscy na mnie patrzyli, a Japończyk z kombinezonem przerzuconym przez ramię i z pudełkiem butów skokowych we mnie i w kryształ wpatrywał się najmocniej. Podszedł, zaczął kryształem kręcić, ustawiać go, patrzeć, jak się w nim światło odbija. Mówił nawet, że świeci jak diament. "How much?" - zapytał mnie. A ja wtedy złapałem za jego kombinezon i mówię "Maybe change?". Od razu się zgodził, cały ucieszony dał mi kombinezon, ale zaraz się zmartwił, widząc, że oglądam ten kombinezon i minę mam nietęgą. On był ode mnie trochę wyższy i zrozumiał, że w tym jest problem. Ale nie poddał się. Chwycił mnie za rękę, zaprowadził do pokoju, w którym pracował krawiec, wytłumaczył facetowi, że trzeba trochę strój przeszyć i po 20 minutach kombinezon był jak na mnie. Jeszcze chłopaczek musiał te buty dołożyć, bo widziałem, że wszystko mi odda, żeby tylko wziąć kryształ. Buty okazały się na mnie za małe, ja miałem rozmiar 40, a to były 39. Dostał więc je ode mnie Tadek Majerczyk. A po latach, wdzięczny za taki podarunek, sprowadził mnie do pracy do USA.

Źle mi się wiele rzeczy w życiu potoczyło. Prawda jest taka, że szybko straciłem wielką motywację do skoków, że sporo błędów popełniłem. Były historie z alkoholem, były wpadki i byli ludzie, którzy tylko na to czekali. Ale 11 lutego 1972 roku to był taki dzień, który dał mi prawdziwe szczęście. I miejsce w historii. Bo przecież minęło prawie pół wieku, a ludzie ciągle chcą mnie słuchać, wciąż proszą, żebym opowiedział, jak wtedy poleciałem po złoto.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.