• Link został skopiowany

Przestańmy porównywać skoki do Formuły 1. To kompletny nonsens

Karol Górka
Niemcy marzyli, by ze skoków narciarskich uczynić "zimową Formułę 1". Ale porównania obu dyscyplin i kopiowanie wzorców - zwłaszcza w kwestii zasad bezpieczeństwa - są nietrafione - pisze Karol Górka ze Sport.pl.
ARNE DEDERT/AP

W ostatnich latach często porównuje się skoki narciarskie do Formuły 1. Oba sporty z pewnością należą do grona ekstremalnych, ale na tym punkty wspólne się kończą. Zaklinanie rzeczywistości nie ma sensu: nawet biorąc pod uwagę, jak bardzo niemiecka telewizja RTL chciała wykorzystać sukcesy Martina Schmitta, by ze skoków uczynić "zimową Formułę 1", nawiązując do serii tytułów Michaela Schumachera.

Zobacz wideo Alarm w polskiej kadrze skoczków? "Nie wszystko jest na miejscu"

Tyle że w ostatnim czasie nawiązania do Formuły 1 powróciły ze zdwojoną siłą. Wielu dziennikarzy i ekspertów chciało wprowadzenia do skoków narciarskich przepisów, porównywanych do znanego z F1 "parc ferme". Zgodnie z tymi regułami od startu kwalifikacji nie można wprowadzać w bolidach niemal żadnych zmian, poza wyjątkami opisanymi w przepisach, np. awarią zagrażającymi bezpieczeństwu, jednak wówczas elementy muszą być wymienione na identyczne, pod czujnym okiem delegata.

"Parc ferme" nie sprawdzi się w skokach narciarskich

W skokach narciarskich miałoby to obowiązywać nieco inaczej. Jednym z pomysłów, który pojawił się w ostatnich latach, jest "zamykanie" kombinezonów po zakończeniu kwalifikacji, by kontrolerzy sprzętu mogli dokładnie sprawdzić ich zgodność z przepisami. To miałoby umożliwić pewne "poluzowanie" zasad sprzętowych, by kombinezony stały się mniej czułe na wszelkie podmuchy wiatru, przy jednoczesnym hamowaniu "wojny technologicznej", której świadkami jesteśmy w ostatnich latach.

Zasadnicza różnica polega jednak na tym, że zasady "parc ferme" w Formule 1 zajmują ledwie ponad trzy strony regulaminu, niemal wszystko jest ujęte w jasno brzmiących przepisach. A rozbuchana do granic biurokracja to największy problem skoków narciarskich ostatnich lat. Nawet jeśli FIS wprowadzał przepisy dotyczące sprzętu, najczęściej uderzały one w federacje. Czołowe reprezentacje były w stanie niemal każdy przepis ominąć i wykorzystać na swój sposób. Tak, jak przedsezonowe pomiary ciał zawodników, które, zdaniem wielu, zostały "zmanipulowane" i pozwoliły ostatecznie na zyskanie dodatkowych centymetrów w kombinezonach.

Skok Zajca obudził walkę o bezpieczeństwo w skokach. F1 ma to dawno za sobą

I tu zasadniczo nawiązania do F1 się kończą, choć i te są delikatnie "naciągane". Po skoku Timiego Zajca w Willingen, gdy Słoweniec skoczył 161,5 metra, znów pojawiły się głosy porównujące skoki do Formuły 1 i przywołujące walkę o bezpieczeństwo. Od początku leciał bardzo wysoko nad zeskokiem. Starał się skrócić skok, bo mógł wylądować dużo dalej, nawet za 170. metrem, czyli już całkowicie na płaskim.

Pod każdym względem porównania były chybione. W żaden sposób ani sam skok, ani decyzje podjęte w tym czasie przez organizatorów, ani próby tłumaczenia tego wyczynu, nie miały nic wspólnego z tym, co dzieje się w Formule 1.

Eksperci próbowali porównywać bezpieczeństwo w skokach z bezpieczeństwem w Formule 1. Gdyby chcieć szukać nawiązań, można by je znaleźć w próbie poprawy bezpieczeństwa. Problem w tym, że w skokach ten proces na szeroką skalę trwa dopiero od kilku, maksymalnie kilkunastu lat, a w Formule 1 właściwie zakończył się w latach 90., niedługo po śmierci Ayrtona Senny na Imoli w 1994.

Sam sprzęt, którego używają skoczkowie, właściwie nie daje im żadnego zabezpieczenia ani przed upadkami, ani przed wszelkiego rodzaju urazami. W Formule 1 jest zupełnie odwrotnie - aktualne bolidy są przygotowane niemal na wszystkie możliwe zagrożenia, włączając w to uderzenia czołowe czy boczne przy 300 km/h, pożar lub "dachowanie", czego świadkami byliśmy w ostatnich latach. Kierowcy po takich zdarzeniach wychodzili z bolidów niemal bez szwanku. Urazy po upadkach w skokach można liczyć co najmniej w dziesiątkach.

Różnica jest zauważalna nawet w przypadku trudnych warunków. W skokach narciarskich, głównie z powodu presji nadawców telewizyjnych, nie przerywa się zawodów w przypadku niebezpiecznych podmuchów wiatru. W ostatnich latach notorycznie próbuje się kontynuować zawody i czekać na "odpowiedni moment", w którym można puścić zawodnika w dół rozbiegu, często ryzykując jego zdrowiem. Tylko w tym sezonie byliśmy świadkami kilku ciągnących się przerw między skokami, ale bez zatrzymania całych zawodów, by wiatr mógł się uspokoić.

Gdy w Formule 1 pojawia się deszcz ograniczający widoczność kierowcom lub powodujący nadmierne zjawisko aquaplaningu (sytuacji, gdy opona traci kontakt z asfaltem poprzez utworzenie warstwy wody pomiędzy nimi), wyścig zostaje zatrzymany do poprawy warunków. Gdy warunki się poprawią, wyścig nie rozpoczyna się od ostrej rywalizacji, a kierowcy otrzymują kilka okrążeń na zapoznanie się z warunkami na torze, by móc później dokładnie przewidzieć, w których miejscach na torze nadal jest niebezpiecznie i móc tych miejsc unikać.

Sandro Pertille, dyrektor Pucharu Świata w skokach narciarskich, głośno mówił przed rozpoczęciem obecnego sezonu, że chciałby, by skoki były jak Formuła 1. I rozrastały się na wschód i zachód od Europy, stając się sportem ogólnoświatowym. Sęk w tym, że skoki narciarskie są popularne w zaledwie kilkunastu krajach na całym świecie i potrzebna byłaby swego rodzaju rewolucja, by to zmienić. A w krajach, gdzie śniegu nie ma, jest to niemożliwe. Dlatego wszelkie porównania do Formuły 1 traktowałbym, przynajmniej w najbliższych latach, z przymrużeniem oka.

Karol Górka

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

  • Link został skopiowany
Więcej o: