Frank Loeffler to trochę zapomniana postać w świecie skoków narciarskich. Niemiec nie osiągał wyjątkowych wyników, w jego kontekście mówi się raczej o zmarnowanym talencie i poważnych problemach dotyczących wagi, metod treningowych narzucanych mu w reprezentacji i w efekcie konfliktu z niemieckim związkiem.
Jednocześnie 42-letni obecnie Loeffler to świetny rozmówca, który po latach od zakończenia kariery ciekawie opowiada o kulisach skoków narciarskich i historycznych momentach tej dyscypliny. W rozmowie ze Sport.pl Niemiec opowiada o swoim upadku z Innsbrucku, który uważa się za najdziwniejszy w historii i opisuje, jakim kolegą z pokoju był Martin Schmitt.
Frank Loeffler: Nigdy nie zapomnę tego skoku. On pokazuje, jak cennym skarbem są obecnie tory lodowe, bo coś takiego praktycznie nie ma prawa już nigdy się wydarzyć. Tego dnia ciężko jeździło się wszystkim w Innsbrucku, ale w moim przypadku zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. Tuż przed progiem stworzyła się wręcz kałuża, było zdecydowanie za dużo wody. A taka sytuacja sprawia, że zwalniasz, więc jeśli potem starasz się jeszcze dojechać w odpowiedniej pozycji do progu, to po prostu polecisz do przodu.
To stało się ze mną. Szok. Dobrze, że to się tak skończyło, bo mogła być tragedia. Mój upadek wciąż pozostaje jednym z najpopularniejszych, które miały miejsce podczas Turnieju Czterech Skoczni. Pojawia się chyba we wszystkich filmikach z tego typu kompilacjami na YouTube.
- Cóż, to może nawet wyglądać zabawnie. Tak, jak chwila, gdy Daiki Ito zsunął się po rozbiegu Okurayamy w Sapporo w 2013 roku. Prawie spadł, ale szczęśliwie zatrzymał się przed progiem, bo pomogła mu jedna z osób stojących obok najazdu. Całe nasze życie skoczka składa się z upadków, których się uczymy. Nie chodzi, że prowokujemy je, ale jako młodsi zawodnicy one się po prostu częściej przytrafiają. A my dzięki nim się uczymy: jak ich unikać albo jak nie odnosić przez nie poważnych kontuzji.
Z mojego przypadku w Innsbrucku też można się śmiać. Ale to skrzydło, które "dorobiłem" sobie, poruszając odpowiednio ręką, ochroniło mnie przed zrolowaniem przy zetknięciu ze śniegiem. Dzięki temu w jakiś sposób lądowałem na nogach, jeszcze zanim odbiłem się od zeskoku i drugi raz wzbiło mnie w powietrze. Czasem dalej uśmiecham się, gdy widzę, jak dziwnie to wszystko wyglądało. Cieszę się tym, że wyszedłem z tego bez szwanku i dziś mogę to oglądać z tymi, których udało się rozśmieszyć.
- Pewnie tak, ale kiedyś pojechałem do Japonii na ich festiwal sportu często odwiedzany przez najważniejsze osoby, nawet cesarza i cesarzową. To świetne wydarzenie: rywalizacja Japonia kontra reszta świata, w której dwóch zawodników z każdego kraju bierze udział w zawodach z każdej dyscypliny. Gdy tam jechaliśmy, powiedziałem mojemu trenerowi, że musimy wziąć ze sobą lederhosen [tradycyjne skórzane bryczesy - red.], który szykujemy na Oktoberfest z naszymi lokalnymi ozdobami. Bo wiedziałem, że cesarzowej już kiedyś spodobał się taki strój w Monachium i teraz ucieszymy ją, jeśli się tak przebierzemy.
Wygrałem i razem z trenerem staliśmy przed cesarską parą w tym stroju na ceremonii medalowej. Co zrobiła? Zaprosiła nas do cesarskiego stolika. Rozmawiała z nami, kazała zdjąć wszystko ze stołu, bo chciała widzieć lederhosen w całości, nic nie mogło jej go zasłaniać. Cały wieczór była roześmiana.
- W moim mieście mogłeś zacząć uprawiać skoki już idąc do szkoły sportowej. Ale z 40 chłopaków i dziewczyn, którzy wtedy rozpoczęli kariery, dłużej skakali tylko pojedynczy zawodnicy. Mój ojciec Harald organizował mały turniej dla dzieci na mniejszych skoczniach, te zawody do dziś dostarczają talentów klubowi z Oberstdorfu. Gdy tam startowałem, moim marzeniem było latanie, bo to ono sprawia, że skoki są wyjątkowym sportem. Trzy, cztery, pięć sekund więcej w powietrzu - to trwa wieczność. Takie uczucie płonie mocno, głęboko w twojej duszy i zawsze będę je już w sobie nosił. Jestem za nie bardzo wdzięczny.
- Ze Schmittem przez dwa lata dzieliliśmy nawet ten sam pokój na zgrupowaniach i wyjazdach. Martin i Sven byli wtedy trochę jak gwiazdy popu, a my razem z nimi. To przybrało rozmiary, których nie potrafiłbyś sobie wyobrazić. Z Martinem byliśmy kumplami z pokoju przez okres jego najlepszej formy i do dziś jestem mu wdzięczny za ten czas, świetnie było obserwować jego pracę i te sukcesy z bliska, a czasem świętować te moje, o wiele mniejsze w jego towarzystwie.
- Tak było. Ale opowiem ci inną. Martin to majsterkowicz. Często dłubał przy swoich butach do ostatniego kawałka materiału, żeby przygotować je jak najlepiej do startu. Robił to do późna, więc często musiałem spać z opaską na oczach, żeby w ogóle zmrużyć oko, bo on nie dawał za wygraną. To było niewiarygodne. Był w tym nie do złamania, aż do tej wygranej nad Adamem.
Adam i Martin, co to w ogóle były za piękne czasy. Adam skakał, jakby spadł z jakiejś gwiazdy, spoza Ziemi. Jakby Bóg przytrzymywał go w powietrzu jakąś nicią i zawsze starał się prowadzić jak najdalej. Pojedynek tej dwójki był niewiarygodny. Cały czas mam w głowie wypowiedzi Martina, który zawsze mówił mediom, że jest człowiekiem, ma nerwy i czasem mogą zostać nadszarpnięte. Adam też je pokazywał, nie był nie do pokonania, miał swoje słabości. To tylko pokazuje, jak bardzo wszystko, co dzieje się w sporcie, zależy od głowy. To ona może być twoim największym rywalem i pogromcą. Walczysz ze sobą, zamiast zapewniać sobie spokoju i harmonii, które pozwalają się rozwijać.
- Myślę, że oni wszyscy byli w mniejszym lub większym stopniu przyjaciółmi. Na skoczni stawali się rywalami, to naturalne. Później rzadko pojawiały się jakiekolwiek podziały. Nie było kłótni, oni wręcz napędzali się nawzajem do dalszej walki.
- Był ostatnim bastionem niemieckiej myśli szkoleniowej, uformowanej jeszcze za czasów Niemieckiej Republiki Demokratycznej. To był prawdziwy lider i wzór do naśladowania dla każdego, kto kiedyś chciałby zostać trenerem. Walczył do końca w każdej sprawie. Sprawdzał się w tym lepiej niż ktokolwiek inny i do dziś bardzo go brakuje. Jego odejście z federacji, gdy został obalony i musiał ją opuścić, pewnie złamało także jego serce.
Żałuję, że takich przykładów trenerskich postaci jest coraz mniej. I że skoki zmierzają w stronę kolarstwa: coraz mniej liczy się w nich narodowość, a bardziej pojęcie zespołu. Trenerskie talenty wychowują się w jednym środowisku, ono rzadko korzysta z nich w pełni, a oni z niego uciekają. Nie jestem pewny, czy to na pewno powinno tak wyglądać.
- W tamtym okresie w sporcie w zasadzie nie istniały zasady dotyczące kontrolowania wagi. Motto brzmiało: "Być tak lekkim, jak to tylko możliwe". Dochodziło do niezdrowych sytuacji, gdy zawodnicy ryzykowali własnym zdrowiem, niszczyli swoje ciało i skazywali się na lata dochodzenia do siebie. Gdy zaczęto mi wmawiać, że to jedyna słuszna droga, sugerować schudnięcie z 72 do 68 kilogramów, podjąłem ważną decyzję. Miałem wybór: ryzykować zrujnowaniem zdrowia i psychiki albo zmienić cały, chory system i doprowadzić do tego, że skoczkowie przybiorą na wadze. To była walka z własnym sumieniem i pytanie: czy nie chcę być przykładem dla kolejnych pokoleń, czy nie chcę tego zmienić? I się postawiłem. Myślę, że swoim działaniem położyłem fundament pod to, z czego korzystały następne generacje skoczków na całym świecie.
Gdy poszedłem z tym do mediów i nagłośniłem swój przypadek, okazało się, że dyrektor Pucharu Świata Walter Hofer, musiał tylko wyjąć gotową zasadę dotyczącą wagi i wskaźnika BMI z szuflady. Wszystko, czego doświadczamy dziś: BMI, ciaśniejsze kombinezony i kontrole sprzętu, to efekt naciśnięcia na hamulec przy utracie wagi, do której dochodziło w tamtym czasie masowo.
Jedno w sportowej rywalizacji jest jasne: trzeba być na limicie. Nie mam wątpliwości, że to prawda. Ale dziś, dzięki tym zmianom, limity są wreszcie w odpowiednim zakresie. I wszystko odbywa się w zdrowych warunkach, a przynajmniej o wiele lepszych niż wówczas.
- Tak, stąd motywacja, żeby tak udzielić się w tej sprawie. Siedzeniem w ciszy pozwoliłbym tylko systemowi zyskać na mojej krzywdzie. Tego było już za wiele w tym sporcie. Problem leżał częściowo po stronie działaczy. Na zawodach siedzieli w pomieszczeniu z cateringiem, zapełniali swoje brzuchy wprost przed nami. Śmiali się znas, kiedy na kolację jedliśmy tylko jabłko. Miałem już tego dość. Nie chciałem dalej patrzeć na to, jaki jestem bezsilny, a te grube ryby tylko wykorzystują zawodników dla własnych karier, zamiast się za nimi wstawić, gdy pojawił się problem. Ale byli i tacy, którzy woleli się zamknąć i to wszystko tylko oglądać. Ostatecznie zmieniono zasady i do dziś opierają się o limit BMI. Jeśli się go przekroczy, to skraca się narty.
- Nie, nie rozmawialiśmy ze sobą od tamtych czasów. Częściowo dlatego, że wciąż jestem widziany przez niemiecki związek jako persona non grata. Ten, który się zbuntował. To bardzo jednostronna opinia, bo ostatecznie stałem się też ofiarą tej sytuacji. Zostałem wyrzucony z kadry. Nikt w Niemczech nie przyznał mi racji ze strachu, że ktoś odczyta to jako uległość w moim kierunku. A chciałem tylko, żeby pozwolono mi znów cieszyć się każdym dniem, bo zdrowe podejście do diety i nawyków żywieniowych to też dbanie o jakość całego stylu życia. Steiert był jednym z trenerów, którym nie podobał się cały system i nowe zasady dotyczące wagi. Był odpowiedzialny za moją degradację. Choć wierzę, że jeśli kiedyś się spotkamy i pogodzimy, po obu stronach pojawi się "przepraszam". Do dziś to jednak się nie stało.
- Dla mnie to jasne, że nadal nikt nie umie dobrze zarządzać tym problemem, FIS sobie z nim nie radzi. Powinny być osoby, które pomogą się tym zająć - publicznie, jasno i autentycznie. Do dziś traktuje się tę sprawę jak niechciane dziecko, które próbuje się ukryć, zamiast stawić temu czoła w profesjonalny sposób. To krzywdzi sportowców i niszczy dyscyplinę od środka. Waga zawsze jest kłopotem, jeśli nikt nie dba w tym względzie o zawodników. Zwłaszcza młodych.
Czego oczekują rodzice skoczków, którzy dopiero zaczynają przygodę ze sportem? Wiarygodności i transparentności. Trenerzy czy działacze, którzy zachęcają dzieci, a w szczególności w ostatnim czasie dziewczyny i kobiety, żeby traciły wagę, powinni zostać zdyscyplinowani i pouczeni, a jeśli zajdzie taka potrzeba, odsunięci i wykluczeni. To czarne dziury w systemie funkcjonowania tego sportu.
- Naprawdę? To dla mnie szok, że w Polsce wywiera się na zawodniczkach presję tym limitem. Zwłaszcza że wprowadzany był w kontekście odwrotnych problemów, czyli przekraczania dolnej granicy - 17. Ze swoich czasów nie pamiętam rozmów o górnej. To wręcz perfidne. I jeśli są trenerzy, którzy uważają, że do treningów konieczne jest przestrzeganie tego limitu bez wyjątków, to mają bardzo restrykcyjne, ostre podejście. Nie podoba mi się to, nigdy nie byłem zwolennikiem takich metod.
Choć oczywiście trzeba przyznać, że skoki narciarskie to sport oparty na korzystaniu z aerodynamiki i trzeba mieć łatwość w tym, żeby do tego dążyć. To prawa natury, tego się nie przezwycięży. Wszystko musi być jednak robione ze zdrowym podejściem. Największy problem zaczyna się, gdy trenerzy zaczynają ciągnąć zawodniczki poniżej dolnej granicy limitu BMI. To doping. Takie podejście do zawodnika powinno być jednoznaczne z namawianiem do stosowania dopingu. Ważenie i kontrole to nie wszystko. Rozwiązaniem byłoby, żeby FIS podszedł do sprawy poważnie i zatrudnił osoby zajmujące się tym kłopotem tak bardzo, jak agencje antydopingowe. Bo niby dlaczego FIS miałoby nie zależeć, żeby do tej sprawy podejść profesjonalnie? Cierpią na tym wszyscy.
- Dobrze pamiętam, jak Sven Hannawald wygrywał Turniej w 2002 roku, bo to moje czasy, byłem razem z nim w kadrze. Był nadzwyczajnie skupiony, a niemieckie skoki niosła fala euforii, nieporównywalna z tym, co dzieje się dzisiaj. Wątpię, że w obecnej kadrze panowała taka atmosfera, a pragnienie wygranej było tak bezwarunkowe. Ludzie omawiają ich występ, skupiają się na szczegółach, zamiast stawić czoła rzeczywistości: niemieckim skokom narciarskim w tym momencie brakuje młodych talentów i charakteru. Taka jest moja diagnoza.