Hannawald pokonał swojego demona. "Lekarze nie mieli odpowiedzi"

Jakub Balcerski
- Siedziałem na górze przed drugą serią i nie obchodziło mnie, czy wygram po raz czwarty. Chciałem, żeby skończyło się to całe przedstawienie, zamieszanie. Po zawodach byłem szczęśliwy, cieszyłem się chwilą i sukcesem. Ale tak naprawdę miałem dość - mówi Sport.pl Sven Hannawald o swoim wielkim zwycięstwie w 50. Turnieju Czterech Skoczni, gdy jako pierwszy w historii wygrał w nim wszystkie konkursy. Opowiada też, jak walczył z wypaleniem i depresją, które sprawiły, że musiał skończyć karierę skoczka już dwa lata później.

6 stycznia 2023 roku minie 21 lat od wielkiego zwycięstwa Svena Hannawalda w 50. Turnieju Czterech Skoczni. Niemiec wygrał nie tylko całą imprezę, ale jako pierwszy w historii zwyciężał w każdym z czterech konkursów w Oberstdorfie, Garmisch-Partenkirchen, Innsbrucku i Bischofshofen. Potem udało się to tylko Kamilowi Stochowi i Ryoyu Kobayashiemu.

W rozmowie ze Sport.pl Hannawald wraca do tamtych chwil, wspomina swój najlepszy skok z tamtego turnieju, który mógł zakończyć się dramatycznym upadkiem, zdradza, że na zwycięzcę imprezy z sezonu 2001/2002 typował Adama Małysza i tłumaczy, że to nie jego największy triumf w życiu doprowadził go do wypalenia i depresji, przez które skończył ze sportem.

Zobacz wideo Rekordowy start sezonu polskich skoczków. Tak dobrze jeszcze nie było

Jakub Balcerski: Czujesz, że od tego sukcesu faktycznie minęło aż tyle czasu?

Sven Hannawald: Oczywiście wciąż jestem zaskoczony, że to już 21 lat. Czuję, jakby minęło może pięć i zawsze trudno mi sobie uświadomić, że minęło już tak wiele czasu. Nadal czuję, że to cel, który najbardziej chciałem osiągnąć. I zrobiłem to: wygrałem turniej, a z nim wszystkie cztery konkursy.

Celebrujesz ją w jakiś sposób?

Nadal czasem żyję tym, co wydarzyło się w 2002 r., do tego jestem podekscytowany kolejnymi edycjami, ale świętuję, po cichu wspominając sukces. Turniej odbywa się co roku, więc ciągle przypomina mi się ten triumf. Oczywiście, cieszę się, że wtedy mi się udało. Nie było łatwo, ale teraz mam z tego sukcesu piękne wspomnienia, które ostatnio przeżywam na nowo, gdy wracam na turniej jako ekspert telewizyjny.

Switzerland FIS Ski Jumping WCup Tylko Złoty Orzeł? Zachwyty nad Polakami i Kubackim przed TCS. "Zapłonął nowy ogień"

Triumf w turnieju był dla ciebie pocałunkiem śmierci? W końcu bez niego nie byłoby "Hannimanii" i całego szumu wokół ciebie, ale też problemów z wypaleniem i depresją, które mocno wpłynęły na twoje dalsze życie. Myślałeś tak kiedyś o tym - że wcale nie chciałbyś odnieść tego zwycięstwa?

Nie stawiałbym tego w taki sposób. Część rzeczy się zgadza, "Hannimania" wydarzyła się przez Szlem i triumf z 2002 roku, ale moje problemy zaczynają się trochę wcześniej, już po pierwszym dobrym sezonie w 2001 roku. Przerwałem wtedy starty po zawodach na mamucie w Oberstdorfie. Nawet tam, bo byłem lotnikiem, nie miałem problemów z tak dużymi skoczniami, praktycznie nigdy. Już wtedy widziałem, że ciało jest przemęczone, dawało mi znak, że nie powinienem przesadzić, bo jest źle. Że to za dużo. Po zakończeniu wygranego Turnieju Czterech Skoczni, a potem półtora roku później, pojawiło się wypalenie, ale tego nikt wtedy jeszcze nie wiedział. I chyba nie mógł wiedzieć, bo to, jak postrzegano wówczas to zjawisko, różni się od tego, jak jest 20 lat później. Wtedy chodziłem po lekarzach i pytałem, co mi jest, a oni albo nie mieli odpowiedzi, albo podawali błędne diagnozy.

Gdy myślę o tym, dlaczego to u mnie pojawiło się wypalenie, to przyznaję sobie, że jestem człowiekiem, który nigdy nie robi nic połowicznie. Wstaję rano i albo wykonuję coś w pełni dobrze, albo w ogóle. Problem pojawia się wtedy, gdy zadania, które sobie stawiasz zaczynają cię przerastać. Nie będę teraz robił tego sobie z 2002 r. i czynił sobie wyrzutów, twierdząc, że chciałem od siebie zbyt wiele. A oczywiście, że chciałem, mam tego świadomość. Ale wiem też, że wtedy byłem zapatrzony w zwycięstwa. Chciałem tylko wygrywać, przedłużać to uczucie. A im większy sukces, tym więcej masz do zrobienia. Dochodziłem do momentu, gdy nie było już czasu nawet na sen i regenerację, bo nocy nie przesypiałem, nadal myśląc, co mogę zrobić lepiej. A praca 24 godziny przez siedem dni w tygodniu nigdy nie kończy się dobrze.

Teraz wiem, jak ważne jest zrobić sobie przerwę. Doszedłem do wniosku, że to nie skoki, czy turniej były problemem. Bo, jeśli nie wybrałbym sportu i zaczął pracować dla jakiejś firmy, prowadził zwykłe, normalne życie, to mam wrażenie, że też by mnie to spotkało. Też bym się wypalił. Bo zawsze szedłem na całość, albo zupełnie odpuszczałem. Nauczyłem się, że to niebezpieczne.

Śmierć piłkarza Roberta Enke poruszyła wielu w Niemczech i w całym świecie sportu. Co pomyślałeś sobie, gdy bramkarz niemieckiej kadry odebrał sobie życie w 2009 roku, pięć lat po tym, jak ty kończyłeś swoją terapię?

Że jestem sobie wdzięczny. Zaufałem swoim instynktom i udałem się do kliniki, czyli jedynego miejsca, które w mojej sytuacji mogło pomóc. A byłem w zupełnie innym świecie, niż zwykli, zdrowi ludzie. Gdybym nie wykonał tego kroku, nie wiem, czy nie musiałbym podążyć tą samą ścieżką, którą niestety poszedł Robert. Jestem szczęśliwy, że w moim przypadku skończyło się to inaczej i ukłonię się przed każdym, kto potrafi przyznać, że nie radzi sobie z codziennym życiem. Że coś jest nie tak, nie potrafisz wrócić do normy i nic nie działa. Wtedy odwiedź klinikę i rozpocznij terapię. Inaczej może być ci bardzo trudno.

Skoki narciarskie i praca nad psychiką, taka mentalna terapia, mają coś ze sobą wspólnego?

Nie da się ich porównać. To pierwsze to praktyczny sport, który oczywiście w sporej mierze odbywa się w głowie, ale w terapii nie ma pracy fizycznej, a to ona napędza zmęczenie, które staje się przyczyną kłopotów z wypaleniem. W pracy nad psychiką nie masz z tym problemów. To po prostu proces szukania rozwiązań dla twoich nawyków i tego, jak się czujesz. Czasem szukanie odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak jest. Skoki i terapia nie mają wielu wspólnych cech. Jeśli chcesz skakać, musisz się mierzyć z pewnymi elementami problemów psychicznych. Gdy zrozumiesz, że te zaczynają cię przytłaczać, musisz dać sobie pomóc. Potrzebujesz do tego planu, opinii innych i może to działa trochę, jak rozwiązywanie problemów na skoczni - ze stylem, czy techniką. To podobny schemat, ale bardzo ogólny, można go zastosować w wielu sytuacjach. A te dziedziny są od siebie po prostu zbyt odległe.

W twojej książce "Triumf. Upadek. Powrót do życia" dokładnie opisujesz terapię, choćby kiedy ją zacząłeś, ale nie piszesz, kiedy pierwszy raz doświadczyłeś skoków. Oglądałeś Turniej Czterech Skoczni jako dziecko, pamiętasz te stary czasy?

Dorastałem w Rudawach, które wówczas stanowiły wschodniej części Niemiec, Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Tam jasne było, że narciarstwo jest nawet przed piłką nożną. Dzieci uwielbiały narty. Najpierw oglądały zawody w telewizji, a potem nalegały, żeby rodzice pozwolili im spróbować. U mnie było tak samo, wiem, że udawałem skoczków, oglądałem turniej, ale nie pamiętam wielu szczegółów. W Erlabrunn mieliśmy szczęście, że niedaleko naszego domu funkcjonowały profesjonalne skocznie i pojawiły się bardzo dobre warunki do rozwoju. Pamiętam, że bardzo chciałem od razu wygrywać, bo myślałem, że to takie cool. Miałem siedem lat i zaczynałem nie tak, jak wielu innych ze starymi nartami alpejskimi, a takimi długimi, z wiązaniami na bokach. Na początku skakałem z małych górek, lądując w wielkich dziurach stworzonych już po skokach kolegów. Potem pojawiła się skocznia K-15. I tam faktycznie wszystko się zaczęło, już na dobre.

Miałeś idola, bohatera?

Dopingowałem Mattiego Nykaenena, czy Jensa Weissfloga, który był dla nas wielkim bohaterem i ciągle się o nim mówiło. Wśród lokalnych zawodników pojawiał się na pewno Manfred Deckert, którego szkolił jeden z moich trenerów z czasów szkolnych. Starałem się podpatrywać wszystkich.

Twój pierwszy Turniej Czterech Skoczni to ten z 1992 roku, 30 lat temu. Nie awansowałeś do drugiej serii zarówno w Oberstdorfie, jak i Garmisch-Partenkirchen. Pomyślałbyś wtedy, że kiedyś jeszcze będzie ci dane go wygrać i to w tak wyjątkowym stylu?

Wtedy to smakowało gorzko, było trochę wstydliwe. Ale to stało się też bezcennym doświadczeniem. W tamtych czasach nie jechałem przecież na turniej i nie mówiłem: "To ja wygram!". Od początku wiedziałem, że jestem daleko od najlepszych, ale nauczyłem się też z tego czerpać. Jeździsz na Puchar Świata, potem Turniej Czterech Skoczni, aż wreszcie na mistrzostwa świata, czy igrzyska i zdajesz sobie sprawę, ile dzieli cię od czołówki. I że czeka mnie sporo pracy, ale ja zawsze nastawiałem się pozytywnie: jeśli mam wiele do zrobienia, to czas się za to wziąć.

Przy moim debiucie w turnieju pojawiło się sporo emocji, ale więcej tych pozytywnych. Na belce czułem się, jakbym przeniósł się kilkanaście lat w przeszłość i jako dziecko siedziałem na kanapie, wyobrażając sobie, że jestem na turnieju. Czekałem na znak od rodziców, żebym mógł z niej zeskoczyć. Miałem w sobie dużo pasji i wynik nie przeszkadzał w tym, żebym czuł dumę z tego, że zadebiutowałem w zawodach, które były moim marzeniem. Cieszyło mnie samo uczucie lotu, tego, że jestem na nartach. Oczywiście, trochę rozczarowałem się, że nie skakałem lepiej, ale umiałem ocenić, na co powinny mi wystarczyć moje umiejętności. Wiedziałem, że jestem w zasadzie w innym świecie, niż ci najlepsi.

I już rok później, w Oberstdorfie, pierwszy raz w karierze zapunktowałeś w Pucharze Świata. Dużo pamiętasz?

To przepełniające uczucie radości, gdy okazało się, że zmieszczę się w "30". Te dwa punkty, bo zająłem 29. miejsce, smakowały wyjątkowo, także po tym małym niepowodzeniu z poprzedniego Turnieju Czterech Skoczni. I nadal towarzyszyło mi to uczucie świadomości, że jestem jeszcze daleko od stawania na podium i myśli o zwycięstwach, a jednak potrafiłem się do tego, choć trochę, zbliżyć. Wiedziałem, że mam wiele do poprawy, że to nie były idealne skoki, ale jednocześnie byłem z siebie bardzo dumny.

Najwięcej mówi się o twoim zwycięstwie w sezonie 2001/2002, ale spore szanse miałeś też cztery edycje wcześniej. Walczyłeś z Kazuyoshim Funakim. W Bischofshofen on przepadł po trzech pierwszych wygranych konkursach, a ty go goniłeś, ale ostatecznie strata okazała się zbyt duża, żeby ją nadrobić. Zabrakło 21,2 punktu. Pomyślałeś sobie wtedy w którymś momencie: "Naprawdę mogę wygrać"?

Gdzieś pomiędzy ostatnimi seriami rywalizacji pojawiały się i takie myśli, choć były nieśmiałe. To wciąż wydawało się mało prawdopodobne. Dla mnie to było jak marzenie, sen. Skakałem najlepiej w karierze, wreszcie dopchałem się do podium, a nawet wygrałem konkurs. Ale nie chodziło tylko o to. W jednej chwili z bycia drugoplanowym zawodnikiem, przydarzyła mi się szansa na coś dużego. Ale ten turniej wyglądał tak, że skakaliśmy z Kazuyoshim bardzo w kratkę. Na początku on wygrywał, a mnie brakowało stabilności, a potem, gdy byliśmy na podobnym poziomie, to jemu przydarzył się gorszy konkurs. Ostatecznie Kazuyoshiemu wystarczyło przewagi w klasyfikacji generalnej, ale to pierwszy raz, gdy poczułem się kimś więcej w skokach.

Wielka Krokiew w Zakopanem FIS wykonał woltę ws. PŚ w Zakopanem w ostatniej chwili

Jednocześnie gdy teraz patrzę na to wspomnienie, jako pierwszy, któremu udało się wygrać wszystkie cztery konkursy, widzę, jak to jest kruche. Funaki mógł być przede mną, gdyby wygrał w Bischofshofen, teraz wszyscy mówiliby o nim. I trochę mi go też szkoda. Dlatego jeszcze bardziej jestem wdzięczny, że to mi mogły się przytrafić te wszystkie cztery zwycięstwa. Wiem, co dzieje się wtedy w głowie zawodnika i jak niewiele brakuje, żeby to wszystko runęło.

I ten historyczny marsz po Wielkiego Szlema rozpocząłeś od dość stonowanego zwycięstwa w Oberstdorfie. Oczywiście, była euforia tłumów pod skocznią, twoja radość z wygranej, ale skoki były po prostu równe. Myślałeś sobie wtedy, że to będzie najważniejsze - żeby przy twojej formie także nie przesadzić?

Tak. To zwycięstwo było zresztą bardzo zaskakujące. Wydawało mi się, że ze wszystkich zawodników, którzy stanęli wówczas na starcie, największe szanse ma Małysz. Byłem przekonany, że turniej wygra Adam (Polak był liderem klasyfikacji generalnej Pucharu Świata przed turniejem, z przewagą 411 punktów nad Hannawaldem - red.). Gdy widziałem, że skacze nieco gorzej, myślałem sobie: "Dobra, poprawi to i w Garmisch znów będzie silny".

 

Ale tak się nie stało, a potem moja forma rosła już w ogromnym tempie. Zwycięstwo w Oberstdorfie dało mi sporo pewności i świadomość, że dopóki będę wygrywał, to moja dyspozycja będzie się stabilizowała na tak wysokim poziomie, a w przypadku turnieju to kluczowe. Ale moje myśli były jeszcze daleko od tego, żeby sięgać po zwycięstwa w Bischofshofen i Złotego Orła. Liczyło się tylko szczęście, a uwierz, że emocje po wygranej jako Niemiec u siebie, w Oberstdorfie pamiętam do dziś.

W Ga-Pa powtórzyłeś ten sukces, ale pojawił się chyba pierwszy moment zwątpienia, być może największy w całym turnieju. Przegrałeś w parze KO i nie prowadziłeś po pierwszej serii. Byłeś zmartwiony, siedząc na górze przed drugim skokiem? Jak się pozbierałeś?

W konkursie i turnieju utrzymało mnie tylko to, jak funkcjonuje system KO - że promuje pięciu najlepszych przegranych z 25 par jako "lucky loserów". Na szczęście wciąż tam byłem i to nawet niezbyt zmartwiony, bo po pierwszym zwycięstwie wiedziałem, że moja forma jest stabilna. I że pokażę to w drugiej serii. Udało się, wygrałem.

Odpuszczałeś wtedy wszystkie kwalifikacje, w pierwszej serii zawsze skakałeś u boku najsilniejszego rywala. Ta taktyka przynosiła ci oszczędzenie sił, albo uczucie, że mentalnie jesteś silniejszy od przeciwników?

Nie planowałem tego. Na samym początku miałem w nich skakać, ale w Oberstdorfie po dwóch treningowych skokach zrozumiałem, że pojawiła się inna opcja. Wiedziałem, co robić, byłem w formie, czułem się pewnie. Zawsze byłem zawodnikiem, któremu po zawodach zostawało bardzo mało energii. I tej fizycznej, i tej psychicznej. A trzeba było trochę pooszczędzać, więc zdecydowałem się na to może trochę dziwne rozwiązanie. Pomiędzy drugim treningiem i kwalifikacjami rozmawiałem z innymi zawodnikami, naradzaliśmy się z trenerem i dochodziliśmy do wniosku, że "na dziś starczy".

Był jeden wyjątek. Innsbruck, przebudowana skocznia i pierwsze skoki w zawodach na nowej Bergisel. Nie znałem jej i pamiętam, że bardzo dziwnie lądowałem. Czułem ból w plecach i nie wiedziałem, jak do tego podejść. Z jednej strony, chciałem sprawdzić się na nowym obiekcie jeszcze raz w kwalifikacjach, a z drugiej spodziewałem się, że ból może się jeszcze pogorszyć po trzecim skoku. Dlatego znowu odpuściłem. Wyjechałem ze skoczni z poczuciem, że znów zabezpieczę trochę tak potrzebnej energii. I być może uniknąłem tak kontuzji, która utrudniłaby dwa ostatnie konkursy.

Który z tych najdłuższych i zapewne najlepszych skoków z tego turnieju bardziej ci się podoba - 134,5 metra, czyli rekord skoczni dający zwycięstwo w Innsbrucku, czy 139 metrów w Bischofshofen, którymi zagwarantowałeś sobie wygraną w całym Turnieju Czterech Skoczni i dopełniłeś Wielkiego Szlema?

Pewnie, że rekord z Innsbrucku. To jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy skok w całej mojej karierze. Na pewno najbardziej ekstremalny. Odbiłem się z progu doskonale, tak, że wcale nie czułem, że na nogach mam narty. Pod nimi było samo powietrze. Może brzmi to pięknie, romantycznie, ale skoczkom najczęściej nie jest w takich sytuacjach do żartów. Łatwo stracić równowagę i runąć na zeskok. Towarzyszy ci ogromna prędkość, a w głowie stają obrazy najgroźniejszych upadków po niezwykle płaskim ułożeniu nart tuż za progiem. Bałem się, że i ja zaraz takiego doświadczę. Jednak wytrzymałem i zatrzymałem się w pięknym stylu, z telemarkiem, dopiero za rozmiarem skoczni. Wygrałem tak, jak wygrywa się bardzo rzadko. Wiedziałem, że poleciałem wtedy, jak nikt inny i że to właśnie takie skoki odróżniały mnie wtedy od reszty najlepszych zawodników. Czułem podobnie w wielu dobrych próbach, ale nie wiem, czy kiedykolwiek czułem się dokładnie tak samo, jak tego popołudnia na Bergisel.

Po tych wszystkich latach jesteś w stanie powiedzieć, czy wygrana w Bischofshofen była bardziej, żeby potwierdzić triumf w Turnieju Czterech Skoczni, czy żeby przejść do historii jako pierwszy zwycięzca wszystkich czterech konkursów? Myślałeś kiedyś, jak czułbyś się, gdybyś wygrał turniej, a pozostał bez Wielkiego Szlema?

Siedziałem na górze przed drugą serią i nie obchodziło mnie, czy wygram po raz czwarty. Chciałem, żeby skończyło się to całe przedstawienie, zamieszanie wokół mnie. Po zawodach byłem szczęśliwy, cieszyłem się chwilą i sukcesem. Ale tak naprawdę miałem już tego dość. Podczas turnieju zrozumiałem, dlaczego w skokach tak trudno wygrywać co konkurs. Przecież wszystko jest takie samo, każdy kolejny weekend praktycznie się od siebie nie różni. Ale to otoczka sprawia, że wszystko się zmienia i pojawia się dodatkowa presja. Choćby ze strony mediów, które zawsze pytają: uda mu się czy nie? To jednak naturalne, taka jest ich praca. Wówczas w Austrii czułem jednak, że nie mogę normalnie funkcjonować. Nie mogę zwyczajnie przygotować się do skoków, widzę, jak wszyscy wokół mnie biegają i moja frustracja tylko rośnie.

Na koniec wszystko jednak puściło i mogłem się wreszcie cieszyć zwycięstwem. Wiedziałem, że Bischofshofen to miejsce, które bardzo mi odpowiada, skocznia, na której już wcześniej wygrywałem i miałem w sobie tę pewność, że wytrzymam presję. Ale jeśli zapytasz mnie, z czego chciałem się cieszyć na dole, co było moim marzeniem, to odpowiem, że żaden Wielki Szlem. Ja chciałem wygrać Turniej Czterech Skoczni. Doceniłem ten sukces z czasem i dziś jestem szczęśliwy, że nie wygrałem "tylko" turnieju. W końcu na zawsze pozostanę tym pierwszym, który wygrywał na wszystkich czterech skoczniach i to jest piękne.

Podczas turnieju mówiłeś, że "jesteś dla siebie najlepszym psychologiem i nie potrzebujesz innego". To wszystko wpisuje się w obraz absolutnego zwycięzcy, jakim się wtedy stawałeś. Uważasz, że przy innym nastawieniu nie wygrałbyś w takim stylu?

Dokładnie wiedziałem, kim jestem, skąd jestem i nie dawałem się wytrącić z równowagi. A czułem się tak, jakby wszystko i wszyscy chcieli mi dołożyć ciężaru na plecy. Mówiłem tak, a lato przepracowałem z psychologiem, który nakreślił mi, jak najlepiej radzić sobie z presją i to pomogło mi także na turnieju. Nikt o tym jednak nie wiedział i nie chciałem, żeby to wyszło na jaw. W tamtym okresie w moim życiu skupiałem się głównie na skokach i nie dbałem o wiele innych spraw. Z moimi trenerami pracowałem dzień w dzień i może im tego nie komunikowałem, ale już uważam, że praca z psychologiem - konsekwentna i stała - może przynieść sportowcowi najwięcej. Z biegiem mojej kariery dorastałem i w końcu zauważyłem, że właśnie tak to działa i tylko w taki sposób możesz stać się silniejszy psychicznie. Potem w rok wokół mnie zmieniło się wszystko i choć miałem swój własny plan działania, który na turnieju wypalił, nigdy nie zaplanowałem tego zwycięstwa i jego skutków. Z drugiej strony potem udowodniłem sobie, że dzięki solidnej pracy umiałem sobie poradzić i z tym wyzwaniem.

Co było większym zwycięstwem w twoim życiu: to, że wygrałeś Turniej Czterech Skoczni, czy to, że potrafiłeś udać się na terapię, gdy zauważyłeś, że czujesz się wypalony?

Nie potrafię wybrać. Nauczyłem się, że życie ma dwie strony. Najważniejsze dla mnie było zawsze wygrywać i teraz, w chwili, gdy wiem, że wygrałem zdrowie psychiczne po terapii, ale też osiągnąłem największy sukces w sporcie, który jest całym moim życiem, nie poświęciłbym jednego dla drugiego. Oba te zwycięstwa są dla mnie na równi, tak samo ważne. Moja droga do nich była trudna. Nad rywalami w skokach miałem trochę przewagi fizycznej. Moje ciało i warunki gwarantowały, że w powietrzu byłem bardzo szybki, miałem najczystszą technikę, nie popełniałem wielu błędów w stylu moich skoków, a do tego, tak po prostu, miałem łatwość latania na mamutach. Niektóre rzeczy przychodziły mi łatwo, choć dla skoków poświęciłem sporo zdrowia.

Znacie moją historię, chcę ją każdemu opowiadać i mówić o tym, że to właśnie on ma władzę nad tym, ile osiągnie w życiu. Oczywiście, możesz być mną i wybrać sobie te najwyższe, które będą wiele kosztować, a twoje ciało po drodze się zbuntuje i sprawi ci problemy. Ale czy będziesz żałować? Ja czuję dumę. I ani wyjście z wypalenia, ani cztery wygrane konkursy Turnieju Czterech Skoczni nigdy nie będą dla mnie ważniejsze względem siebie.

Kiedy po raz ostatni miałeś "czarne myśli", kiedy czułeś, że nie radzisz sobie z problemami? One w jakiś sposób wracały po terapii czy prowadzisz życie, które jest już ich zupełnie pozbawione?

Dziś jest już dobrze. Byłem w stanie oddać ciału trochę czasu na odpoczynek, bo gdy kończyła się praca, przychodziły przerwy. Musiałem nauczyć samego siebie tego nowego trybu, przyzwyczaić się do niego. Teraz ciało traktuje to już naturalnie i nie ma z tym problemów, a ja nie mam symptomów wypalenia, czy depresji. Problemy pojawiają się tylko, jeśli dopuścisz do siebie to, co mówi twoje "drugie ja". Nie można go ignorować. Jeśli je odpychasz i mówisz, że będzie dobrze, to znak, że mogą się pojawić komplikacje. Wystarczy dostrzec ten głos i odpowiednio go potraktować, wysłuchać. Wtedy problem zostanie rozwiązany, a ty będziesz w stanie o siebie dbać. Jednocześnie to ja jestem dla siebie obecnie najważniejszy. Nie przejmuję się za bardzo opiniami innych, a swojego wewnętrznego głosu wysłuchuję. I gdy mówi mi, że będę miał kłopoty, to wysłuchuję go, a potem daję ciału trochę czasu na odpoczynek.

 

Wielokrotnie mówiłeś, że karierę skoczka skończyłeś wraz z wejściem do kliniki. Ale we wrześniu 2021 r.  wrzuciłeś na Instagrama zdjęcie spod mamuta w Oberstdorfie z podpisem "Gdyby nie to, że jest zamknięta, skoczyłbym". Faktycznie czasem tęsknisz za skokami? Ile razy myślałeś, że fajnie byłoby znów skoczyć?

Czasem tak myślę, ale przypominam sobie, że skoki to nie taki sport, jak piłka nożna, gdzie możesz wrócić do korków i kopnąć piłkę kilka razy, żeby znów to poczuć, albo jak tenis, gdzie wystarczy wrócić do rakiety. Ja nart skokowych już nie wyjmę, a przynajmniej nie po to, żeby samemu skoczyć. Każdy zawodnik wie, że gdy tracisz pewność siebie, gdy nie możesz wrócić do wiary, że poradzisz sobie z każdym skokiem, to wolisz nie skakać, bo to nie jest łatwa dyscyplina i w ten sposób możesz sobie wyrządzić krzywdę. Dlatego to pożegnanie ze sportem przyszło mi tak naturalnie.

Więcej o: