"nieDawny Mistrz" to cykl rozmów z (nie)dawnymi gwiazdami polskiego sportu, które ujawniają kulisy najciekawszych wydarzeń z kariery i opowiadają, co robią po jej zakończeniu. Wszystkie rozmowy z cyklu można znaleźć pod tym linkiem.
Adam Małysz, urodzony w 1977 roku. Były skoczek narciarski, jeden z najlepszych polskich sportowców w historii. Obecnie prezes Polskiego Związku Narciarskiego. Jego największe sukcesy to:
Adam Małysz: Ha, ha! Nie pamiętam tego! Co odpowiedziałem?
- Powiem ci, że gdybym dostał takie pytanie na skoczni, to mógłbym się wkurzyć. A w takich okolicznościach to ja nawet lubiłem, kiedy się trafiło coś od czapy. Bo wszystko, co inne, dawało odetchnąć od pytań "W jakiej jesteś formie?", "Jak oceniasz swoje skoki?" itd. Bywało, że sobie myślałem: "No ileż można?". Ale wiem, że to było trudne dla mnie i też trudne dla was, bo w sumie jakie pytania mieli mi zadawać dziennikarze, żeby się nie powtarzać? Przecież po iluś latach już raczej nie wymyślisz czegoś, czego jeszcze nie było.
- "To co, 50 procent medalu już masz?" - takie pytanie rzucił mi jeden z dziennikarzy, gdy przechodziłem obok niego po pierwszej serii. To obciąża. Idziesz później na drugi skok i nie chcesz o tym myśleć, ale jednak masz to w głowie.
- W Val di Fiemme, na mistrzostwach świata w 2003 rok. Wygrałem.
- Gdyby mi to powiedział na skoczni normalnej, to zupełnie bym się nie przejął. Wiedziałem, że tam nikt nie będzie mi w stanie tego zabrać. Ale na dużej się denerwowałem. Raz, że to był pierwszy konkurs mistrzostw. Dwa, że wszyscy zawsze mi mówili, że lepszy jestem na mniejszych skoczniach. I jeszcze do tego Matti Hautamaeki świetnie skakał.
- Świetny komentarz! Hautamaeki skoczył 133,5 metra i faktycznie wygrałem.
- Tuż przed mistrzostwami pojechałem trenować do Ramsau, chociaż trener Tajner bardzo chciał, żebyśmy jechali na Puchar Świata do Willingen. Były naciski z telewizji, żebyśmy startowali. Powiedziałem: "to wy wszyscy jedźcie, ja tylko wezmę Fijasa, dobiorę sobie Jasia Szturca i wystarczy". W końcu wszyscy pojechaliśmy do Ramsau. I tam po paru treningach poczułem, że jest dobrze. Skakałem z niskich belek, a skoki były dalekie, powtarzalne.
- Kurczę, nie wiem. Niedawno byłem u Mateusza Kusznierewicza w jego programie "Akademia Mistrzów" i dostałem pytanie o to, jak ja się motywowałem, co robiłem, żeby po jednym i drugim tytule kolejny sezon był tak samo dobry, a nawet może jeszcze lepszy. Miałem na to jedyny sposób - zapominanie o tym, co się wydarzyło, odcinanie tego naprawdę grubą kreską. Zapamiętywałem tylko jakieś ekstremalnie mocne przeżycia. Czasami w wywiadach mam tak, że coś sobie naprawdę przypominam, dopiero jak mnie pytający naprowadzi, jak mi przypomni jakąś konkretną rzecz.
- O kurczę, grubo! Ja takich historii nie miałem.
- Pamiętam to. W Willingen były transparenty do Martina Schmitta i Svena Hannawalda, że z nimi chcą mieć dzieci, a do mnie, że ze mną nie chcą, ha, ha. Już wtedy trochę znałem niemiecki. Ale powiem ci lepszą historię, z Zakopanego. W 2002 r. na Wielkiej Krokwi mieliśmy chyba najbardziej szalone konkursy Pucharu Świata w historii. Wtedy pod skocznię weszło za dużo ludzi [niektórzy szacowali, że nawet 100 tysięcy] i od następnego sezonu organizatorzy musieli wprowadzić bardzo dużo obostrzeń. Dlatego bardzo sprawdzane było wszystko, nawet akredytacje.
No i jedziemy samochodem na skocznię, a na bramie na dole zatrzymują nas ochroniarze wspierani policjantami w pancerzach, w kaskach, z pałkami. Szalone czasy - za mną ochroniarze biegali nawet na rozgrzewce, i nic nie pomagało, że prosiłem: "Panowie, przestańcie, przecież niepotrzebnie zwracacie uwagę ludzi, ja bym sobie gdzieś z boku spokojnie pobiegał i nie byłoby tego zamieszania". Niestety, dostali rozkaz i tyle. I na tej bramie było tak samo: "Proszę pokazać akredytacje, taki mam rozkaz" - przekazał jeden z ochroniarzy. Kto zapomniał akredytacji? Oczywiście Adam. Ochroniarz mówi: "Dobrze, panowie mogą jechać, a pan nie, proszę wysiadać". Pytam: "Kurczę, jest pan tego pewny?". Proszę mnie puścić, przecież nie zdążę wrócić po akredytację tak, żebym się wyrobił na konkurs" - tłumaczę. Nie odpuścił: "Proszę wyjść" i już.
- Na to wygląda. Poprosiłem, żeby przez krótkofalówkę połączył się ze swoim szefem i żeby zapytał go czy może mnie wyjątkowo wpuścić. Łączy się i mówi: "Halo, szefie, bo tu przyjechali Polacy na skocznię, ale jeden nie ma akredytacji". A szef krzyczy: "Nie wpuszczać! Jest regulamin! Nie ma żadnego wpuszczania!". "Słyszał pan?" - pyta mnie ochroniarz. "Proszę wysiąść z samochodu, a reszta niech jedzie". Mówię mu spokojnie: "Wiem, że ma pan przepisy, ale jak ja nie wjadę, to się zrobi afera. No, bardzo pana proszę". Połączył się znów ze swoim szefem i mówi: "Szefie, oni się upierają, że ten gość musi wjechać na górę". "A kto to jest, jak on się nazywa?" - pyta szef. "Jak się pan nazywa?" - słyszę od ochroniarza. Jak tylko powiedziałem "Adam Małysz", to z krótkofalówki tego faceta wszyscy usłyszeliśmy wykrzyczane: "Czy cię, k..., poje...?! Wpuść go natychmiast!". Fajnie tę sytuację wspominam. Ja się nie napiąłem, rozmawiałem z gościem spokojnie, a on się okazał porządnym ochroniarzem - dostał rozkaz, to go wykonywał.
- Nie.
- Ha, ha, ha! Dobre. Trochę jak w tym kawale o Jasiu i wielkich Polakach. Pani na języku polskim prosi, żeby dzieci zgadywały po inicjałach i mówi, że pierwsze inicjały to AM. Jasiu podnosi rękę i mówi: "Adam Małysz". A pani na to: "Jasiu, a słyszałeś o kimś takim jak Adam Mickiewicz?". Na to Jasiu: "Nie, to musi być jakiś przedskoczek!".
- Wtedy moje życie było bardzo napięte. Prywatnie nigdzie się nie mogłem pokazać. Raz pojechałem z żoną na przedświąteczne zakupy do centrum handlowego. Jak ludzie mnie zobaczyli, to przez trzy godziny stałem, rozdawałem autografy i robiłem sobie zdjęcia. Aż Iza wszystko kupiła, wróciła i słusznie miała pretensje, że po co ja z nią w ogóle na te zakupy jechałem. Męczyło mnie to, że moja córka bała się ludzi, bo zawsze ktoś do nas leciał. A jak Karolina była bardzo mała, to bała się nawet mnie, bo z domu wyjeżdżałem na parę tygodni i jak wracałem, to po prostu mnie nie poznawała.
- Trochę tak. Ale najpierw nie chciałem jeszcze bardziej obciążać Izy. Przecież spadłoby na nią wychowywanie drugiego dziecka prawie że samotnie. Mnie nigdy w domu nie było i mówiliśmy sobie, że na kolejne dziecko przyjdzie czas, gdy córka podrośnie. A później już było nam wygodnie z tym, że mamy odchowane. Najlepiej chyba mieć dzieci w krótkim odstępie czasu, pobyć trochę dłużej w pieluchach niż wracać do nich po latach przerwy. Iza ma trochę żalu do swoich rodziców, że jest jedynaczką. Mówi, że gdyby nie to, może inaczej by do sprawy podeszła. Ja mam starszą o dwa lata siostrę, ona ma dwoje dzieci, jej córka już ma dwoje dzieci, a moja babcia to miała czwórkę.
- Tak, babcia Hela. Teraz ma już 85 lat.
- Jeszcze nie. Śmiejemy się z żoną, że jak się Karolina szybko postara, to dobrze, bo jeszcze tak młodo wyglądamy, że będziemy mogli zabrać wnuczka albo wnuczkę na wakacje i mówić, że to nasze!
- Tak, ale najpierw minęło sporo czasu, zanim Jasiowi zaufałem. Dwa a może nawet trzy lata. Mnie nie jest łatwo tak się otworzyć, żebym opowiadał, co mnie boli. A przecież sportowiec to jest człowiek i ma ludzkie problemy, życiowe. Częściej przytłacza nas nie to, co się dzieje w sporcie, tylko kłopoty, które mamy do rozwiązania prywatnie. Bardzo ważne jest, żeby mieć kogoś, z kim o tym można pogadać. Dobry psycholog jest bardzo potrzebny, ale cenny może być też trener, z którym się ma fajną relację. Chyba najgorsze jest, gdy wszyscy wokół cię chronią przed tym, co się dzieje w twoim życiu, gdy ci o czymś nie mówią, bo masz ważne zawody. Kiedyś dopiero po konkursie w Innsbrucku dowiedziałem się, że półtora dnia wcześniej spalił mi się dom.
- Spalił się nam dom, w którym prowadziliśmy fundację. Wszyscy pilnowali, żebym się o tym nie dowiedział, bo się bali, że wtedy będzie po mojej walce o wygranie Turnieju Czterech Skoczni. Nie wiem, czy to nie było w 2001 roku, gdy w Innsbrucku wygrałem. Chociaż chyba nie, to chyba było z rok-dwa później.
- W tamtych czasach jak coś ci dolegało, to sobie cyckałeś na noc tabletkę i już. Dziś to wygląda całkiem inaczej, każdy ma listę zakazanych lekarstw i tego pilnuje. Wtedy rzeczywiście w naszej ekipie zrobiło się nerwowo.
- Na pewno by tak było. Świat już był strasznie podejrzliwy, już przecież nawet bułki z bananem wszyscy zaczęli jeść, bo uznawali, że coś musieliśmy odkryć i że może to jest właśnie to! Ale gdyby się okazało, że mam w organizmie coś niedozwolonego, to jednak najbardziej przerąbane miałbym ja. Zawsze największą winę ponosi zawodnik, bo przecież to on coś przyjął.
- Płakałem? Nie przypominam sobie czegoś takiego. Raczej sztab się bardzo martwił. Oni mi nawet początkowo nie mówili, że ten mój lek trzeba sprawdzić.
- Uwielbiam Pola, ale pewne rzeczy pamiętamy trochę inaczej, ha, ha!
- Mieliśmy bardzo dobry kontakt. Ha, ha, to właśnie o kontakcie będę mówił. Profesor różne sztuczki pokazywał, a ja się bawiłem dwoma gwoździami, które znalazłem na podłodze i w pewnym momencie mówię tak: "Profesorze, niech pan weźmie te gwoździe, przejdzie tu, przejdzie tam, teraz niech się pan schyli" a on wszystkie moje polecenia wykonywał, aż zbliżył się do gniazdka. Wtedy się zacząłem śmiać, że ostatnim jego zadaniem jest włożenie tych gwoździ w kontakt. Profesor zdębiał, a po chwili wyryczał: "Adaś! Przeeestań! Chciałeś mnie zabić?".
- Mnie tam nie było. Nie potwierdzam.
- Co takiego?
- A, faktycznie, była mała afera! Edi Federer i działający z nim Jacek Kisielewski szybko takie sprawy wyjaśniali. Reagowali, gdy tylko ktoś produkował takie rzeczy jak na przykład kieliszki do wódki i kufle do piwa z moją twarzą i hasłami typu "Wypij z Małyszem".
- Bardzo możliwe. Był strasznym cholerykiem, ale też wielkim profesjonalistą.
- To jest różnica między profesjonalistą i amatorami. W tamtych czasach w związku nie było pieniędzy i jak ktoś załatwił tysiąc czy dwa, to już było poczucie, że jest sukces. Nasi działacze zupełnie nie znali realiów. Federer pokazywał nam wszystkim, jak wygląda wielki świat biznesu.
- Już nie pamiętam na sto procent, ale to było chyba 20 tysięcy euro rocznie.
- Ale 20 tys. euro na tamte lata to już były naprawdę dobre pieniądze. Tylko że Federer był honorowym człowiekiem i jak uważał, że ktoś zasługuje na więcej, to umiał więcej załatwić. Tak samo było z firmą Loos - załatwił kontrakt, a jak wygrałem Turniej Czterech Skoczni, to zorganizował mi też ekstra premię.
- Nie wiem, chyba nie. Firma ma paru takich ambasadorów, którzy są w grupie "Legends". Są w niej ze mną m.in. "Goldi" [Andreas Goldberger] i "Morgi" [Thomas Morgenstern], jest kilka osób z innych dyscyplin. Ale nie wiem, jaki jest dalszy zamysł firmy.
- Wiem, że faktycznie nadal przynoszę RedBullowi bardzo duże profity. Bo mimo że od lat nie jestem czynnym sportowcem, to ciągle jestem bardzo popularny i badania pokazują, że ludzie też mnie bardzo kojarzą z RedBullem.
- Teoretycznie mógłbym się ubierać dowolnie, ale postanowiłem sobie, że na sportowo będę się ubierał, jeżdżąc na zawody, a na oficjalne wystąpienia i na spotkania jednak wypada, żebym założył koszulę i marynarkę.
- Różne mody były i człowiek się czasami śmiesznie próbował w nie wpasować.
- Możliwe! A najlepsze, że Amerykanie mi go wyjęli, jak mnie brali nieprzytomnego na rezonans, zawinęli ten kolczyk w kawałek papieru toaletowego i mi go włożyli do kieszeni. Dowiedziałem się, że to był kolczyk, a nie zwykły kawałek papieru długo po tym, jak już popłynął do kanalizacji. Miałem też kiedyś niezłe włosy - balejaż. Starałem się być modny, ha, ha!
- Musiał się przefarbować na czerwono po tym, jak zdobył złoto. Nie wierzył, że ze mną wygra i poszedł w swojej ekipie na taki zakład. A później myśmy golili wąsa Piotrka Fijasa, bo on powiedział, że jak ja wygram drugi konkurs, to pozwoli.
- Banieczka była niesamowicie napompowana, że musi być złoto, że nic innego się nie liczy.
- Może z przelicznikami za wiatr to ja bym wygrał. Ale tęsknię za skokami bez przeliczników. Dobrze, że FIS dodaje i odejmuje punkty za wysokość belki startowej. Trzeba mieć możliwość skracania i wydłużania rozbiegu, bo dzięki temu już nie musimy restartować konkursów, co kiedyś było zmorą skoków. Ale wysokością najazdu trzeba dobrze zarządzać. A jeśli chodzi o punkty dodawane i odejmowane za wiatr, to system został stworzony już ponad 10 lat temu i jest cały czas bardzo nieczytelny dla kibiców. Nikt go nie rozwija, a skoro wiadomo, że FIS już się z tego nie wycofa, to wypadałoby go udoskonalać.
- Raz się naprawdę wkurzyłem. To były loty na Kulm - tam mi zabrali już nie pamiętam czy 10 czy aż 20 metrów.
- Dawne czasy, jeszcze byłem nieznany. Skok był w kwalifikacjach i trenerowi Fijasowi od razu coś nie pasowało. Mówił do głównego trenera, do Mikeski: "Kurczę, Pavel, jestem przekonany, ze Adam lądował dużo dalej". Pojechaliśmy do hotelu, Fijas zaczął analizować skok i okazało się, że sędziowie pomylili linie, naprawdę mi zabrali dużo metrów i przez nich nie dostałem się do konkursu. Na protest już było za późno.
- To nie Hess, tylko jego asystent Wolfgang Steiert. Co zrobić? Krzyknął, sędziowie posłuchali i wygrał Stephan Hocke.
- Nie można mieć wszystkiego: tak myślę o tym, że nie mam olimpijskiego złota. Gdybym prowadził po pierwszej serii, to wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Szczerze - miałem duży niedosyt, chociaż to był pierwszy polski medal na zimowych igrzyskach od dawna.
- A jak później zdobyłem jeszcze srebro na dużej skoczni i wszyscy mnie pytali czy te dwa medale bym zamienił na jeden złoty, to się tym strasznie wkurzałem i odpowiadałem, że nie zamieniłbym dwóch medali na jeden. Z perspektywy czasu oczywiście bym zamienił.
- Taka prawda. Ale naprawdę nie można mieć wszystkiego i trzeba się cieszyć z tego, co się ma.
- Myślę, że Ammann mi nawet pomógł, bo strasznie zagotował Austriaków. Oni byli w wielkim gazie, Morgenstern i Schlierenzauer mogli zdobyć złote medale, ale zamiast się skupiać na skokach, toczyli wojnę o ich zdaniem nielegalny sprzęt Ammanna. Simon bardzo mocno inwestował w szukanie przewag technologicznych. Miał od tego świetnych speców. Wiązania wymyślił mu serwismen Gerhard Hofer.
- O kurczę, to już nawet nie pamiętam! Coś mi teraz świta, ale szczegółów ci nie podam.
- Ruszam się, za bardzo się nie zapuściłem. Pomaga mi to, że od dziecka uprawiałem mnóstwo różnych sportów. Zanim zostałem skoczkiem, byłem dwuboistą. Długo grałem w piłkę, biegałem też w przełajach, ścigałem się na rowerach i przez lata miałem mnóstwo akrobatyki.
- Dawno nie robiłem, ale myślę, że dałbym radę. Kiedyś wszystko się fikało bez problemu - salto z miejsca, z rozbiegu, salto po drzewie do tyłu, fiflak, gwiazda, a teraz przewrotu dzieciaki nie umieją zrobić. To wszystko później mi się bardzo przydawało, choćby gdy się musiałem ratować przed upadkiem. Albo jak już się nie dało obronić, to żeby upadać tak, żeby się jak najmniej poturbować.
- Na szczęście mało ich miałem.
- Na pewno ten był najcięższy. Straciłem przytomność, miałem problem z kręgosłupem, a i psychika ucierpiała. Wiedziałem, że muszę skończyć sezon jakimś skokiem. To już był koniec zimy, warunki były bardzo trudne, ale jeszcze uprosiłem w Zakopanem, żeby mi skocznię przygotowali. Pojechałem z Łukaszem Kruczkiem, skoczyłem pięć razy, przekonałem się, że jest wszystko w porządku i dopiero spokojnie zamknąłem sezon.
- Nie, skoczyłem najlepiej. Bałem się, nie myślałem, co i jak zrobić, poszło z automatu. Kolejny raz się wtedy przekonałem, że Jasiu Blecharz miał rację, gdy mi powtarzał, że skoczek jest najlepszy wtedy, kiedy odetnie sobie głowę i nie kombinuje.
- Tak, byłem przeziębiony i faktycznie bardziej się skupiałem na tym, żeby się nie pobrudzić krwią niż na skoku. Efekt był taki, że skok wyszedł perfekcyjnie, awansowałem z piątego miejsca na pierwsze i wygrałem pożegnalny konkurs Jensa Weissfloga, mojego idola. To był mój początek.