"Eksplodowałem. Urwał mi się film. Blackout". Marc Noelke popełnił największy błąd w życiu

Jakub Balcerski
- Pamiętam tylko tyle, że usiadłem tam, obok mnie byli ludzie, których kompletnie nie kojarzyłem i że wypiłem trzy lampki wina. Tu urwał się film, nic więcej nie ma. Blackout - tak obecny asystent trenera polskich skoczków Marc Noelke opisuje największy błąd swojego życia, czyli zachowanie pod wpływem alkoholu na imprezie niemieckiego związku w Ingolstadt z 2010 roku. W rozmowie ze Sport.pl opowiada też o upadku na igrzyskach w Albertville, po którym mógł umrzeć i neurocoachingu, w którym się wyspecjalizował.

Marc Noelke od kwietnia jest jednym z członków zupełnie nowego sztabu trenerskiego kadry polskich skoczków. Wspólnie z Mathiasem Hafele został asystentem głównego szkoleniowca Polaków, Austriaka Thomasa Thurnbichlera. Sam pochodzi z Niemiec, spod Dortmundu. Jego karierę skoczka przerwał fatalny upadek podczas igrzysk w Albertville w 1992 roku, na które pojechał w wieku 18 lat. Krótko potem rozstał się ze sportem, ale po kilku latach wrócił - najpierw jako ekspert telewizji RTL, później jako członek sztabu Austriaków i Niemców. Specjalizuje się w neurocoachingu.

W pierwszej części rozmowy ze Sport.pl wyjaśnił swoją rolę w polskiej kadrze, zdiagnozował jej problemy z poprzedniego, nieudanego sezonu, a także zapowiedział, jak będzie wyglądał ten nadchodzący.

Teraz opowiedział, jak wyglądała jego kariera skoczka, o upadku na igrzyskach, który zmienił jego życie i incydencie pod wpływem alkoholu sprzed dwunastu lat, który po tym, jak Noelke poniósł jego konsekwencje, pomógł mu stać się lepszym człowiekiem.

Zobacz wideo Tak nowy trener odmienił kadrę polskich skoczków. "Zrozumieli, że nie muszą czarować, żeby odnosić sukcesy"

Jakub Balcerski: Porozmawiamy głównie o Marcu Noelke-trenerze, ale byłeś też świetnie zapowiadającym się skoczkiem. Przez kilka lat wszystko rozwijało się dobrze, ale przyszedł upadek na treningu przed igrzyskami w Albertville. Co tam się wydarzyło?

Marc Noelke: Byłem jednym z pierwszych Niemców skaczących nowym stylem V, razem z Andre Kiessewetterem i Christofem Duffnerem. Na igrzyskach byłem w pokoju z Jensem Weissflogiem, który wciąż prowadził narty równolegle. Tak, jak Diether Thoma. To był dla nich trudny czas: wiedzieli, że nie mają szans, bo inni już to opanowali i nadchodzi wielka zmiana. A ja radziłem sobie lepiej niż oni na treningach. Miałem osiemnaście lat, byłem na swoich pierwszych igrzyskach i miałem najlepsze wyniki z niemieckiej kadry.

Przed jednym ze skoków chciałem poprawić wiązanie i zmieniłem trochę jego ustawienie. W głupi, nieodpowiedzialny sposób pod presją. To spowodowało mój upadek. Pamiętam, że straciłem przytomność, a gdy ją odzyskałem, poczułem ogromny ból i słyszałem ludzi nade mną, którzy panikują i mówią coś niezrozumiale po francusku. Potem kolejna scena: jestem już umieszczony w specjalnym łóżku, podpięty liną do startującego helikoptera, który zabrał mnie do szpitala. Słyszałem tylko jego śmigła.

Trafiłeś do małego szpitala, w którym nikt się tobą odpowiednio nie zajął. Było zagrożenie, że umrzesz?

- Rzeczywiście byłem tam sam, nikt z niemieckiej federacji do mnie nie przyjechał. Moi rodzice oglądali jednak telewizję, a mama, gdy usłyszała o moim wypadku, zerwała się i przyleciała do Francji, a potem przyjechała pociągiem do szpitala. Gdy zorientowała się, że nie ma przy mnie żadnych specjalistów, zadzwoniła do szefa misji olimpijskiej. Kazała sprowadzić lekarza kadry w godzinę na miejsce. Ten się pojawił, ale okazało się, że trzeba mnie przewieźć do większego szpitala. W tym w Albertville zablokowano oddział intensywnej terapii, bo obawiali się, że przywiozą kogoś z ceremonii otwarcia, jakby miał być na niej jakiś atak.

A zagrożenie życia? Było. Po godzinie od zmiany szpitala nagle poczułem, że ból ustał, ale też ruch w ciele. Jakby coś się zmieniło, coś wybuchło. To moja śledziona. Gdy ją uszkodzisz, najpierw krwawi, ale wewnątrz organu. Następnie pulsuje i w pewnym momencie pęka, powodując krwotok wewnętrzny już w ciele, poza śledzioną. To może dziwne, ale cóż, czujesz się wtedy naprawdę dobrze. Robi się cieplej, odpuszcza ból i ciśnienie. Ale minie kilka minut i jesteś martwy.

Jak cię uratowano?

- Gdyby nie moja mama, umarłbym pewnie jeszcze w tym małym szpitalu. Tymczasem w tym większym, gdy lekarze zdali sobie sprawę z tego, co się stało, od razu przystąpili do operacji. Pamiętam kompletny chaos i panikę na oddziale. Pielęgniarki, które pchały mnie na łóżku do windy. Resztę tych chwil wolę już od siebie odciąć i nie opowiadać. Działy się tam naprawdę straszne rzeczy i lepiej ich nie przywoływać. Także moich myśli. To było bardzo traumatyczne wydarzenie.

A jak skoki narciarskie w ogóle pojawiły się w twoim życiu?

- Pochodzę prawie z małej miejscowości pod Dortmundem, wychowałem się w Zagłębiu Ruhry. Zawsze z nas żartowano i mówiono: "To ci, którzy skaczą z hałd węgla". Moja mama była pływaczką, ale uprawiała też nurkowanie i jeździła konno. Za to mój tata nadawałby się do każdego sportu, miał talent i odpowiednią budowę ciała, ale w żadnej dyscyplinie nigdy nie startował profesjonalnie. Ja zacząłem od narciarstwa alpejskiego. Mieliśmy koło domu małą górkę. Bardzo krótką, więc po jakimś czasie zjeżdżanie z niej przestało mnie kręcić. Zacząłem budować na niej małe skocznie. I tak skakałem całe dnie, od rana do nocy.

Kiedy zacząłeś skakać na poważnie?

- Miałem dziewięć lat, gdy któregoś dnia na tę górkę przyszedł prawdziwy trener skoków i zaprosił mnie i moich kolegów do spróbowania swoich sił na większym, profesjonalnym obiekcie. Dwa lata później w zawodach zorganizowanych na tamtej skoczni nie było ode mnie lepszego seniora. Wszyscy mówili: "Wow, co on robi? To szalone". W 1984 roku miałem jednak skomplikowane złamanie prawej nogi i zaczął się ciąg bolesnych i trudnych do leczenia kontuzji, ale nie poddałem się. W końcu udało się jakoś przebić do kadry. Podjąłem też decyzję o przejściu ze startowania dla RFN-u do NRD. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłem takiego prawdziwie profesjonalnego treningu i to od razu dało efekty. Niestety, nie mam wpływu na to, że mój błąd przyniósł tak przykre zakończenie dla tej historii.

Po wypadku wróciłeś nawet do skoków, ale zakończyłeś karierę trzy lata później. Mocno żałujesz, że nie było ci dane lepiej jej wykorzystać?

- Cóż, gdybym wtedy wiedział to, co wiem teraz, moja kariera byłaby pewnie znacznie dłuższa. Po upadku miałem uraz klatki piersiowej, dalsze problemy ze śledzioną, ale też wstrząs mózgu, który nigdy nie był leczony. A to prowadzi do PCS [Post Concussion Syndrome - red.], wówczas kompletnie nieznanego w sporcie. Jego temat pojawił się dopiero po badaniach na zawodnikach NFL na początku XXI wieku, więc kilka lat później. W 1992 roku nikt nie wiedział nawet, że wstrząs mózgu może mieć realny wpływ na funkcjonowanie mózgu i może spowodować w nim zmiany. Wpływa na wzrok, koordynację, czy koncentrację. A do tego problemy ze śledzioną. Lekarz powiedział mi tylko: zagoiło się, możesz iść, wszystko w porządku. Ale nie było. Przez kolejny rok miałem problemy z nią, a także z rozcięciem na skórze [Noelke pokazuje dużą bliznę na brzuchu].

Po tym wypadku stałem się innym człowiekiem. Czułem powoli, że coś się dzieje. Dziwne uczucie: być obcym w swoim ciele. Na skoczni zawsze byłem za wolny, spóźniony i bezsilny wobec własnych słabości. I skakałem coraz słabiej. W końcu zakończyłem karierę, ale sport to jedno. To wszystko miało realny wpływ na moje życie. Przez co najmniej dekadę zmagałem się z depresją. Problemem było nawet normalne czytanie książek. Litery tańczyły sobie pomiędzy zdaniami do tego stopnia, że nie mogłem się na niczym skupić. Ledwo zdałem maturę, nie mogłem już cieszyć się czytaniem, co wcześniej bardzo lubiłem i czułem się bardzo samotny. Związek mnie olewał, pomagał mi tylko jeden trener - były koordynator Pucharu Kontynentalnego, Horst Tielmann. Jestem mu wdzięczny do dziś.

Ten uraz mózgu zainteresował cię neurocoachingiem i wszystkim, czym zajmujesz się teraz, prawda? Bo sam tego doświadczyłeś i musiałeś się nauczyć, żeby normalnie funkcjonować.

- Dokładnie.

To na czym to wszystko polega? Teraz można cię już nazywać wręcz specjalistą od tej dziedziny w sporcie.

- To nie takie skomplikowane, jak się wydaje. Media to zawsze rozdmuchiwały. Nie rozróżniają też, że to, co robię teraz, a to, co robiłem przy zawodnikach, to zupełnie dwie inne rzeczy. Jedną rzecz chcę postawić jasno: wszystko, o czym myślimy, jak się ruszamy, co robimy, ale też co robiliśmy i będziemy robić, zależy od funkcjonowania naszego mózgu. I fascynujący w tym jest fakt, że mózg jest plastyczny. Można go wytrenować tak, jak mięśnie. Gdy neurony oddziałują na siebie częściej, to coraz lepiej i stabilniej się łączą. Wtedy jesteś w stanie się czegoś nauczyć. Są bardzo aktywne przestrzenie w mózgu i te znacznie mniej. Jeśli ludzie ich odpowiednio nie pobudzają, gdy są chorzy, albo po prostu się starzeją, to wtedy to, co dzieje się w mózgu, wpływa na całe ciało. A tym samym na ich wyniki, skupienie, czy odczucia. Dla mnie neurologia to najczystsze spojrzenie na zdrowie człowieka i jego wydajność.

Kiedy zdałem sobie sprawę z tego, jak to działa, byłem tym tak zaintrygowany, że od razu wiedziałem, że obok skoków, to coś, nad czym chcę spędzić resztę życia. Daje mi to ogromnie dużo satysfakcji, bo wręcz nie mogę przestać uczyć się i dowiadywać nowych rzeczy. A pewnie poznałem tylko kilka procent z całości dostępnego materiału. Nie jestem naukowcem. Jestem praktyczny i bardziej eksperymentuję, próbuję nowych rzeczy. Wielokrotnie metodą prób i błędów. Nie możemy przecież stosować tych samych pomysłów w każdym możliwym przypadku. To tak nie działa, każdy reaguje na nie inaczej i trzeba je mozolnie dostosowywać. To samo rozwiązanie u jednego przyniesie rozwój, wzrost o 20 procent, a u innego jeszcze większy spadek. To ważne, tak jak fakt, że praca z mózgiem jest dla trenerów, nauczycieli, terapeutów i wielu innych dziedzin życia nieodłączna. Nawet jeśli wiele osób o tym nie wie. Ja myślę, że lepiej wiedzieć, co robię i być świadomym tych procesów. W tym starałem się wyspecjalizować i stawać coraz lepszy przez ostatnie kilka lat.

Masz sporo własnych metod. Opisujesz je już nawet w książkach, a zasłynąłeś z nich, zwłaszcza po sukcesach z czasów pracy w austriackiej kadrze.

- W skokach narciarskich bardzo ważne jest choćby, jak mózg zawodnika reaguje na otoczenie. Wielu trenerów stawia zawodników na ruchomych deskach i prosi, żeby w ramach ćwiczenia spróbowali zachować równowagę. Mówią mi: tak ćwiczy się balans zawodnika. A ja mówię: wcale nie. Przecież jego głowa, choć całe ciało się przesuwa, jest w jednym miejscu. A tu chodzi o bodźce w uszach. Można je pobudzić, tylko oddziałując bezpośrednio na nie. Stosując konkretne sprzęty [Noelke wstaje i pokazuje jeden z nich]. W tym dzięki specjalnym tunelom wywołujemy uczucie przyspieszenia poziomo i pionowo, tak żeby zawodnik mógł je prawidłowo odczuć.

Jeśli się tego odpowiednio nie wykona, to będą spore problemy. Wyobraźcie sobie, że u skoczka nie ma czucia, że balans nie istnieje, a on ma trochę zakłamany obraz rzeczywistości i inaczej wszystko odbiera. Myślę, że to moja powinność: znać się na tym wszystkim i pomagać zawodnikom. Mam dużo sprzętu, urządzeń i gotowych programów do zastosowania konkretnych rozwiązań. To one są ważne, metod należy mieć po prostu dużo, żeby móc wiele wypróbować. Wszystko musi być dostosowane do osoby, z którą współpracuję i na niej przetestowane. Ale będąc szczerym, tego lata z Polakami nawet nie zaczęliśmy sprawdzać tego, co było możliwe. Musieliśmy się skoncentrować na podstawach.

A jest tak, że ludzie, myśląc o neurocoachingu, mają w głowie głównie "dziwactwa" i elektrody przyczepione do głowy? Twoja praca chyba nie na tym się opiera.

- Nie, opiera się na nauce. Wszystkiego trzeba używać w mądry sposób, to klucz. Dlatego, jeśli kogoś uderza to, że neurocoaching będzie miał wpływ na moją pracę, plany i metody, to przepraszam, ale niestety tak będzie. Już zmienił moje życie, więc stuprocentowo będę go używał. Ale czy rzucę go każdemu zawodnikowi bez przyczyny i zbadania jego problemów, czy potrzeb? Zdecydowanie nie. To ma pomóc, a zawodnik musi to poczuć. I jeśli sam zrozumie na skoczni, że to był dobry krok, to będziemy w to szli dalej.

Po skończonej karierze zawodnika zająłeś się studiami, ale nie odszedłeś zupełnie od sportu. Minęło kilka lat i zostałeś ekspertem telewizji RTL, jeździłeś na zawody Pucharu Świata.

- Skoki mnie trochę wypluły i poczułem, że muszę je od siebie odsunąć, zostawić to wszystko. Zawsze jest tak samo. Gdy marzysz o sukcesie jako zawodnik, koncentrujesz się na sporcie w pełni. Przy skokach spędziłem dwanaście lat, poświęciłem się im, ale na szczęście skończyłem szkołę. Właściwie nigdy nie pracowałem i musiałem się dowiedzieć, jakie umiejętności w ogóle mogę wykorzystać. Co jeszcze lubię robić. Potrzebowałem pieniędzy, więc przeprowadziłem się do Kolonii, gdzie zawsze było sporo miejsca dla mediów, telewizji, czy pracy przy produkowaniu i wydawaniu muzyki. To wszystko mnie pociągało.

Ale zacząłem od roli managera w Burger Kingu. To była moja pierwsza czysto zarobkowa praca w życiu. Byłem tam z 18 osobami, każdą z innego kraju, przez trzy miesiące, aż znalazłem miejsce na uczelni i zatrudnienie w firmach zajmujących się komunikacją i reklamą. A skąd RTL? W 1999 roku kupili prawa do transmitowania Pucharu Świata. Przeczytałem o tym w gazecie i napisałem do nich list z pytaniem, czy potrzebują kogoś z wiedzą o skokach. Pojawiło się jeszcze kilku innych byłych skoczków, ale wybrali mnie. Podobno ówczesny trener kadry Reinhard Hess powiedział im, że będę najlepszym ekspertem.

Od czego zacząłeś?

- Od nauczania operatorów i wydawców. Wiedzieli, jak tworzyć transmisje z piłki nożnej, tenisa, czy Formuły 1, ale nie mieli pojęcia o skokach. Robiłem dla nich małe wykłady, a nawet zabierałem na skoczni, sadzałem na belce i wszystko tłumaczyłem. Przedstawiałem cały słownik zwrotów, których powinni używać, opowiadałem o uczuciach i problemach skoczka. Czasem siedziałem też obok na trybunach i podpowiadałem po cichu: "Ten skok był spóźniony". Byłem czymś w rodzaju banku informacji, bo przekazywałem im wszystko, czego można było się dowiedzieć od trenerów i zawodników. W międzyczasie rozpocząłem wiele kierunków na studiach. Najbardziej skupiłem się chyba na psychologii i paru pochodnych naukach o mentalności człowieka. Dla zabawy pomagałem też hobbistycznie młodym zawodnikom z mojego pierwszego klubu. I po tych wszystkich rozmowach i podglądaniu trenerów do 2006 roku zrozumiałem, że oni dalej pracują ze starym sprzętem, pomysłami i rozwiązaniami, które jeszcze dobrze pamiętałem. Nie było żadnych zmian, choć na rynku pojawiało się coraz więcej innowacji. One tylko czekały, żeby je wprowadzić. Sporo nauczyłem się też w RTL-u, bo coraz częściej musiałem tam stawać się liderem.

Chcesz powiedzieć, że to był moment, kiedy zacząłeś myśleć o zostaniu trenerem? Niedługo później pomagałeś już Alexowi Pointnerowi w kadrze Austrii.

- Znałem go już jako zawodnika. Jego pierwsze wyniki, gdy już został trenerem kadry, nie były najlepsze. Któregoś razu spotkaliśmy w sali konferencyjnej dużego, przestarzałego hotelu w Szwajcarii i spodobała mu się moja wizja pracy. Wiem, że parę pomysłów, które mu wtedy przedstawiłem, zaczął wdrażać do swoich metod. W 2006 roku, gdy zdobył olimpijskie medale z Thomasem Morgensternem i Andreasem Koflerem, powiedział: "chciałbym cię w moim zespole". I nie chodziło mu o trzymanie kamery na wieży. Miałem wnieść sporo świeżości do treningów, współpracy i komunikacji. Bardziej na zasadzie: analizuj to, co robimy i spraw, żeby ten system działał lepiej. Byłem zaskoczony, nie spodziewałem się tej propozycji. I stanąłem przed trudnym wyborem: pierwszy raz w swoim życiu dobrze zarabiałem w RTL-u, ale odszedłem, bo chyba wciąż miałem w sobie ten olimpijski sen, marzenie o zdobyciu złotego medalu. To spełniło się, gdy Austria zdobyła złoto w konkursie drużynowym w Vancouver. Wtedy mogłem odetchnąć i powiedzieć sobie, że osiągnąłem to, czego najbardziej pragnąłem.

Jak pomogłeś stworzyć jedną z najlepszych drużyn w historii skoków? Jak wyglądała praca w tym zespole?

- Często pracowałem z domu, nie musiałem być na miejscu. Oczywiście, pojawiałem się na każdych zawodach i zgrupowaniach, ale pomiędzy nimi mogłem wrócić do siebie. To dlatego, że przygotowałem i zaplanowałem każdą minutę tych obozów i wyjazdów ze względu na nasze cele. Zbudowaliśmy środowisko, w którym zawodnicy mogli się rozwijać i uczyć tak szybko i na tak wysokim poziomie, jak to tylko możliwe. Próbowałem stworzyć coś w rodzaju choreografii. Każda chwila oznaczała wykorzystywanie tego czasu, a nie jedynie oczekiwanie na skoki. Mieliśmy pomysł na wszystko. W RTL-u nauczyłem się, że za dużym show musi stać koncept pełen szczegółów. To mnie zafascynowało i pomyślałem, że my też możemy tak robić. Jestem przekonany, że nikt tak do tej pory nie pracował. Profesjonalizm wszedł na zupełny poziom. Wykonywaliśmy pracę przy szczegółach, ale kluczem był pełny obraz, nie wolno było nam stracić go z oczu.

Co takiego było w tej drużynie, że ona potrafiła wygrywać praktycznie bez końca, nawet cztery lata po tym, jak odszedłeś? Miałeś tam z kimś relację, którą byś wyróżnił?

- Wciąż przyjaźnię się z Mathiasem Hafele, z którym teraz razem pracujemy, Alexem Pointnerem, czy naszym "Fizio" - fizjoterapeutą z okresu pracy w Austrii. A wśród zawodników? Najlepsza była chyba relacja z Gregorem i Thomasem Morgensternem, bo byli najbardziej wymagający. Musiałem pracować na najwyższych obrotach cały czas. I to dobrze, bo skoro my oczekujemy od nich, żeby dawali swoje maksimum, to czemu oni mieliby myśleć inaczej o nas?

Ale w 2010 roku, gdy dostałeś ofertę od Horsta Huettela, dyrektora niemieckiej kadry, poczułeś, że to dobry moment, żeby coś zmienić. Może nawet opuścić najlepszą drużynę na świecie, żeby stworzyć kolejną. Dziś zrobiłbyś tak samo, wiedząc, że się nie udało?

- Nie, ha, ha. Oczywiście, że nie. Musiałem tego doświadczyć, żeby stwierdzić, że to był błąd. Od samego początku. Odszedłem dla pieniędzy ze wspaniałego zespołu, żeby spróbować pracy z innym. I już nigdy tak nie zrobię, ale czasu nie cofnę.

Co miałeś wtedy w głowie, dlaczego przekonałeś się do tego pomysłu?

- Pieniądze nie były jedyną motywacją, żeby tam pójść. Od 2006 roku mam żonę i syna. Mieszkałem w Kolonii i przez cały czas pracy dla austriackiej kadry z tyłu głowy miałem myśl: jak fajnie byłoby to robić w Niemczech. Nie dlatego, że wolałem jeden zespół od drugiego. Czułem, że tak byłoby mi i mojej rodzinie o wiele łatwiej. Zgodziłem się. Ale Werner Schuster, który wówczas był głównym trenerem kadry, miał na nią inny pomysł i zrobił się konflikt interesów. Dziś dostrzegam, że sam też nie zachowałem się idealnie. I że to nie był dobry moment. Przesadzałem z ambicją, nie miałem też odpowiednio doświadczenia, żeby przewidzieć, co może się wydarzyć.

Z Niemiec musiałeś odejść po incydencie, o którym rozpisały się media. Zostałeś usunięty ze struktur niemieckiego związku po twoim zachowaniu pod wpływem alkoholu na imprezie dla federacji w Ingolstadt w listopadzie 2010 roku. Wyjaśnisz, co dokładnie tam się wydarzyło?

- Tego wieczoru eksplodowałem. To był fatalny dzień po wielu miesiącach stresu i presji, różnicy zdań. Wciąż byłem przyzwyczajony do pracy i przywództwa w stylu Alexa Pointnera, otwartości na dyskusje i rozwój. Ale ta atmosfera zniknęła. Tęskniłem za nią i byłem sfrustrowany. Tego dnia prawie niczego wcześniej nie zjadłem, a poza tym znalazłem się o złym czasie w złym miejscu.

W Ingolstadt konsekwencją tej atmosfery i problemów był mój wielki błąd. A najgorsze, że ja go nawet nie pamiętam. Spędziliśmy tam długi dzień. Zjadłem tylko śniadanie i popędziłem do pracy, stałem przez osiem godzin z rzędu z wiatrem wiejącym 100 mil na godzinę prosto w moją twarz w tunelu wietrznym. Byłem zupełnie odwodniony. I z tych sesji poszliśmy bez odpoczynku na bankiet. Pamiętam tylko tyle, że usiadłem tam, obok mnie byli ludzie, których kompletnie nie kojarzyłem i że wypiłem trzy lampki wina. Tu urwał się film, nic więcej nie ma. Blackout.

A według relacji mediów zachowywałeś się agresywnie wobec gości, znieważałeś ich i prowokowałeś.

- Powiedziano mi, że zachowywałem się wręcz dziko. Że obrażałem inne osoby, choć sporej części z nich nigdy nie poznałem. Dla mnie to wspomnienie to dziś wielki, czysty wstyd. Choć zmieniło też moje życie. Było trudno to znieść, a potem przepracować, ale dzięki temu stałem się lepszą osobą. Dziś to widzę. Myślę, że wiele osób miało to uczucie: wypiłem za dużo, przesadziłem i zrobiłem coś, czego nie powinienem. Większość takich przypadków pochodzi jednak z życia prywatnego. U mnie to zdarzyło się publicznie. Jestem odpowiedzialny za swoje życie, więc musiałem liczyć się z tym, że spotkają mnie konsekwencje tego, co zrobiłem. Tak znów straciłem pasję do skoków narciarskich. Drugi raz, po wypadku.

To było trudne dla wszystkich wokół mnie: żony, dziecka, całej rodziny. Mojej mamie powiedziano, że w naszym rodzinnym mieście nie ma już dla mnie miejsca. Nigdzie. Byłem gwiazdą nagłówków lokalnych i krajowych mediów. Wtedy powiedziałem sobie: Dobra, jeszcze wam pokażę.

Co było dalej?

- Oczywiście, zrozumiałem, co zrobiłem, zapłaciłem za to, przepracowałem skutki ze specjalistami. Ale potem wróciłem, dość szybko. Założyłem i poprowadziłem klub fitness, który potem sprzedałem z zyskiem. Wydałem wiele tysięcy dolarów na rozmowy i zbieranie doświadczeń od najlepszych trenerów na świecie. Zacząłem pracować ze sportowcami, już z różnych dyscyplin: piłki nożnej, tenisa, a nawet karate, czy lekkiej atletyki. Nawiązałem też współpracę z kombinatorami norweskimi i ponownie skoczkami z Austrii. Pracowałem nie tylko nad nimi, ale też nad sobą: nawykami żywieniowymi, psychiką. Chyba jestem już poza tym wszystkim, co stało się dwanaście lat temu. Rozumiem, że o to pytasz, ale w międzyczasie wykonałem już tyle kroków naprzód, że mogę powiedzieć, że to minąłem.

A ta sytuacja z Inglostadt kiedykolwiek wróciła, może wydarzyła się też wcześniej?

- Myślę, że niektórzy mogą twierdzić, że mogłem się zachować lepiej w niektórych wcześniejszych sytuacjach. A ja mogę powiedzieć sobie, że nie miałem wcześniej takich problemów jak w Ingolstadt. Ale też, że nie umiałem wtedy pić. Alkohol po prostu pozbawia zahamowań. Mnie też. Nie powinien być traktowany jak napój orzeźwiający, bo może zrujnować czyjeś życie. Przestałem pić na pewien okres i to nie było trudne. Dziś, jeśli chcę wypić lampkę wina, mogę się nią nacieszyć. Ale umiem tym zarządzać, jestem odpowiedzialny.

Teraz po dwunastu latach znów pracujesz w kadrze narodowej, wracasz do Pucharu Świata. Przez parę ostatnich lat pracowałeś nieco poza nim. Jakie to uczucie?

- Byłem w tym biznesie w zasadzie cały czas. Miałem kontakt z ludźmi, ze środowiskiem, więc nie czuję się, jakbym gdzieś wracał. Bo nigdy wyraźnie nie odszedłem. Z Mathiasem Hafele jesteśmy przyjaciółmi, więc nawet nie wiedząc, że ponownie będziemy ze sobą pracować, dzwonił do mnie, gdy przejeżdżał pomiędzy konkursami, czy po sezonie, gdy mogliśmy długo porozmawiać. O sprzęcie, o naszych prywatnych sprawach, czy o samych skokach. Rozmawiałem też i konsultowałem się dużo z Alexem Pointnerem. Czułem i czuję się dobrze poinformowany. Zwłaszcza, że pracowałem też z Andreasem Felderem, gdy był w Austrii i miałem wgląd choćby w to, jak wyglądały treningi i co mogło wpływać na dyspozycję zawodników. Dlatego wątpię, żeby cokolwiek ważnego mnie ominęło.

To też nie takie łatwe. Żeby pracować na pełnych obrotach w Polsce, zostawiam sporą część swojego życia w Niemczech. Moja żona się tym teraz zajmie. Nie ma mi tego za złe. "Gdy zajmujesz się skokami, jesteś zawsze szczęśliwy. Po prostu to rób" - tak mi powiedziała. Mogę jej tylko podziękować. Kiedyś się zrewanżuję.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.