We wtorek w Zakopanem została mistrzynią Polski, wcześniej dwukrotnie znalazła się w najlepszej "piętnastce" zawodów Letniego Grand Prix, a w zeszłym sezonie - choć ogółem bardzo słabym dla polskich skoczkiń - pierwszy raz zdobyła punkty Pucharu Świata.
Rozwój Nicole Konderli, obecnie najlepszej zawodniczki polskich skoków kobiet, wręcz trzeba zauważyć. W rozmowie ze Sport.pl 20-latka z Bełchatowa mierzy się z krytyką, wspomina, jak radziła sobie z nią tuż po nieudanych igrzyskach w Pekinie, na których była dopiero 36., a także opisuje, jak atmosferę w kadrze, która nie jest jednym, wspierającym się zespołem, zniszczył konflikt pomiędzy zawodniczkami.
Nicole Konderla: Dużo pojawiło się jej po igrzyskach. W pewnym momencie to była już tak duża fala, że musiałam to od siebie odciąć. Skupiłam się na wewnętrznych doświadczeniach, które w Pekinie przeżyłam. Przerobiłam już całą tę krytykę i dziś wiem, że tam zrobiłam po prostu tyle, na ile było mnie wtedy stać. Wynik był, jaki był, ale wiem, ile z siebie dałam. Nie mam też wpływu na to, jak inni to odbiorą.
Tak, nie można było powiedzieć, że to były dobre skoki, bo i mnie i Kingę stać było na znacznie lepsze. Jednak patrząc na skalę negatywnych opinii, wszyscy chyba faktycznie oczekiwali od nas przywiezienia medalu w mikście, choć to były nasze pierwsze igrzyska, a ten sezon od początku zupełnie nam się nie układał. To potęgowało w głowie, że jeśli skoczymy słabiej, to rzeczywiście pojawi się sporo krytyki. Ja bym tego okresu zupełnie nie przekreślała. Pojawiły się momenty, z których potem mogłyśmy wyciągnąć małe pozytywy.
Czas po samych igrzyskach był jeszcze bardzo emocjonalny. W końcówce sezonu byłam bardzo zmęczona psychicznie. Raw Air, który też źle mi poszedł, to już były ciężkie chwile. Skończyłam sezon, dałam sobie chwilę na odpoczynek i nie miałam myśli, że chcę sobie z tym dać spokój. Wszystko to przeżyłam, odcięłam od siebie krytykę, bo było jej za dużo. Musiałam być pewna swojej pracy i, że to w końcu zacznie działać. Skupiłam się na tym, co mogę zrobić, a nie na tym, czego zupełnie nie mogę zmienić.
Konkurs był tak intensywny, tak dużo się działo, że w trakcie zawodów nikt tego nie zauważył. Wyniki zmieniały się bardzo szybko i trudno było to kontrolować, zwłaszcza pomiędzy skokami. Czy mi szkoda? Pewnie nikt na to tak nie patrzy, ale te skoki z mikstu i tak były już krokiem w dobrą stronę w stosunku do tego, co działo się wcześniej. To nie były takie metry, jakie powinnyśmy uzyskać, ale już bliżej odpowiedniego kierunku rozwoju. Można gdybać, czy to była niewykorzystana szansa, ale cała czwórka dała z siebie wszystko. Na tyle to wówczas wystarczyło i teraz nic z tym już nie zrobimy.
Na igrzyskach była na to mocno zwracana uwaga. Niemki wyciągnęły tak duże kombinezony, że nawet grupa chłopaków siedziała i zastanawiała się, jak ten sprzęt przechodzi. Później same dyskwalifikacje pokazały, że i w tym, i w paru innych przypadkach to wszystko było już nieprzepisowe i nie powinno się w tym skakać, skoro mamy się stosować do zasad.
Zmieniły się pojedyncze rzeczy i trochę same kombinezony, ale dla mnie akurat bardzo na plus. Lepiej skacze mi się w tych nowych. To nie są duże zmiany, ale trochę inaczej wygląda. Zmieniła się też kontrola, tak, jakby FIS chciał przerwać ten łańcuch naciągania przepisów. Ale skoki to sport, w którym poza umiejętnościami zawsze będzie się liczyło, kto załatwi sobie najlepszy sprzęt i najbardziej zbliży się do granicy tego, czy jest przepisowy.
To mój cel od samego początku: chcę wygrać na igrzyskach. Wiedziałam, że nie zrobię tego w Pekinie, bo dla mnie już sam wyjazd tam po kilku latach treningu był dużym sukcesem. Sama obecność na tych minionych igrzyskach nakręciła mnie i pokazała, że to realny cel.
Tak, to rzeczywiście szybko poszło (śmiech). Już po dwóch latach bycia w kadrze byłam na mistrzostwach świata. W Pucharze Świata na zawodach siedziałam i myślałam, co ja właściwie robię. To był bardzo intensywny czas. Zawsze mówiliśmy sobie z trenerem, że idziemy bardzo na skróty. Ale było warto i podobało mi się to. Dlatego cisnę dalej.
Z jednej strony była motywacja pojawienia się na tych zawodach, mistrzostwach świata, czy faktem, że kwalifikacja olimpijska zaczyna być możliwa do osiągnięcia. Z drugiej, gdy jechałam na zawody, najgorsze było to, co w zeszłym sezonie: świadomość tego, że stać mnie na dobre skoki, może nawet punkty, ale nie mogę tego przełożyć na zawody. Przy początkach byłam zestresowana już całą atmosferą i otoczką. Skoki i wynik stawały się drugorzędną sprawą. Zaczynały się liczyć, kiedy to opanowałam.
To mój czwarty rok w kadrze i kolejny, gdy nie mogę narzekać na to, że czegoś nam brakuje. Pod każdym względem: trenerskim, sprzętowym, opieki. Odkąd tu jestem, zawsze wszystko miałyśmy. Wiadomo, że to nie jest tak, że będzie tak, jak w kadrze skoczków. Musimy jeszcze wiele nadrobić technicznie, poziomem, a potem może i wynikowo. Wtedy można coś zacząć kombinować więcej, choćby ze sprzętem. Ale nie powiem złego słowa na związek w tej sprawie.
Jestem tego świadoma. Jednak większość osób oceniających związek zzewnątrz siłą rzeczy nie widzi, jak to działa od środka. Ja to widzę: i od strony związku, i zawodniczek. Przez to taką sobie ukształtowałam opinię. A to, co dostajemy, chcę wykorzystać. Pewnie, że chciałoby się jeszcze więcej, niż teraz, ale pewnych kwestii nie przeskoczy się od razu.
To bardziej motywacja i cel. Chciałabym przez moje skoki i wyniki utorować drogę mniejszym dziewczynkom, które dopiero zaczynają w tym sporcie. Nie chcę, żeby musiały walczyć i udowadniać, że coś mogą osiągnąć, a bardziej żeby działało to, jak u chłopaków: że im się to po prostu umożliwia.
Ciężko jest nas nazwać zespołem. Potrzeba lat, żeby to się przetarło i zaczęło iść w taką stronę jak u skoczków. Tam jest grupa, która rzeczywiście się wspiera. U nas na pewno potrzeba trochę czasu, może wyników. Choćby w mikście, bo wtedy też inaczej by się na wszystko patrzyło.
Nie chcę wchodzić w to głębiej. To bardzo indywidualne. Wiadomo, że gdy pracujemy w grupie, to nie wszyscy muszą się kochać, ale wzajemny szacunek musi być. U nas w pewnych momentach tego zabrakło. Weszła zazdrość i nie działało to tak, że nakręcałyśmy się wspólnie swoimi wynikami. Raczej szło to w drugą stronę.
Nie mam. Akceptuję to, bo jeśli związek zdecydował się na taki krok, to najwyraźniej był problem, który trzeba było zażegnać zmianą przepisów. Zasygnalizować, że jest coś nie tak. Trenujemy taki sport, że trzeba trzymać rygor, żeby być w czołówce.
Nie było wtedy słychać żadnego oficjalnego sprzeciwu, więc wychodziłoby na to, że kryteria zostały zaakceptowane.
Może nie wszyscy byli przekonani co do tego, że to wszystko "na serio". Że to będzie faktycznie egzekwowane, a działacze będą w tym konsekwentni. Tego często brakowało na etapie szkolenia i krajowym poziomie. Tutaj związek postawił sprawę jasno i parę osób mogło się zdziwić.
To smutne, bo jesteśmy potęgą w męskich skokach, a bardzo opornie idzie nam budowanie tych skoków kobiet. Bo przed nami jeszcze długa droga, żeby zobaczyć tu zupełnie odmieniony zespół. Przykro to sobie uświadomić, bo mamy warunki, trenerów, z którymi można osiągać coraz lepsze wyniki i świetne przykłady w postaci chłopaków, przy których trenujemy i możemy podglądać, jak to u nich wygląda. A i tak nie chce to ruszyć do przodu.
To dzieje się przez to, że walczymy przeciwko sobie, a nie na jedno kopyto, dla drużyny. Startujemy indywidualnie, ale przecież reprezentujemy swój kraj. Dużo w nas takich starć pomiędzy sobą. To też efekt tego, że w poprzednich latach nie było łatwo o wyjazdy na zawody i dziewczyny rywalizowały głównie na krajowym podwórku. Gdy zaczynamy skakać, trenujemy głównie z chłopakami, ale z nimi siłą rzeczy nie rywalizujemy. Przez to nie uczymy się rywalizować i trenować z osobą, którą później jesteśmy razem na zawodach. I później wychodzi różnie.
Priorytetem są dla mnie moje skoki i rozwój. Staram się na tym najbardziej skupić. Grupa w Beskidach nam się wymieszała, pojawiły się młode zawodniczki, więc coraz więcej z nimi rozmawiam. Ale tu chyba faktycznie potrzebujemy jakiegoś sukcesu, żeby te juniorki poszły za czymś, zainspirowały się i zmotywowały do wspólnego treningu i wspierania się w tym, co robią.
Można zawsze jak Kasai: mieć 50 lat i skakać, ale to chyba już bardzo indywidualne kwestie. Zmiana z juniora na seniora dla nas to po prostu jedne ważne zawody mniej - mistrzostwa świata juniorów. Na Puchar Świata można pojechać i jako junior. Stąd niewiele nam to zmienia.
Na pewno. Słyszałam dużo i nie chodzi tylko o naszą grupę, ale też krytykę na zewnątrz. Wiedziałam jednak, jak jest, jakie robiłam postępy i łatwiej było mi dzięki temu odrzucić to, co uważałam za niesłuszne.
Największy wpływ na zawodniczki trenujące w Beskidach ma jednak Szczepan, to on tu rządzi. Dopiero się w to wszystko wdraża, dla niego wiele rzeczy jest nowych, bo jest tu od kilku miesięcy. Bez pomocy trenera Łukasza byłoby mu już ekstremalnie trudno. Dopiero byśmy mogli być jak dzieci we mgle zagubieni w tym sezonie. Cieszę się, że trener Łukasz został przy szkoleniu w klubie i nas wspiera, bo widzę, że to idzie w dobrym kierunku.
Na początku sezonu jeszcze próbował to łączyć, ale widać było, że nie jest mu łatwo. To musiało być dla niego bardzo wyczerpujące, bo wstawał o 4 rano, robił swój trening, a potem jeszcze ten z nami. Wydaje mi się, że też na tyle spodobała mu się praca trenera, że pomyślał, że to moment, gdy powinien skończyć karierę dwuboisty. To smutne, bo kombinacja norweska w Polsce straciła najlepszego zawodnika i też nie ma szczęścia do kolejnych. Ale to jego decyzja. Może fajnie, bo Polska zdobędzie nowego trenera, który na razie się uczy, a wkrótce będzie mógł osiągać już naprawdę dobre wyniki.
W przypadku z poprzedniego sezonu, gdy ma się problem z oddawaniem skoków na normalnym poziomie, a potem przychodzi konkurs, gdy mierzymy się z mistrzami świata, czy olimpijskimi, to na pewno człowiek się stresuje. Chcemy się pokazać z jak najlepszej strony, chłopcy nie wiedzą, jak to dokładnie u nas wygląda w środku, a na koniec widzą słabszy wynik. Szkoda mi mikstu w Klingenthal podczas Letniego Grand Prix, bo miałam nadzieję, że trochę to przełamię i wreszcie w tych zawodach pokażę coś pozytywnego, a nie wystartowaliśmy. W zeszłym sezonie nie było łatwo, ale starałam się zawsze wynosić coś z konkursów. Choćby samo doświadczenie.
Wiadomo, że inaczej będą podchodzić do rywalizacji, kiedy wiadomo, że mogą się sami bić o jakieś lepsze miejsca. Dla nich to był dzień bardziej treningowy, kiedy chcieli zaczerpnąć trochę regeneracji, odpocząć, a tu przychodził start z nami. Wiadomo, że nam było z tym ciężko. Ale oni przechodzili już przez takie sytuacje w przeszłości i mieli dla nas taką nutę zrozumienia.
Cel to bardziej utrzymanie kierunku rozwoju w moich skokach i dobra forma. Nie wiem, czy uda mi się wejść na ten sam poziom, co choćby na koniec Letniego Grand Prix już zimą. A loty? Nie zamykam sobie tych drzwi, ani nie otwieram. Nawet jeśli stanę przed tą szansą, to będzie tylko kolejne potwierdzenie postępu, jaki zrobiłam. Z drugiej strony, jeśli nie będę się czuła gotowa, żeby pójść na tak duży obiekt już teraz, to tego nie zrobię. To już jest wyzwanie i trzeba być na nie w stu procentach gotowym.
Chyba jeszcze nie.
Musi się pojawić poczucie stabilności w skakaniu. Muszę być pewna, że mogę oddać dobry i przede wszystkim bezpieczny skok. A wiemy, że z formą w trakcie długiego sezonu bywa różnie. Nie chcę sobie nic obiecywać. Muszę też przełamać się w Willingen. To największy duży obiekt, na którym możemy skakać, a w zeszłym sezonie nie byłam gotowa, żeby tam pojechać.
Na początku sezonu miałam jeszcze sporo niepewności co do skakania przy mocnym wietrze, zwłaszcza na tak dużych obiektach. Jeśli pokonam Willingen, to pewnie otworzy się szansa i pewność, która da możliwość startu i w Vikersund. Zeszłej zimy w Willingen były silne podmuchy, ja miałam niski numer startowy i jak człowiek tak siedzi w oczekiwaniu na swój skok to ma różne myśli. Wtedy ściągali nawet przedskoczków.
Tak, bałam się tam skoczyć. Gdy odwołano drugą serię, to przestałam się trząść i mogłam złapać oddech. To później mogło się odbić nawet na tym starcie w Pekinie na igrzyskach, mimo że tam była przecież dużo mniejsza skocznia. Tam nie miałyśmy spokojnego treningu, wpadało się w ten tryb igrzysk, a w głowie zostało, że te skoki nie są wcale pewne.
Nie miałam myśli, że upadnę, ale przy tak niestabilnym wietrze z różnych kierunków to po prostu taka niewiadoma, co za tym progiem się spotka. Człowiek nie jest się w stanie na nic przygotować. Nieprzyjemne uczucie.
Już w trakcie lata. Mam taki charakter, że nawet jeśli coś mnie boli, to przeciągam, staram się wytrzymać. Najcięższy moment przyszedł przy FIS Cupie w Szczyrku i Einsiedeln. W Szwajcarii byłam oddawać ostatnie skoki ze łzami w oczach. Był to ból nie do wytrzymania. Musiałam potem odpuścić trochę treningów na skoczni, było w porządku, ale podczas ostatniego zgrupowania w Zakopanem znów pojawił się mocniejszy ból i zaprowadzono mnie do lekarza. Pojawiła się diagnoza, że jest stan zapalny. Chyba czeka mnie zatem trochę odpuszczenia treningów.
Na razie jest jeszcze na tyle czasu, że nie wydaje mi się on zagrożony. Te skoki są dość stabilne, więc nawet jeśli odpuszczę trochę ćwiczeń na skoczni, to nagle zupełnie stracę formę, czy zapomnę, jak się skacze. Mam opiekę fizjoterapeuty, przepisane rzeczy od lekarza, więc myślę, że na Wisłę będę gotowa.
Przed każdą z nas w takim momencie są pytania: Czy chcemy skakać dalej? Czy chcemy nadal się rozwijać? A może lepiej dać sobie z tym spokój i zająć się czymś innym? Po tym sezonie przetasowanie u nas może być jeszcze większe. Z tej garstki, która już nam została, mogą się zachować naprawdę pojedyncze dziewczyny.
Mi jest szkoda, bo wiem, jaki potencjał miała Kamila. Że mogła go wykorzystać i osiągnąć o wiele więcej. To mogło się potoczyć zupełnie inaczej, ale poszło w złą stronę mentalnie i pod kątem tych wspomnianych relacji w zespole. Nie miałam z nią jednak stałego, częstego kontaktu, ani żadnego wpływu na tę decyzję. Jest żal, bo strata kolejnej zawodniczki zawsze będzie w naszym środowisku bolesna.