Jewhen Marusiak i Witalij Kaliniczenko to reprezentanci Ukrainy, którzy wzięli udział w zawodach Letniego Grand Prix w Wiśle. W miniony weekend ci skoczkowie nie tylko rywalizowali w pierwszych letnich zawodach, ale opowiedzieli też o dramacie, jaki dzieje się w ich kraju po tym, jak został zaatakowany przez Rosję.
Marusiak i Kaliniczenko w rozmowie z "Przeglądem Sportowym" przyznali, że gdy w ich kraju zaczynało się piekło, oni byli w trakcie treningu w Szczyrku. - Przez pierwsze dwa, trzy dni nie byliśmy w stanie skupić się na niczym innym. Niby poszliśmy na skocznię, ale w głowie była tylko myśl: "Tam jest moja rodzina. Co mam zrobić? Jak mogę jej pomóc?" - powiedział Kaliniczenko.
W skokach narciarskich, podobnie jak w wielu innych dyscyplinach, nie rywalizują dziś sportowcy z Rosji i Białorusi. Kaliniczenko odniósł się i do tej kwestii. - Niektórzy mówią, że powinno się rozgraniczać politykę i sport. Ale przecież ta sytuacja wpływa na wszystkich - powiedział Ukrainiec.
I dodał: - Z jednej strony każdy sportowiec, nawet rosyjski, ciężko pracuje, kariera jest dla niego ważna. Ale przecież po tym, co się teraz dzieje, nie wystarczy jedno pokolenie, by wszystko wróciło do normalności. Rosyjska propaganda jest straszna. Widziałem filmy pokazujące, co wmawia się tam młodym ludziom i dzieciom.
Na koniec Kaliniczneko odniósł się do kwestii sportowców, którzy wstąpili do armii i postanowili bronić kraju. Ukrainiec wyjaśnił, dlaczego on postanowił pozostać przy skokach narciarskich, wbijając jednocześnie szpilkę w prezydenta Rosji - Władimira Putina.
- Chcemy dać Ukrainie radość i pokazać, że w naszym kraju sport ciągle istnieje. W obecnej sytuacji moje motywacja do skakania jest jeszcze mocniejsza. Gdy występuję w zawodach, to trochę tak, jakbym bronił kraju. Nie wiem, jakim trzeba być głupkiem, by bombardować rakietami sąsiedni kraj - zakończył Kaliniczenko.