Zrobił z Małysza milionera i zbudował nam imperium. Wódka, znaczki, gadżety jak z papieżem i 30 procesów

Łukasz Jachimiak
Dziesięć lat temu zmarł Edi Federer. To dzięki niemu Adam Małysz dostał skrzydeł, a polskie skoki narciarskie stały się fabryką medali i pieniędzy. - Nam włosy na głowach dęba stawały, jak słyszeliśmy te kwoty - wspomina Apoloniusz Tajner. - Butelkę Małyszówki mam do dziś, na pamiątkę - mówi Jacek Kisielewski, który był prawą ręką Austriaka.

- W lutym Edi zadzwonił: Jacek przyjedź, kupiłem nowego bentleya. Mówię ci, jaka bajka! Parę dni później znów zadzwonił i powiedział, że nie wiadomo dlaczego zaczął utykać - mówi Jacek Kisielewski. To on ze wszystkich Polaków znał austriackiego menedżera najlepiej, był jego prawą ręką. To on jako jedyny z Polski obok Adama Małysza pojechał w 2012 roku na pogrzeb Ediego.

Zobacz wideo "Zawieszam rękawice (ale tylko na chwilę) na kołku. Nie będzie przeskakiwania z MMA do boksu"

W 10. rocznicę śmierci Ediego Federera przypominamy nasz ubiegłoroczny tekst o jednej z najważniejszych postaci w historii polskich skoków narciarskich.

- Śledziłem rozwój jego choroby. Najpierw ten telefon w lutym. Potem widzieliśmy się w maju, w czerwcu. I w czerwcu już nie mógł mówić. Jeździł po szpitalach specjalizujących się w leczeniu ALS [stwardnienie zanikowe boczne]. Szef Red Bulla opłacał jego wyjazdy do Brazylii i do Chin na leczenie perłami i małżami. Nic nie pomagało. W listopadzie jak zawsze przywiozłem mu wódkę Chopin. Podchodzę pod okno, macham tym czerwonym pudełkiem i widzę, jak Edi siedzi na wózku, a żona Anita go karmi. Edi mnie zauważa, wyciąga ręce do góry i zaczyna ryczeć. Wszedłem, uścisnęliśmy się. Porozmawiałem z jego żoną, wytrzymałem może pół godziny i ruszyłem do domu. Dobiła mnie ta nieuchronność. Tak pędziłem, tak się nie mogłem opanować, że dostałem trzy mandaty. Na odcinku 300 km. Wrażenie było potworne. Widziałem tego bentleya. Nieużywany. Pomyślałem: pięknie było. Pięknie było! Ale wszystko w życiu się kończy – mówi Kisielewski.

A zaczęło się to wszystko od dwóch zdezelowanych aut i dwóch telefonów komórkowych. Czy jak kto woli - od tego, że Austriak kupił nasze skoki za czapkę gruszek.

"Tej umowy już nie ma". Podarł kontrakt i pocałował w rękę

Jest 4 stycznia 2001 roku, w podróż do przeszłości zabiera nas Apoloniusz Tajner, ówczesny trener polskich skoczków.

- Adam wygrał w Innsbrucku we wspaniałym stylu [drugi Janne Ahonen stracił do Małysza aż 44,9 pkt, to największa w historii różnica między zwycięzcą a drugim zawodnikiem na skoczni dużej]. Edi stał pod skoczną z Dietrichem Mateschitzem, właścicielem Red Bulla. Ja do nich dołączyłem, schodząc z góry po zawodach. Nagle Edi mówi do Mateschitza: "Pokaż mi tę umowę". Mateschitz wyciągnął, podał mu, a Federer ją podarł i mówi: "Tej umowy już nie ma, teraz będzie zupełnie inna". Mateschitz się tylko roześmiał i powiedział, że tak, teraz Adam zasługuje na całkiem inne warunki.

- Kto kogo tam całował w rękę? - pytamy.

- Federer mnie. Zdjął czapkę, padł na kolano i zaczął mnie całować po rękach. Oczywiście żartobliwie. To samo zrobił Carlo, syn Mateschitza. Ludzie byli pod ogromnym wrażeniem tego, co zrobił Adam. On w Innsbrucku tak przerósł, tak zdeklasował wszystkich, że nigdy wcześniej ani później czegoś takiego nie widziałem. Adam zrobił tam dokładnie to, co widzieliśmy w Sankt-Moritz na treningach.

Goldberger znów go namówił na Małysza

W Sankt-Moritz na treningach Małysz był kilkanaście dni wcześniej. Tam i później w Ramsau do Turnieju Czterech Skoczni szykowała się cała światowa czołówka. Zimy nie było, konkursy Pucharu Świata poodwoływano. Na jedynych naśnieżonych skoczniach, w Austrii, wszyscy patrzyli, co wyprawia ten mały Polak z wąsem. I nie dowierzali.

- Adam skakał koncertowo. Byli Austriacy z Goldbergerem, byli Japończycy, u których dobrze wyglądał Kasai, ale Adam od nich wszystkich o cztery rozbiegi niżej chodził, a i tak za każdym razem przeskakiwał tę 90-metrową skocznię. Skakał aż po 100-101 metrów. Tam się dalej nie dało. Pozostali przeskakiwali ledwie 90 metrów, chociaż ruszali z wyższych belek. Wszyscy patrzyli po sobie zdziwieni - wspomina Tajner.

Najszybciej oprzytomniał Goldberger. Zawodnik Federera zadzwonił do swojego agenta i drugi raz w życiu namówił go na współpracę z Małyszem. Wtedy powiedział: - Edi, przyjeżdżaj z kontraktem Red Bulla, bo Małysz wygra Turniej Czterech Skoczni.

"To były auta dojeżdżone. Ale żal byłoby je tracić"

Pięć lat wcześniej - jeszcze przed pierwszymi sukcesami Małysza w karierze - przekonał go, że nastolatek z Polski może kiedyś być wielki i że warto zainwestować w sportowca z dużego, wschodniego rynku.

- To nie była duża inwestycja. Pamiętam, że przekazaliśmy polskiej federacji dwa busy. I telefony komórkowe. Dzięki temu drużyna mogła jeździć na Puchary Świata, a Adam Małysz mógł rozwijać swoją karierę - mówi nam Hans Gschwendtner, który z Federerem współpracował od 1985 aż do 2012 roku, do jego śmierci. Gschwendtner nie pamięta już nazwiska czeskiego trenera, który dostał telefon. My wiemy, że Federer płacił abonamenty za Małysza i Pavla Mikeskę. I wiemy, że auta dla kadry odebrali ojciec i wujek Małysza, czyli Jan Małysz i Jan Szturc.

- Pamiętam jakie było święto, jak PZN dostał te dwa auta. Stary volkswagen i jeszcze starszy ford, to były auta dojeżdżone, z już bardzo dużym przebiegiem. Ale we dwóch z Jasiem Małyszem odbieraliśmy tego forda z lotniska w Innsbrucku i jechaliśmy nim do Polski niesamowicie dumni. Tymi dwoma samochodami kadra przez lata wszędzie podróżowała. Żal byłoby je tracić i cofać się do sytuacji sprzed pierwszych zwycięstw Adama - mówi Szturc.

A na to się zanosiło. - 23 grudnia 2000 roku Federer przyjechał do Ramsau. Trochę wcześniej mówił, że przestanie nam pomagać, że już nie będzie menedżerem współpracującym ze związkiem, bo chociaż nie daje wiele, to nic z tego nie ma. Mieliśmy stracić oba samochody, które nam wypożyczał. Ale jak przyjechał, to zobaczył tylko jeden skok Adama i już go wołał. Szybko dał mu do podpisu kontrakt, który przywiózł od Red Bulla - mówi Tajner.

To ten kontrakt Edi porwał 12 dni później.

"Małysz przeszedł na sportowe dożywocie"

- Tamtego dnia Adam przeszedł na tak zwane sportowe dożywocie. Kilkanaście dni wcześniej podpisał kontrakt doraźny, na jakiś określony czas. A po zwycięstwie w Innsbrucku zyskał pewność, że zawsze będzie miał pieniądze od Red Bulla. Nadal ma. Firma go nie zostawiła, to jest opłacalne dla obu stron. Adam ma zawsze czapkę z logiem RedBulla na głowie. A w rankingach popularności polskich sportowców jest na szczycie, mimo że karierę skończył 10 lat temu. Nie ma się co dziwić. Adam dał nam wszystkim wiarę w siebie. I dumę z tego, że jesteśmy Polakami. A Edi Federer pomógł mu przejść tę drogę - mówi nam Jacek Kisielewski.

I złości się, gdy słyszy, że Federer trafił u nas na żyłę złota, że kupił sobie całe nasze skoki za czapkę gruszek.

Prawa ręka, którą Edi potraktował per noga

- Edi był bardzo konsekwentny. I nieustępliwy. Ale równie mocno był zaangażowany. Pomagał każdemu w czym tylko mógł. Również prywatnie. Pamiętam, jak zapoznał mnie z Walterem Hoferem i zabrał na jego 50. urodziny. Posadził nas obok siebie, zarzucił temat Pucharu Świata w Wiśle i tak to się zaczęło. Z Adama zrobił jednego z najlepiej zarabiających polskich sportowców. A z Polskiego Związku Narciarskiego jedną z najbogatszych federacji - punktuje Kisielewski.

On został prawą ręką Federera. Ale najpierw - jak opowiada - został przez niego potraktowany per noga. - Z Apoloniuszem Tajnerem znamy się od lat 70. i to Polo chciał, żebym Federera poznał. Trafiłem na spotkanie zarządu Polskiego Związku Narciarskiego z Edim. Była tam pani tłumacz, która nie za bardzo sobie radziła. Zacząłem pomagać, dzięki czemu strony się dogadały. Zarząd z prezesem Pawłem Włodarczykiem pojechał, a ja zostałem i rozmawiałem z Edim o kwestiach marketingowych, o relacjach Adama z klubem i z miastem. Zależało mi na tym, bo byłem wtedy przewodniczącym Rady Miejskiej Wisły. Federer odnosił się do mnie jak do działaczy, twardo. Nie dogadaliśmy się w żadnej kwestii - opowiada Kisielewski.

- Wyjechałem rozczarowany. Pamiętam, że byłem w Heiligenblut, 200 km od Pfarrwerfen, gdzie Edi mieszkał i gdzie wszyscy się spotkali, gdy zadzwoniłem do żony. Mówię: zostałem potraktowany per noga i nie mogę się z tym pogodzić. A żona na to: ty dałeś się tak zbyć? No to dzwonię do Ediego i mówię: Edi, słuchaj, mam niesmak po naszym spotkaniu. Czy mogę cię zaprosić na kolację? U ciebie, w Pfarrwerfen. A on mówi: ty chcesz mnie zaprosić na kolację? Był w szoku, bo pierwszy raz człowiek zarabiający w złotówkach zaprosił człowieka zarabiającego w szylingach. Zawróciłem, zjedliśmy tę kolację, Edi nie pozwolił mi za nią zapłacić, przenocował mnie i przygotowaliśmy umowę na szeroką współpracę - opowiada dalej Kisielewski.

Relikwie. Jak Jana Pawła II. I wódka Małyszówka

To jego firma produkowała w Wiśle oficjalne gadżety Adama Małysza. - Kubki, szaliki, flagi: to wszystko miało status relikwii. Gadżety Adama sprzedawały się w kraju identycznie jak te z Janem Pawłem II - wspomina Kisielewski.

Jego firma walczyła też z nielegalnym wykorzystywaniem wizerunku Małysza. W 2002 roku głośno zrobiło się o wódce Małyszówce. - Przez te wszystkie lata mieliśmy ze 30 procesów o nielegalne wykorzystywanie wizerunku Adama. A butelkę Małyszówki mam do dziś, na pamiątkę. To było tak, że "mrówki" przenosiły tańszą wódkę z Czech do Polski i któregoś dnia ktoś przyniósł Małyszówkę. Jak się o tym zaczęły rozpisywać media, to trzeba było interweniować. Edi się wkurzył, że ktoś psuje wizerunek Adama. Pojechałem do Czech, dotarłem do ludzi, którzy tę wódkę produkowali. Dogadaliśmy się polubownie. To był mały, lokalny producent. Moim zdaniem więcej szumu się zrobiło, gdy Kisielewski zakazał Polakom śmiać się z Małysza. Chodziło o, że ktoś sobie bez konsultacji z nami wydał książeczkę z dowcipami o Adamie. Edi dbał, żeby nic bez naszego udziału wokół Małysza się nie działo - mówi Kisielewski.

Małysz przeskoczył Bieruta. A Ediemu satysfakcja nie wystarczyła

O tym jak bardzo Edi Federer o to dbał, opowiada nam Norbert Rokita. Menedżer i mąż Moniki Pyrek przed laty negocjował z Polskim Związkiem Narciarskim umowę sponsorską dla Poczty Polskiej.

- Federera poznałem, gdy jako menedżer kupiłem od PZN-u w imieniu Poczty Polskiej ostatnie wolne 50 cm kwadratowych powierzchni na kombinezonach skoczków - mówi Rokita.

Z 300 cm tej powierzchni do Federera początkowo należało 250 cm. Później menedżer i PZN podzielili się po połowie. W końcu w 2005 roku prezes Paweł Włodarczyk chciał się pozbyć Austriaka, na co Małysz zagroził, że skończy karierę. Ale o tym za chwilę. Na razie wróćmy do Rokity, poczty i Bieruta. Jakiego Bieruta?

- Myśmy wpadli na to, a zarząd Poczty Polskiej temat podchwycił, żeby zrobić znaczek z Małyszem. Wtedy wizerunki na znaczki były zatwierdzone na ileś lat do przodu. Bardzo skomplikowane było załatwienie tego. Początkowo urzędnicy mówili, że to niemożliwe. Ale udało nam się zrobić znaczek po MŚ w Lahti. I okazał się gigantycznym sukcesem. W Polsce mieć swój wizerunek na znaczku to już jest wielkie wyróżnienie. A Edi domagał się za to kasy. I ją dostał. Kwoty już dokładnie nie pamiętam, ale to było kilkadziesiąt tysięcy złotych. Ta sytuacja zbulwersowała wszystkich z Poczty Polskiej. Ja zbulwersowany nie byłem, bo wiedziałem, że Federer prowadzi i jak prowadzi interesy Małysza. Był skuteczny. Adam dostał wynagrodzenie za jeden z najlepiej sprzedawalnych znaczków w historii - wspomina Rokita.

- Pracownicy Poczty mówili, że znaczek z Małyszem był najlepiej sprzedającym się polskim znaczkiem od czasów słynnego znaczka z Bierutem. Tylko Bierut się nie przyklejał, bo wszyscy pluli nie na tę stronę - śmieje się Rokita.

Małysz straszył: skończę karierę!

Plucia, jadu i zawiści w polskich skokach mnóstwo było w przygotowaniach do olimpijskiego sezonu 2005/2006. W marcu 2005 roku wybuchła afera, bo PZN chciał się rozstać z Federerem, a ten utrzymywał, że ma ze związkiem umowę ważną jeszcze na sezon z igrzyskami w Turynie. - Staję w obronie Ediego, który pomógł mojej karierze. Dzięki niemu mam zapewnione pieniądze, które przydadzą się mojej rodzinie, kiedy przestanę skakać - mówił Małysz na specjalnie zwołanej konferencji prasowej. Na niej zapowiadał, że jeśli PZN rozstanie się z Federerem, on przedwcześnie skończy karierę.

Małysz nie ukrywał, że 150 cm kwadratowych jego kombinezonu za sprawą działań menedżera przynosi mu duży zysk, a ze 150 cm należących do związku on nie ma ani złotówki. Prezes Włodarczyk przekonywał wtedy, że mając prawa do 150 cm zarządzanych przez Federera zapewni Małyszowi takie same pieniądze, a jeszcze zarobi na reklamach na szkolenie młodzieży. Ale mistrz punktował, pytając: "PZN od trzech lat zalega mi z pieniędzmi pochodzącymi z reklam Poczty Polskiej, jak więc teraz mógłbym zawierzyć prezesowi Włodarczykowi?".

Prezes starcie z Federerem przegrał. Z nim przegrywali wszyscy. Jeszcze raz oddajmy głos Kisielewskiemu: - Pamiętam trudne rozmowy w Szczyrku w 2004 roku. W jednym z domów wczasowych siedzieliśmy w piwnicy, a na zewnątrz czekali dziennikarze. Była druga-trzecia rano i strony nie mogły się dogadać. W końcu Edi mówi: ja nie umiem mówić po polsku, ale umiem pić po polsku! Negocjacje przyspieszyły tak, że do szóstej rano miałem napisany protokół ze spotkania po polsku i po niemiecku.

"My byśmy się bali zapytać o 10, a on występował o 500 tysięcy"

W potyczkach z działaczami Federerowi kibicowali skoczkowie i cały sztab szkoleniowy. Tajner opowiadał nam w rozmowie z cyklu nieDawny Mistrz, jak po fantastycznym sezonie Małysza, czyli po zimie 2000/2001, poprosił zarząd PZN-u o podwyżkę pensji. Zarabiał wtedy 3900 złotych. Chciał dostawać o 500 złotych więcej. - Powiedzieli: "jaka podwyżka? Myśmy się przecież umówili".

- Mam wrażenie, że u niektórych się pojawiła lekka zazdrość. Dlatego się ze mnie pośmiali. "Co ty, głupi jesteś?". Ale i tak byłem zadowolony. Jeszcze wtedy żyłem ze sklepu. A już wkrótce z tego, co nam potrafił załatwić Federer. On w obliczu sukcesów przeskoczył na stawki w polskim marketingu sportowym niewyobrażalne. Federer z Goldbergerem już siedział na takiej półce, że jak występował do jakiejś firmy, to o 100 czy nawet 500 tysięcy, gdzie my byśmy się bali zapytać o 10 tysięcy. Nam włosy na głowach dęba stawały, jak słyszeliśmy te kwoty. On nam wynagradzał - skoczkom, trenerom - ekspozycje reklamowe. A sponsorzy, których pozyskiwał, byli zadowoleni tak jak my - mówi prezes.

Kilkuset kontrahentów rocznie. Stali w kolejce

- Do nas zgłaszało się po kilkuset kontrahentów rocznie. Jak Edi przylatywał, to umawialiśmy po 10 spotkań dziennie i ci ludzie czekali w kolejce w barze Champions w restauracji Marriott w Warszawie. Edi szybko powiedział mi: "Jacek, ty rób wszystko, ja tu przylatuję po nic". Powiedział mi jedynie, żebyśmy się nie rozdrabniali. Cały czas działam w marketingu sportowym, więc widzę, jaką szkołę wtedy przeszedłem i jak 20 lat temu ta branża się w Polsce zmieniła. Dzięki Ediemu i dzięki sukcesom Adama - mówi Kisielewski.

- Można wiele zarzucić Federerowi, ale to on był pierwszym budowniczym polskich skoków takimi, jakimi one są teraz. To on tworzył system, dzięki któremu w skokach do dziś są pieniądze. To przy nas uczył się i kontakty wyrabiał Polo Tajner, który początkowo się zarzekał, że nigdy nie zostanie prezesem - wylicza Kisielewski. - Adam miał szczęście, że miał Ediego. Ja też miałem szczęście, że uczyłem się od niego marketingu i spojrzenia biznesowego oraz że obserwowałem jego nieprawdopodobną intuicję. I że się przyjaźniliśmy. Bo pomimo twardości w walce o sukces, on naprawdę dbał o relacje, o prywatne sprawy, a nie tylko o pieniądze - podsumowuje Kisielewski.

Edi Federer zmarł 30 maja 2012 roku w wieku 57 lat. Jako zawodnik był kiedyś drugi w Turnieju Czterech Skoczni. Jako menedżer był najlepszy. To on pomógł uzyskać status legend skoków najpierw Andreasowi Goldbergerowi, a następnie Adamowi Małyszowi i Thomasowi Morgensternowi.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.