Świat skoków przestrzega Polaków. "Zgliszcza większe niż zostawił Paulo Sousa"

Piotr Majchrzak
PZN nie zdecydował się na rewolucję i zatrudnienie Alexa Pointnera w roli trenera skoczków. Ten ruch miałby zalety, ale byłby też obarczony ryzykiem, które - w przypadku niepowodzenia - polskie skoki zamieniłby w zgliszcza. I to większe niż w futbolu zostawił po sobie Paulo Sousa.

Polski Związek Narciarski przez ostatnie tygodnie bardzo mocno negocjował z Alexandrem Pointnerem, który przez długi czas wydawał się najpoważniejszym kandydatem na stanowisko trenera reprezentacji Polski. Ostatecznie obie strony doszły jednak wniosku, że nie chcą współpracować.

Zobacz wideo Kluczowa rozmowa dla przyszłości polskich skoków. PZN potwierdza

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że dla PZN negocjacje z Pointnerem (najbardziej utytułowanym trenerem w historii) były stratą czasu. Z drugiej strony PZN sporo dowiedział się o współpracownikach, których proponował Pointner, i nie wszyscy otrzymali pozytywne opinie. Władze dowiedziały się też sporo o tym, jak można poprawić polskie skoki. 

Od początku rozmów niemal każdy w PZN mówił w zakulisowych rozmowach, że zatrudnienie Pointnera byłoby ryzykiem. Z drugiej strony 51-latek wywarł na władzach na tyle dobre wrażenie, że zdecydowano się kontynuować rozmowy. A te weszły już nawet w decydującą fazę.

Świat skoków przestrzega nas przed rewolucją

Ostatecznie z negocjacji wyszły nici. Czy stało się dobrze? Eksperci podkreślają, że zatrudnienie Pointnera byłoby rewolucją, ale niekoniecznie potrzebną. - Jeśli Polska zgodziłaby się na system proponowany przez Pointnera, straciłaby tożsamość - mówił Kubie Balcerskiemu ze Sport.pl były trener niemieckich skoczków Werner Schuster.

- Jeśli Polska dałaby mu wolną rękę w organizacji sztabu i treningów, to mogłoby być tak, że zmian byłoby za dużo. Alex chce mieć pełną kontrolę nad takimi kwestiami jak trening fizyczny, techniczny. Chciałby mieć pewnie trenera mentalnego. To sporo - dodaje legenda austriackich skoków Martin Hoellwarth.

Alex Pointner chciał być menadżerem, który będzie miał pod opieką rozwój nie tylko kadry A, ale i  młodszych zawodników. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że taki trener nie chciałby mieć od razu świetnych wyników, by pokazać światu i udowodnić sobie, że nadal ma umiejętności. To absolutnie normalne. 

Dlatego większość pracy w pierwszym roku czy dwóch byłaby pewnie nakierowana na wyciśnięcie do końca potencjału z najstarszych skoczków, bo to jest po prostu w pewien sposób oczywiste. Tyle że rozwój młodych skoczków znowu mógłby zostać opóźniony.

Gdyby ten projekt nie wypalił, zostałyby zgliszcza

Plusem byłoby to, że Polska zostałaby w pewnym sensie objęta austriackim systemem szkolenia, który uchodzi za najlepszy w świecie. My jednak kompletnie nie jesteśmy do niego przyzwyczajeni i nie mamy pewności, jak zareagowaliby na to skoczkowie. Gdyby to nie wypaliło, to po roku czy dwóch moglibyśmy zastać zgliszcza większe od tych, które w reprezentacji piłkarskiej zostawił sztab Paulo Sousy. Tam również nie było miejsca dla Polaków. Ale w piłce dużo łatwiej o trenerów, również polskich. W przypadku skoczków i Pointnera moglibyśmy odciąć od rozwoju naszych najbardziej obiecujących szkoleniowców, jak np. Maciej Maciusiak, który prędzej czy później powinien zostać głównym trenerem kadry. 

Podkreśla to również Werner Schuster. - Nie zrozumcie mnie źle: zespół, który przedstawił Alex, to świetne, jakościowe rozwiązanie na teraz. Ale co będzie dalej: za trzy lata, za pięć lat, za dziesięć? Pomyślcie o wszystkich swoich trenerach młodzieży, pracujących w klubach, czy tych, których uważaliście za odpowiednich, żeby niedługo wybić się w kadrze. Ich w tych planach nie ma. Jeden-dwóch trenerów, którzy przyjdą z zagranicy, żeby dać trochę świeżości i nowego spojrzenia na dyscyplinę, może wprowadzić kilka nowych rozwiązań: to jest coś ciekawego, co może pobudzić skoki w Polsce. Ale sztab w całości złożony z austriackich trenerów? Czy to na pewno dobra droga dla polskich skoków i waszego systemu? Nie mam takiej pewności - tłumaczy Austriak. 

Polska potrzebuje impulsu, a nie rewolucji. Dwie lub trzy inne poważne opcje

Dziś możemy słusznie niepokoić się o przyszłość polskich skoczków po erze Stocha, Kubackiego czy Żyły. Ale nie jest tak, że kompletnie nie mamy skoczków, którzy zastąpią wielkich mistrzów. Mamy Pawła Wąska, Tomasza Pilcha, Kacpra Juroszka, czy nieco starszych Jakuba Wolnego i Andrzeja Stękałę. Każdy z nich ma potencjał, by wygrywać w Pucharze Świata. Wszyscy potrzebują jednak impulsu. Być może zmiany systemu szkolenia, by wejść na jeszcze wyższy poziom.

Właśnie dlatego dużo ciekawsza wydaje się być wizja, by to np. Thomas Thurnbichler został trenerem naszych skoczków. Dlaczego? Pointner i tak chciał, by Thurnbichler odpowiadał za biało-czerwonych jako pierwszy asystent od kwestii technicznych. Ale w przypadku zatrudnienia jednego trenera (i np. jego asystenta) nie wywrócimy do góry nogami całego systemu. Oczywiście inną kwestią jest to, jak zareagowaliby na niego najstarsi polscy skoczkowie, którzy są od niego o dwa-trzy lata starsi.

Ale na Thurnbichlerze świat się nie kończy, a PZN ma też dwie lub trzy inne poważne opcje na stole. Jedną z nich jest Michal Doleżal.  - Jeśli masz mniejszy zespół trenerski, to łatwiej jest złapać w garść całą drużynę. To ważne szczególnie w sytuacji, gdy robi się jakiś problem. Jeśli masz za duży zespół i pojawia się problem, to trudniej jest to zatrzymać - dodaje Hoellwarth.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.