Mika Kojonkoski jest bardzo poważnym kandydatem na ewentualnego następcę Michala Doleżala. Fiński szkoleniowiec kilka razy przyznawał, że chciałby wrócić do Pucharu Świata i sam ma duże ambicje, by poprowadzić liczącą się w stawce drużynę. Czy będzie trenerem Polaków? Nic w tej sprawie nie jest przesądzone, a gdyby PZN go zatrudnił, mówilibyśmy pewnie o rekordowym kontrakcie.
PZN jeszcze nie podjął ostatecznych decyzji w sprawie przyszłości sztabu szkoleniowego. Ale przedstawiciele związku jasno przyznają, że gdyby Michal Doleżal miał odejść, to jego następcą mógłby być tylko uznany zagraniczny trener z dużym nazwiskiem albo Maciej Maciusiak, który od lat trenuje polskich skoczków. Wydaje się, że prędzej czy później trzeba będzie dać mu szanse na poprowadzenie naszej pierwszej kadry. Nazwisko Kojonkoskiego potwierdził w rozmowie ze Sport.pl również Apoloniusz Tajner, choć zaznaczył, że PZN może zaskoczyć jeszcze kimś innym.
PZN podkreśla, że obecnie stać go właściwie na każdego trenera, który pracuje w Pucharze Świata. Według różnych plotek najlepiej zarabiającym szkoleniowcem w stawce jest trener Norwegów - Alexander Stoeckl. Nasze źródła mówią, że Stoeckl zarabia w Norwegii około 160 tysięcy euro rocznie (plus bonusy). Daje to około 13,5 tysiąca euro miesięcznie. I nie są to zarobki, które odstraszałyby Polaków. Podobnie w naszym kraju zarabiał Stefan Horngacher, o którym mówiło się, że może inkasować około 10-12 tysięcy euro (plus bonusy). A że nasza kadra za jego kadencji wygrywała ciągle, to bonusy były spore. W pewnym momencie mówiło się, że Austriak zarabia łącznie nawet około 15 tysięcy euro.
Prześledziliśmy historię Miki Kojonkoskiego. Warto zauważyć, że im dłużej Kojonkoski pracował w Norwegii, tym więcej zarabiał. Doniesienia z 2008 roku mówią, że Fin zarabiał wtedy około 14 tysięcy euro miesięcznie. Zarobki wyszły na jaw przy postępowaniu sądowym związanym z nałożonym na Fina mandatem za przekroczenie prędkości.
W Finlandii są one zależne od dochodów, a Kojonkoski miał przyznać policjantowi, że zarabia tylko trzy tysiące euro miesięcznie. Mocno zaskoczyło to policjanta, który poznał trenera i skierował sprawę do sądu. Wtedy ostatecznie okazało się, że podstawa wynagrodzenia to faktycznie wspomniane trzy tysiące, a resztę dochodu stanowią sowite premie, które miały ostatecznie dać około 14 tysięcy euro. Zarobki Kojonkoskiego jednak rosły i według naszych informacji w ostatnim roku pracy w Norwegii zarobił ponad 250 tysięcy euro, czyli ponad 20 tysięcy euro miesięcznie. Inne plotki mówią nawet o 300 tysiącach euro. Trudno przypuszczać, by teraz chciał zarabiać mniej, tym bardziej że Fin ma za sobą bardzo dobrze płatną pracę w Chinach. Warto także pamiętać, że teraz Kojonkoski jest także szefem komisji skoków narciarskich w FIS-ie, a przy pracy jako trener musiałby pewnie zrezygnować z tej roli.
Zatrudnienie w Polsce Kojonkoskiego oznaczałoby spory wydatek dla PZN-u. I wiele wskazuje na to, że Fin stałby się zdecydowanie najlepiej opłacanym szkoleniowcem w stawce. Warto przy tym pamiętać, że obecnie najlepiej zarabiającym pracownikiem PZN wcale nie jest Michal Doleżal, a doktor Harald Pernitsch, który może zarabiać nawet około 15 tysięcy euro. Prawdopodobnie są to jednak ostatnie tygodnie pracy Pernitscha w Polsce, a przynajmniej ostatnie tygodnie w tak dużym zakresie. Dlatego wkrótce powinna zwolnić się część budżetu płacowego. Możliwe więc, że zarobki Kojonkoskiego musiałyby oscylować w okolicach połączonego budżetu płac na Doleżala i Pernitscha.
Pojawia się pytanie, co ze sztabem szkoleniowym, bo nie da się ukryć, że Kojonkoski chciałby zapewne pracować ze swoimi ludźmi. Fin, który od 11 lat znajduje się poza Pucharem Świata, powinien być obudowany ludźmi czującymi najnowsze trendy w sprzęcie, a te są kluczowe w obecnym świecie skoków.
Kojonkoski jest prawdopodobnie najlepiej wykształconym z trenerów na świecie. Studiował biologię sportu i psychologię. Ma również uprawnienia do trenowania siatkówki i przepotężne doświadczenie, które w czasie swojej pracy często wykorzystywał także w walce sprzętowej. Ba, kilkanaście lat temu w jednym z wywiadów w TVP zapowiadał, że ma w głowie pomysł na stylową rewolucję w skokach. Co ciekawe, to właśnie Kojonkoski na początku XXI wieku przyprowadził do austriackiej kadry skoków... Haralda Pernitscha. Atutem Fina byłoby również to, że ten na pewno nie odpuściłby przykładowemu Stefanowi Horngacherowi, który swoją dzięki swojej charyzmie i zdecydowaniu jest w stanie przekonać FIS do decyzji korzystnie wpływających na Niemców.
PZN musiałby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy warto by było inwestować tak duże pieniądze w Kojonkoskiego, który po 11 latach poza Pucharem Świata jest pewną niewiadomą. A większość pracy i tak wykonywaliby jego asystenci. Nasza federacja ma jednak jakieś pole manewru, bo nie jest tajemnicą, że praca w Polsce byłaby interesująca dla kilku innych dobrych trenerów, a do związku spływają poważne kandydatury.
Gdyby PZN zdecydował się na zatrudnienie 58-letniego Kojonkoskiego, to związek z miejsca zyskałby przychylność nie tylko wielu kibiców pamiętających sukcesy Fina, lecz także sponsorów, którzy po słabym sezonie kadry A mogliby pomyśleć o odejściu od skoków narciarskich. A warto pamiętać, że po sezonie olimpijskim zawsze kończą się strategiczne umowy. Takiej dobrej prasy i przychylności firm na pewno nie dałby np. polski trener czy jakiś mało znany zagraniczny szkoleniowiec.
Kojonkoski na pewno pomógłby w zatrzymaniu obecnych partnerów, a może także przyciągnąłby kolejnych. Wszak Fin jest jedną z największych ikon skoków XXI wieku, a okres złotej ery małyszomanii kojarzy nam się również ze zwycięstwami zawodników Kojonkoskiego. Możliwe więc, że znalazłby się firmy, które chciałby wykorzystać marketingowo Kojonkoskiego i finansować część jego zarobków.