"Nie może tego skoczyć Hautamaeki, życzę mu tego". A Małysz zaskoczył wszystkich

Jakub Balcerski
Włodzimierz Szaranowicz 19 lat temu krzyczał, że Małysz "pofrunąąąął", a potem, że Matti Hautamaeki "nie może tego skoczyć". Tak Polak zdobył swoje drugie złoto na mistrzostwach świata w karierze - pokonał Fina i wygrał konkurs na dużej skoczni w Predazzo. Jego sukces przyszedł jednak dość niespodziewanie.

To jedne z najlepiej wspominanych medali w historii polskich skoków: Adam Małysz został podwójnym mistrzem świata w Predazzo. 19 lat temu, 22 lutego 2003 roku, zaczął MŚ we Włoszech od złota na dużej skoczni. Sukcesu Polaka mogło jednak nie być, a dla wielu stał się dużą niespodzianką.

Zobacz wideo "Mamy teraz taki sezon, jak w 2014/2015"

Małysz zapomniał kasku i stał pod skocznią z aparatem. Tajner mówił, że "wróżką nie jest" i nie chciał typować, czy będzie medal

Przed wyjazdem na MŚ Małysz nie był w najlepszej formie. W sezonie 2002/2003 Pucharu Świata sześć razy stawał wówczas na podium, ale ani razu na jego najwyższym stopniu. Polak odpuścił zawody w Willingen i pojechał wraz ze sztabem szukać formy do Ramsau am Dachstein w Austrii. 

Na skoczni, którą Apoloniusz Tajner nazywał "prawidłem" Małysz najpierw szlifował formę, a potem testował nowe narty i kombinezony. Jak pisał w relacji z Ramsau Robert Błoński, w ostatni dzień na skocznię Polak zapomniał kasku. "Kombinezon założony do połowy, spod kurtki zwisają jego rękawy. W ręku aparat i zamiast na skoki, idzie w okolice zeskoku. Staje na 90. metrze, czyli tam, gdzie będą lądować koledzy. - Mamy problemy. Ale małe i spokojnie do opanowania - mówi doktor Blecharz i razem z Jerzym Żołądziem wsiadają do samochodu. Okazuje się, że Małysz zapomniał kasku. Ma za to czas na fotografowanie" - pisał Błoński [fotografowanie to wielka pasja Małysza, w trakcie sportowej kariery wiele wolnych chwil wykorzystywał właśnie, żeby robić zdjęcia. W Ramsau fotografował skoki kolegów - red.]

Później, gdy kask już dotarł, a sprzęt został dopasowany, oddawał jednak dobre skoki i wszystkich obecnych na miejscu przekonywał w ten sposób, że będzie jednym z faworytów do medali. Tak mówił o nim także Apoloniusz Tajner. - Sumienie trenerskie mam czyste. Zrobiliśmy wszystko, co należy. Faworytem mistrzostw to jest Hannawald. A Adam powalczy o medale. W takiej jest formie, że go stać na to. A czy zdobędzie? Wróżką nie jestem - wskazał. 

Małyszowi wrócił błysk. Na twarzy Żołędzia pojawił się szeroki uśmiech

Bardzo ciekawie o formie Małysza mówił członek sztabu Tajnera, doktor Jerzy Żołądź. - Adamowi, jak dotąd, zawsze czegoś brakowało. Tego błysku, który pozwalał wygrać. (...) Dlaczego Adam nie wygrywał? Po pierwsze był znużony. Za dużo startował w ostatnich latach, był traktowany jak maszyna. Z kolei znużenie spowodowało, że Adam nie przyjmował do siebie uwag i nie realizował ich z taką starannością, jak wtedy, gdy był wypoczęty. A jak było znużenie, to i technika się rozregulowała. Tutaj był czas na poprawienie tego. Czy wrócił błysk? Służbowo odpowiem, że zobaczymy; pół-służbowo pół-prywatnie, że bardzo w to wierzę; a prywatnie? - nie dokończył Żołądź i w tym miejscu na jego twarzy pojawił się jego szeroki uśmiech. 

I pierwsze treningi na dużej skoczni kompleksu Trampolino Dal Ben nie wskazywały Małysza jako pewniaka do zdobycia dwóch złotych medali. Zgodnie z zapowiedziami nie dominował. Był w nich szósty i dwa razy trzeci. Regularnie przegrywał z Mattim Hautamaekim, choć nie tracił do niego wiele pod względem odległości. Reszta stawki co serię była inna. W ścisłej czołówce brakowało Hannawalda, zatem wydawało się, że walka o wygraną rozegra się pomiędzy Finem a Polakiem. 

Już w serii próbnej było dobrze: Małysz pierwszy raz pokonał Hautamaekiego. W konkursie w pierwszej serii oddał bardzo dobry, solidny skok na 134 metry, ale przegrywał z Mattim Hautamaekim o 0,5 punktu, choć Fin osiągnął taką samą odległość. Druga seria miała już należeć do Polaka. I wtedy Małysz znowu błysnął.

"Nie może tego skoczyć Hautamaeki, życzę mu tego, poczekam, przeproszę państwa, ale wydaje mi się, że nie może"

"I jest Adam Małysz. 132/3 metry może dalej i wtedy będzie złoto! Po złoto, po medal, dla nas, dla wszystkich! Pofrunąąąął! Pięknie, pięknie, jest medal, jest medal! Ale myślę, że jest złoto! Złoty medal. 136 metrów! 136 metrów, Adam kochamy cię!" - ten komentarz do niebotycznego skoku Małysza wielu fanów skoków jest w stanie wyrecytować z pamięci. Komentujący wówczas konkurs dla Telewizji Polskiej Włodzimierz Szaranowicz wpisał się do historii tymi słowami razem z Małyszem. 

 

Polak prowadził z rekordem skoczni, a na górze został już tylko Hautamaeki. Szaranowicz dodał: "136 metrów, złoty medal Małysza na mistrzostwach świata. Nie może tego skoczyć Hautamaeki, życzę mu tego, poczekam, przeproszę państwa, ale wydaje mi się, że nie może skoczyć". Komentator w zasadzie wręczył Małyszowi złoto jeszcze przed skokiem rywala. Hautamaeki musiał skoczyć równie daleko, a to wydawało się wręcz niemożliwe. I zgodnie ze słowami Szaranowicza Fin nie dał rady.

 

133,5 metra i 2,5 punktu straty do Małysza. Hautamaeki musiałby lądować około 1,5 metra dalej, żeby być na równi z Małyszem. Fin mógł tylko pokręcić głową i odpinając narty, patrzeć, jak Małysz zaczyna świętować swoje drugie złoto w karierze na MŚ, a pierwsze zdobyte na dużej skoczni. Za Hautamaekim, któremu przypadło srebro konkurs ukończył Noriaki Kasai, który zdobył brąz.

Tajner nie robił z Małysza faworyta, choć wierzył. Ale czy w złoto? "On jest niezłym kawalarzem"

- Wiedziałem, że w każdej chwili może wygrać. Jednak i ten Hautamaeki był piekielnie mocny. Przed sobotą Adam nie mógł go pokonać, ale on żadnego z tych skoków treningowych nie potraktował jak zawodów. Ciągle coś sprawdzaliśmy - a to kombinezony, a to sprzęt, a to poprawialiśmy technikę, układaliśmy optymalne kąty. Każdy skok był próbą czegoś. Na zawody Adam szedł przygotowany perfekcyjnie - mówił po zawodach Robertowi Błońskiemu Apoloniusz Tajner.

- Ja zresztą w Adama wierzę zawsze. Teraz też tak było, liczyłem na medal. Ale złoty? No, nie wiem. Jeszcze kilka tygodni temu, gdybym tak mówił, wyszedłbym - najłagodniej mówiąc - na naiwniaka. Wtedy taka ślepa wiara byłaby głupotą. Jednak w tym sezonie Adam parę razy był blisko wygranej, zawsze jednak ktoś okazywał się lepszy, ktoś wyskakiwał przed niego. Teraz myślałem, że może być tak samo. Na szczęście nie było. Hautamaeki był rewelacyjny, ale Adam okazał się lepszy. Wtedy nie miał błysku, teraz ma - wskazał szkoleniowiec, jakby odnosząc się do wspomnianych wcześniej słów doktora Jerzego Żołądzia. 

Według Tajnera więcej emocji przyniosły złoto i srebro zdobyte dwa lata wcześniej w Lahti. Niby spodziewane, ale pierwsze. Tutaj niespodziewane, ale bez łatki faworyta, którą zdejmowali z Małysza sami trenerzy. Małysz tuż po zdobyciu złota bardziej cenił medal z Predazzo. - Nie dziwię się. On jest niezłym kawalarzem. Jednak zrobił wszystkim psikusa! - śmiał się Tajner.

W 2003 "do Predazzo zstąpił polski archanioł". 23 lata później będzie cmentarzysko?

W Val Di Fiemme pozostawał jeszcze konkurs drużynowy i konkurs na normalnej skoczni. W tym pierwszym Polacy nie odegrali głównej roli - zajęli siódme miejsce, choć Małysz był najlepszy indywidualnie. Ale w drugim wiślanin bronił złotego medalu z Lahti. - Tam o wszystkim decyduje moc i dynamika. Adam więc wydaje się być jeszcze większym faworytem niż teraz. Jednak niczego nie wiadomo na pewno... - mówił tajemniczo Apoloniusz Tajner. 

Teraz, po 19 latach wspomina się nie jeden, a dwa złote medale Małysza, bo na normalnej skoczni też był najlepszy. Tak jak Polak wygrywało na MŚ wówczas tylko trzech zawodników. Dwa medale indywidualne z jednych mistrzostw przywozili tylko Bjørn Wirkola, który zwyciężył w 1966 roku, Garij Napałkow w 1970 roku i Hans-Georg Aschenbach w 1974 roku. Po Małyszu dokonał tego jeszcze Stefan Kraft, czternaście lat później. 

Włoskie media rozpisywały się, że "do Predazzo zstąpił polski archanioł". Ten piękny cytat mogli powtórzyć jeszcze dziesięć lat później, kiedy historia zatoczyła koło i złoty medal na dużej skoczni zdobył we Włoszech Kamil Stoch, a brąz dołożyła drużyna.

Szkoda, że jak pisze dziennikarz Sport.pl, Piotr Majchrzak, w 2026 roku, gdy w Val Di Fiemme skoczkowie pojawiają się przy okazji igrzysk olimpijskich, możliwe, że "Włosi będą pisać o cmentarzysku polskich skoków, bo w tym momencie naturalnych następców polskich gwiazd nie widać".

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.