Sezon 2007/2008 był jednym z najgorszych w karierze Adama Małysza. Tylko w pięciu z siedemnastu, w których brał udział w swojej karierze, nie stał na podium, a ten był jednym z nich. Najgorzej zaczęło się robić po niezłym Turnieju Czterech Skoczni, gdzie Polak był czwartym zawodnikiem klasyfikacji generalnej imprezy. To wówczas wpadł w potężny dołek.
W zawodach w Predazzo i Harrachovie Małysz nie wchodził do drugiej serii - był na kolejno 46., 40. i 36. miejscu. Tak fatalna seria nie zdarzyła mu się przez osiem lat. Polak walczył jednak nie tylko ze swoją słabszą dyspozycją na skoczni. Miał potężne bóle głowy i napady migreny.
- W tamtym sezonie jedna sytuacja była wyjątkowo dramatyczna: w Lillehammer. Przed skokami na górze dostałem migreny, a wcześniej miałem takie mroczki przed oczami. Nawet na chwilę byłem w stanie stracić wzrok. Pojawiała się ciemna plama i nic nie widziałem przez kilka-kilkanaście sekund, a potem 15-20 minut potrafiła mnie silnie boleć głowa. Zdarzyło się niestety, że na rozbiegu skoczni złapała mnie taka ciemna plama i chwilowa utrata wzroku. Wybiłem się z progu w zasadzie na ślepo, a lądowałem chyba tylko "na czuja". Od trenera Hannu Lepistoe dostałem od razu ochrzan za ten skok. Pytał się "Co to za lądowanie?!", a ja mu na to, że gdyby nie widział, to też chyba miałby problemy - mówił Małysz po latach w wywiadzie dla portalu Sportsinwinter.pl.
Było jednak jedno miejsce i moment sezonu, który mógł sprawić, że Polak na chwilę się uśmiechnął. Zakopane, tłum kibiców i skoki w domu: to zawsze lekarstwo nawet na największy kryzys formy. I tak samo było z Małyszem. Choć oprawa konkursów była stonowana ze względu na żałobę narodową, to skoczkowi i tak pomogli polscy fani.
W pierwszym, piątkowym konkursie wrócił do punktów i to od razu na niezłe, jedenaste miejsce. Ale to jeszcze nie było to, czego oczekiwał. W Polsce pogorszyły się jednak warunki i pogoda sprawiła, że organizatorzy odwołali rywalizację w sobotę i przesunęli ją na niedzielę. Dzień później konkurs rozpoczęto, ale wiatr, a przede wszystkim padający śnieg znów nie pomagał. Wtedy w przypadku zmiany belki startowej trzeba było jeszcze powtarzać skoki reszty stawki i robić restart serii, więc o wiele trudniej rozgrywano konkursy przy takich warunkach. Ostatecznie końca dobiegła tylko jedna seria. Drugą przerwano, a Małysz skończył zawody na najlepszym w całym sezonie, czwartym miejscu.
- Czułem się naprawdę fajnie i udałby mi się ten drugi skok, gdyby do niego doszło. Weekend był niezmiernie udany. Mimo żałoby narodowej i trudnych warunków udało mi się dużo osiągnąć, wiele poprawić - mówił po konkursie dla TVP Sport zadowolony Małysz. Na wywiad przyszedł z podium. Skąd się tam wziął? Wówczas obowiązywało jeszcze wybieranie tzw. "Man of the day" - najlepszego zawodnika spoza czołowej "dziesiątki" klasyfikacji generalnej Pucharu Świata w danych zawodach. Małysz stanął wtedy obok najlepszej trójki konkursu i dostał pudełko wafelków firmy Manner, która fundowała nagrodę dla "zawodnika dnia".
Konkurs z 2008 roku świetnie pamięta też inny skoczek - Norweg Anders Bardal. To wtedy triumfował po raz pierwszy w karierze w zawodach Pucharu Świata. O wspomnienia z tego weekendu spytaliśmy się go w Bischofshofen, gdzie pracował jako ekspert jednej z telewizji. - Dla mnie to był świetny czas. W piątek też prowadziłem po pierwszej serii po świetnym skoku na 136,5 metra. W drugiej poleciałem już tylko na 122 i spadłem na siódme miejsce. Nie ukrywam, że w niedzielę, gdy znów prowadziłem, miałem już przed oczami, że znów nie wytrzymam presji. Byłem gotowy na drugą serię i chciałem się sprawdzić, ale na pewno odetchnąłem i cieszyłem się zwycięstwem, gdy odwołano finałową rundę. To było niezwykłe uczucie - zdradził nam Bardal.
Skoczek ma też gorsze wspomnienie związane z konkursami w Polsce. Podczas kwalifikacji przed zawodami w Wiśle upadł i złamał rękę w nadgarstku po skoku na aż 140,5 metra. - Próbowałem się nie przewrócić po lądowaniu z przykucem, chciałem dojechać do linii, po której sędziowie już nie patrzą na upadek. Niestety, tarłem ręką po śniegu i w pewnym momencie wygięła się w nienaturalny sposób. Bolała, ale myślałem, że może nie jest tak źle. Byłem głupi, potrząsałem nawet tym nadgarstkiem. Byłem przekonany, że to nic poważnego, działała jeszcze adrenalina. Potem poczułem, jak odpływam w drodze do karetki, jak tracę przytomność. Z drogi do szpitala już nic nie pamiętam - przytoczył Bardal.
Podobno zemdlał, gdy w karetce nastawiono mu nadgarstek, ale tego skoczek nie pamięta. - Później miałem specjalne usztywnienie, które pozwoliło mi zakończyć sezon na skoczni - dodał Bardal. Na mistrzostwach świata w Falun zdobył dwa medale - srebrny w mikście i złoty w drużynie. Po tym sezonie zakończył jednak karierę. - Nie martwcie się, z Polską kojarzę głównie te dobre chwile. Nawet jeśli ta z Wisły to jedno z gorszych wspomnień w całym moim życiu - przekazał nam Norweg.