Andreas Wellinger ma za sobą bardzo trudny okres. Niemiec długo wracał do stawki Pucharu Świata po kontuzjach i kryzysie formy, ale trudno sobie wyobrazić bardziej pechową sytuację, niż ta, którą zaczął i w zasadzie skończył weekend w Zakopanem.
W piątek odwołano wszystkie serie skoków na Wielkiej Krokwi przez zbyt silne podmuchy wiatru po skokach jedynie 47 zawodników w pierwszym oficjalnym treningu. Ostatnim skoczkiem, który zdążył oddać swoją próbę był Niemiec Andreas Wellinger. I to po tym skoku, choć ostatecznie nieznaczącym kompletnie nic w kontekście rywalizacji w Polsce, Niemiec poczuł ból w prawym kolanie.
Był zmuszony wycofać się z dalszej rywalizacji podczas PŚ w Zakopanem. To dokładnie to samo kolano, w którym w 2019 roku zerwał więzadła krzyżowe i przez które miał kilkumiesięczną przerwę w treningach i startach. Później długo nie mógł odnaleźć dobrej formy, a gdy już zaczął wracać do niezłej dyspozycji i oddawać pojedyncze skoki na poziomie czołówki zawodów, to przytrafia mu się kolejny uraz.
Na razie niemiecki związek potwierdził jedynie, że Wellinger wrócił do Niemiec, żeby przeprowadzić badania i ocenić, czy potrzebna jest dłuższa przerwa. Działacze piszą, że to jedynie "na wszelki wypadek". Ale nie trzeba chyba nawet pisać, że w przypadku urazu kolana występ Wellingera w Pekinie jest zagrożony. Zwłaszcza że to właśnie zawody w Zakopanem miały być kluczowe dla wyboru kadry na igrzyska spośród zawodników Stefana Horngachera. Później można jeszcze dokonywać zmian w przesłanych składach, ale jedynie do 24 stycznia. To niewiele czasu.
Brak wyjazdu do Pekinu ze względu na kontuzję byłby prawdziwym dramatem Niemca. W Chinach miał bronić tytułu mistrza olimpijskiego wywalczonego cztery lata temu w Pjongczangu. Triumfował wtedy w przeprowadzanym w szalonych i ekstremalnych warunkach konkursie na normalnej skoczni, a na dużym obiekcie został wicemistrzem olimpijskim, przegrywając jedynie z Kamilem Stochem. To jego największy sukces w karierze, ale i początek pasma nieszczęść.
W czerwcu 2019 roku Wellinger zerwał więzadła krzyżowe w prawym kolanie, przez co nie startował w zawodach Pucharu Świata przez ponad rok, aż do listopada 2020 roku. Wrócił jednak w słabej formie i w sezonie 2020/2021 nie zdobył ani jednego punktu w cyklu PŚ. Ba! Pojawił się na zawodach "trzeciej ligi", czyli FIS Cup w Szczyrku i zajął tam dopiero 45. miejsce. Znalazł się w dołku, w jakim tak szybko po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach nie było chyba żadnego dotychczasowego mistrza.
- To ciągnęło się dla mnie w nieskończoność. Ten dołek był czymś bardzo trudnym do pokonania. Jak próbowałem z niego wyjść? To był miks wszystkiego: panowanie nad własnym ciałem, tym, w jakiej formie starasz się je utrzymać, a do tego kontakt z trenerami i sztabem. Rozmawiałem chyba z każdym, z kim mogłem, żeby zyskać jak najwięcej opinii i rad. Skoki to bardzo skomplikowany sport i wychodzenie z kryzysu to jedna z najtrudniejszych umiejętności w tej dyscyplinie - opisywał nam skoczek, gdy rozmawialiśmy z nim jeszcze w Bischofshofen.
- Zmierzam w dobrym kierunku, krok po kroku. Bardzo wolno, ale do przodu - ciągnął dalej Wellinger. Wyglądał na bardzo zadowolonego, dodawał, że cieszy się na weekend w Zakopanem. Niestety, w Polsce ze względu na uraz już go nie ma i nie wiadomo, czy właśnie nie zniknęły jego szanse na igrzyska w Pekinie.
- Nie było jeszcze takiego kliknięcia w mojej formie. Nie poczułem, że już jest tak, jak powinno być. Czekam na to. Moim celem na ten moment jest coraz lepsze skakanie. Chcę poprawiać każdą swoją próbę i jeśli będę taki progres notował codziennie, albo w każdym kolejnym tygodniu, to zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby mieć, jak najlepszą pozycję przed wyborem kadry na igrzyska. Trenerzy będą mieli bardzo trudne zadanie - opisywał.
Ostatnim zawodnikiem, który nie bronił złotego medalu igrzysk na kolejnej edycji imprezy był Norweg Lars Bystoel, który został mistrzem olimpijskim na normalnej skoczni w Turynie i skończył karierę jeszcze przed igrzyskami w Vancouver, na których go zabrakło.