6 lutego, czyli za mniej niż miesiąc, czeka nas pierwszy konkurs igrzysk na normalnej skoczni. Tymczasem na 30 dni przed walką o medale olimpijskie nasza kadra jest w totalnej rozsypce. Skoczkowie cieszą się z postępów, chociaż zajmują miejsca w trzeciej dziesiątce. Mówią o tym, jak blisko są dobrej formy, choć wyniki tego nie potwierdzają. Wrażenie można odnieść wręcz przeciwne - skoro przez siedem tygodni sezonu kadra nie wykonała żadnego znacznego postępu, to coraz trudniej uwierzyć, że na igrzyskach będzie dobrze.
Nawet dyżurny optymista w temacie skoków, prezes Polskiego Związku Narciarskiego Apoloniusz Tajner przyznaje, że jesteśmy w głębokim dołku. Po czwartkowym konkursie w Bischofshofen powiedział w programie "Polskie Skocznie" na Polsat Sport, że na ten moment nie widzi szans na zdobycie medali w konkursie drużynowym. Z kolei dyrektor skoków narciarskich Adam Małysz cały czas stoi na stanowisku, że większa część kadry powinna trenować, bo ich forma na starty się nie nadaje. Rywalizację w Pucharze Świata mógłby kontynuować co najwyżej Piotr Żyła.
Skalę upadku polskiej reprezentacji pokazuje porównanie dorobków punktowych z ostatnich Turniejów Czterech Skoczni. Gorzej niż obecnie było tylko w sezonie 2015/2016, czyli ostatnim za długiej kadencji Łukasza Kruczka. Patrząc zaś na porównanie z poprzednim sezonem widać, że nasza obecna kadra jest dziesięć razy gorsza.
W czasie Turnieju Czterech Skoczni słyszeliśmy wiele głosów i opinii, że widać światełko w tunelu. Że forma naszych skoczków idzie do góry i jest szansa, że wkrótce będzie lepiej. Tylko, że jeśli faktycznie widać to światełko w tunelu, to jest to pędzący w naszym kierunku pociąg z napisem "Pekin". I tylko od nas zależy, czy jeszcze zdołamy umiejętnie do niego wskoczyć, czy pobiegniemy na zderzenie.
Na niecałe cztery tygodnie przed igrzyskami niewiele wskazuje na to, że do tego pociągu wskoczymy. Oczywiście, klasa Kamila Stocha - skoczka wybitnego, jednego z najlepszych w historii dyscypliny - nigdy nie odbierze nam wiary, że jest szansa na medal. Trzykrotny mistrz olimpijski już nie raz pokazał, że w jego skokach wiele może się zmienić z dnia na dzień - zależy to od dyspozycji w danym dniu, rodzaju i nachylenia najazdu, pogody.
Stan na chwilę obecną jest jednak taki, że wielki mistrz został wycofany z Turnieju Czterech Skoczni ze względu na fatalne wyniki, kompletnie rozsypaną technikę i podupadłą sferę psychiczną. Czy zdąży się pozbierać? A jeśli nie on, to kto ma dać nam szansę na marzenia o medalu? Powalczyć mógłby Piotr Żyła, ale w jego przypadku kolejny raz musielibyśmy w większym stopniu liczyć na pierwiastek szaleństwa niż wypracowanej formy.
Dawid Kubacki początek sezonu miał dramatyczny. Zaczął nawet nieźle, bo od 13. miejsca w Niżnym Tagile, ale potem zaliczył serię sześciu konkursów, w których nie udało mu się wejść do drugiej serii. Potem przyszły mistrzostwa Polski i pewna zmiana wprowadzona przez Michala Doleżala.
Gdy skoczkowie szykowali się do świąt, trener siedział w domu w Pradze, szył kombinezony i analizował skoki Polaków. Wówczas wpadł na pewien pomysł, który z miejsca poprawił skoki Kubackiego. Na rozgrzewce przed mistrzostwami Polski Kubacki miał usłyszeć sugestię, by w nieco zmienił pozycję najazdową w ten sposób, że węziej prowadzić kolana. To sprawiło, że jego klatka piersiowa nie leżała już tak głęboko i skoczek zostawił sobie nieco więcej luzu na rozpoczęcie odbicia od ruchu nogami, a nie od ruchu klatką piersiową, co było jego problemem.
Na Turnieju Czterech Skoczni też wyglądało to już zdecydowanie lepiej. Problem w tym, że lepiej nie oznacza, że dobrze. Kubacki był 28. w Oberstdorfie, 39. w Ga-Pa, 21. w pierwszym konkursie w Bischofshofen i 27. w drugim konkursie w Bischofshofen. I to właśnie na tej ostatniej skoczni oddał najwięcej dobrych skoków. Zarówno dwa środowe, jak i pierwsze dwa czwartkowe pokazały, że Kubacki potrafił odbić się dość płasko, złapać odpowiednią rotację na progu i utrzymywać prędkość w drugiej fazie lotu. W czwartek był zresztą 17. po pierwszej serii.
Niestety, w finale zaliczył skok fatalny i spadł na 27. pozycję. W tej próbie wróciły chyba wszystkie demony tego sezonu. Choć tutaj kluczowym błędem nie było zbyt wysokie wyjście z progu, a kompletne przejechanie rozbiegu i bardzo późne odbicie.
I niestety, tak wygląda nasz sezon. Gdy tylko pojawi się jakiś dobry omen, gdy skoczek odda kilka dobrych skoków lub zajmie lepsze miejsca, to za chwilę możemy być pewni, że ktoś uderzy nas obuchem i szybko sprowadzi na ziemię. Bo jeśli cieszymy się z kilku dobrych skoków Kubackiego, jeśli cieszymy się z faktu, że Żyła jest naszym najbardziej stabilnym zawodnikiem, choć w tym sezonie ani razu nie wszedł do dziesiątki Pucharu Świata, to jak wierzyć, że za cztery tygodnie, któryś z tych skoczków zdobędzie medal na igrzyskach?
A umówmy się - na tej imprezie dla polskich skoków liczą się tylko medale. Przyzwyczailiśmy się, że to nasze miejsce - mamy najwybitniejsze pokolenie skoczków w historii, legendarnego Kamila Stocha, który w skokach może wszystko. Patrząc z tej perspektywy - każdy wynik poniżej trzeciego miejsca będzie po prostu porażką.
Problem z tym, że dziś ta perspektywa nie jest właściwa. Do medalu potrzebujemy cudu.
Listę pięciu skoczków, którzy pojadą na igrzyska, PZN musi podać do 17 stycznia. Doleżal swoją decyzję planuje przekazać szefom związku dzień wcześniej, czyli tuż po zakończeniu weekendu Pucharu Świata w Zakopanem. Biało-czerwoni wyślą do Pekinu pięciu skoczków, choć w konkursach na igrzyskach będziemy mogli wystawić jedynie czterech zawodników.