Pobił Małysza i Hannawalda. Był absolutnym objawieniem. "Uruchamiał jakieś turbo"

Jakub Balcerski
- Przed startem uruchamiał w sobie jakieś turbo i tworzył magię na skoczni. Był gotowy, kiedy był potrzebny - mówi Sport.pl o Simonie Ammannie twórca jego sukcesów, Berni Schoedler. Wspomina wielkie chwile radości na igrzyskach olimpijskich, ale i groźne upadki, po których skoczek tracił pewność siebie i długo wracał na szczyt.

Berni Schoedler to twórca wielkiego sukcesu Simona Ammanna. Trenował Szwajcara od początku jego kariery aż do 2008 roku, gdy odszedł z kadry Szwajcarii. Został asystentem trenera reprezentacji Rosji, ale wciąż obserwował swojego byłego zawodnika. Po igrzyskach w Vancouver przez chwilę był głównym trenerem Rosjan, ale po sezonie wrócił do roli w Szwajcarskim Związku Narciarskim. Tam do dziś jest dyrektorem sportowym.

Zobacz wideo Rewolucyjna zmiana w skokach. Ta nowinka zmienia skoki!

Teraz dzieli te obowiązki z zarządzaniem Pucharem Kontynentalnym, ale dla Sport.pl mówi głównie o kulisach odkrywania talentu Ammanna i utrzymywania w niezwykłej formie przez wiele lat.

Jakub Balcerski: Pierwsze wspomnienie związane z Engelbergiem, jakie ma pan w głowie to...?

Berni Schoedler: To 2002 rok. Simon upadł w Willingen i powoli wracał do zdrowia przed igrzyskami w Salt Lake City. Trenowaliśmy na dwóch obozach: w St. Moritz i właśnie na Grosse Titlis w Engelbergu. Byliśmy tam razem z Włochami. Simon dopiero wrócił po groźnym upadku, a już oddawał po kilka niesamowitych skoków. Był na niezwykłym poziomie. Wiedzieliśmy, że to może dać mu miejsca w czołówce, a resztę historii każdy zna: zdobył dwa złote medale. 

Kiedy pierwszy raz zobaczył pan Simona na skoczni?

- Zanim przejąłem kadrę B szwajcarskich skoczków, byłem asystentem trenera w kadrze narodowej, przy Pucharze Świata. Trenowałem zatem z Simonem odkąd tam się znalazł i widziałem jego debiut w cyklu w grudniu 1997 roku. Potem śledziłem jego karierę z bliska. Dla niego wszystko było nowe. Gdy ruszaliśmy do Japonii w jego pierwszym sezonie, po raz pierwszy siedział w samolocie.

Bał się?

- Nie, był taki, jak dzisiaj: otwarty na wszystko, ciekawy nowych doświadczeń. Dzielił się nimi ze wszystkimi, także z nami, czy pozostałymi członkami drużyny.

Jego debiut w Oberstdorfie był niesamowity: zajął piętnaste miejsce i przebił oczekiwania wszystkich. Już wtedy myśleliście w sztabie, że to będzie ktoś, kogo Szwajcaria nigdy nie zapomni?

- Na pewno nie. Wiedzieliśmy, że Simon jest pełen pasji do tego sportu. Pokazywał to już w swojej młodości, więc kiedy dostaliśmy telefon od jego trenera i powiedział, że spisuje się znakomicie, to daliśmy mu szansę w Oberstdorfie. Piętnaste miejsce dla każdego było takim "wow". Ale potem jego kariera zaczęła iść w kierunku, którego się nie spodziewaliśmy i w nieprawdopodobnym tempie. Tego nie dało się przewidzieć.

Mówi pan o treningach przed wylotem do Salt Lake City. Że to był moment, w którym zdaliście sobie sprawę, kogo macie przed sobą i co jest w stanie zrobić. Wcześniej nic podobnego nie poczuliście?

- Pokazywał świetne skoki na letnich zawodach i obozach przed tym sezonem, w 2001 roku. Widziałem też, że poza skocznią, jest jednym z tych, którzy robią wszystko dla sportu. Pytał, chciał wiedzieć wszystko o wszystkim. "Jak narty? Co z kombinezonem? Może trzeba zmienić nawyki żywieniowe? Kiedy trening?" - te pytania zadawał co chwilę, a my musieliśmy mieć gotowe odpowiedzi. Tak pracował. Przez cały czas żył marzeniem bycia sportowcem. 

A gdy jest pan pytany o jego fenomen to sam myśli pan czasem o tym, jaka jest jego przyczyna? Co stało za tym wyskokiem Simona? Może decydującym momentem był ten upadek z Willingen?

- Nie, choć bardzo cieszyliśmy się, że ten upadek nie miał na niego wielkiego wpływu. Nie zmienił jego techniki, a Simon nie miał połamanych kości, czy pozrywanych więzadeł. Dla mnie jeszcze jeden element, który zawsze był charakterystyczny dla Simona to, jak podchodził do zawodów. Lubi rywalizację, pokazać innym, że jest gotowy się z nimi zmierzyć. Przed startem uruchamiał w sobie jakieś turbo i tworzył magię na skoczni. Był gotowy, kiedy był potrzebny.

Jaka była pana pierwsza myśl tam w Willingen, kiedy zobaczył pan, że na miesiąc przed igrzyskami pana zawodnik leży bez ruchu na skoczni?

- Cóż, nie był to pierwszy upadek, który widziałem. Na wieży trenerskiej to wszystko dzieje się też jakby szybciej. Nie możesz dojrzeć wszystkiego. Widziałem tylko, że jego narta znalazła się w miejscu, w którym nigdy nie powinna być. W górę wzbiło się też sporo śniegu. Czekałem na informacje z karetki i od fizjoterapeuty. Przekazał, że jego twarz nie wygląda najlepiej.

Dla nas było za to śmieszne, że do Willingen przyjechał wtedy nowy, młody fotograf ze szwajcarskiej gazety. Ten trening był jego pierwszym kontaktem ze skocznią w życiu. Poszedł na niego porobić zdjęcia dla własnego doświadczenia i skończyliśmy z całą galerią tego salta Simona. Potem pojechał do szpitala, więc stamtąd też musiał nadać kilka zdjęć. Mam to "fotostory" do dziś i czasem się im przyglądam. Stąd wiem, że to był wręcz szalony upadek. Cieszymy się, że jedyne, co stało się Simonowi to ta "nowa twarz". 

Poznał go pan w ogóle po tym upadku?

- Tak, ale nie wyglądał zbyt dobrze. Wszędzie miał rany. Dziwnie było widzieć go takim. Ale został mu uśmiech i już w szpitalu opowiadał żarty, historie. Trzymał się go dobry humor. To był dobry znak. Nie żartuje w każdej sytuacji i codziennie, ale ma świetne poczucie humoru i doskonale wie, kiedy rozluźnić atmosferę. Przez to jest bardzo pozytywną postacią każdej drużyny. 

Powróćmy do St. Moritz i Engelbergu. Którymi elementami przed igrzyskami wyróżniał się tam Simon?

- Ta część od przybrania odpowiedniej pozycji najazdowej, potem silnego odbicia i dobrego ułożenia się w powietrzu w pierwszej fazie lotu. Był niezwykle szybki. Wciąż nie traci tam prędkości, to nadal u niego i ogólnie w skokach kluczowy element całej układanki. Przejście od odbicia się z progu do lotu nie zabierało mu praktycznie nic. Robił to tak płynnie, jak nikt inny w stawce. Pamiętam, że włoski trener, który był tam z Roberto Ceconem i kilkoma innymi zawodnikami zawsze wychodził z treningu w Engelbergu zupełnie sfrustrowany. Mówił: "Jak on jedzie na igrzyska, to możemy zostać w domu".

Pojechał do Salt Lake City, zdobył dwa złote medale i zadziwił świat. Jest jedna anegdota, która zawsze pojawia się w przypadku występu Simona na igrzyskach w 2002 roku. Już po konkursach mieliście pojechać do McDonald's, w którym nikt go nie poznał. 

- Tak, to prawda. Po wszystkich kontrolach, wywiadach i obowiązkach było już późno, więc to było w zasadzie jedyne wyjście. Mieliśmy podstawionego chevroleta, którym zjechaliśmy ze skoczni do wioski, ale wiedzieliśmy, że najlepiej będzie zatrzymać się coś zjeść po drodze. Stanęliśmy w McDonald's i zamówiliśmy. Świetnie bawiliśmy się z ludźmi, którzy też tam przyszli. Nie tyle nie znali Simona, ile byli nim zafascynowani, ale nie wiedzieli, że stoi obok nich. Mówili o tym bohaterze przestworzy, który zdobył dwa złote medale. A Simon Ammann stał obok i tylko kiwał głową. Zagadywał: "Tak, musi być niezły, co?". Nic im nie powiedzieliśmy, po prostu zapłaciliśmy, zostawiliśmy ich na tej małej imprezie i wróciliśmy do wioski. 

To chyba chcielibyście zobaczyć ich miny, kiedy zdali sobie sprawę z kim rozmawiali?

- O, tak, ha, ha! Inna sprawa, że mieliśmy tam dobry flow, nastrój po tych konkursach był idealny, więc nie musieliśmy chodzić tam i ogłaszać wszem wobec: "Hej, to jest mistrz olimpijski!". Inaczej nie moglibyśmy wtopić się w tłum amerykańskich fanów jedzących cheeseburgery po tym, jak obejrzeli konkurs skoków. A bardzo chcieliśmy, żeby ten klimat się nie zmienił.

Po wszystkim Simon zyskał trochę popularności w Stanach. Pojawił się nawet w programie Davida Lettermana.

- To było krótko po konkursach, 20 lutego. Cóż, on był u Lettermana, a my całą drużyną poszliśmy jeździć na nartach. Fantastyczne doświadczenie, piękny dzień, żeby trochę pozjeżdżać. A Simon musiał pojechać do Nowego Jorku. Dla niego to też było coś wyjątkowego. Siedział chyba na jednej kanapie z Shakirą. Chociaż może nie z nią?

Gościem odcinka był wtedy także Kevin Bacon. 

- Możliwe. Dla Simona i jego humoru był to w każdym razie kolejny przyjemny dzień. Zabawił się trochę, a do tego skoki znów zyskały na popularności w USA. Bo każdy w tamtym momencie wiedział, że to ten Szwajcar, który zdobył dwa złota. 

Zawsze ciekawiło mnie, dlaczego Simon po igrzyskach miał jednak kilka sezonów bez wielkich sukcesów, kiedy nie umiał się odnaleźć. 

- Zmagał się z zasadami zmienionymi po igrzyskach. Nie potrafił się do nich dobrze dostosować, a chodziło o kombinezony, trochę inne od tych, z którymi zwykle miał do czynienia. Musieliśmy nauczyć się, jak je produkować, a Simon długo przyzwyczajał się do skakania w nowym materiale. Szwajcaria to wciąż nadal mały kraj w kontekście skoków i nie zawsze łatwo było nadążać za sprzętowymi nowinkami choćby ze względu na finanse. To jednak nie przeszkadzało Simonowi, żeby czasem znaleźć formę na miarę podium w zawodach. 

Kamil Stoch niedawno wyrównał jego wynik 80 podiów w trakcie całej kariery. To sporo mówi także o Simonie. 

- Gdy tylko był w formie, to te podia przychodziły. Niemal w każdym sezonie. Może nie było, jak w 2010 roku, gdy rzeczywiście wygrywał, albo był wśród trzech najlepszych co tydzień, ale potrafił pokazać się w czołówce.

Zanim dojdziemy do 2010, był 2007. Wtedy zdobył złoto i srebro mistrzostw świata w Sapporo, powrócił na szczyt. Na normalnej skoczni przegrał tylko z Adamem Małyszem. Miał lekki niedosyt, że to znów nie były dwa złota?

- Tu chyba nie. Żałował za to bardzo tego, co stało się w konkursie drużynowym. Wydawało mu się, że Szwajcarzy mają mocny skład i może pociągnąć cały zespół nawet na podium. On skoczył świetnie, po 135 i 136 metrów. Ale reszta zupełnie zawiodła w przynajmniej jednym skoku, skakali nie dalej niż 115 metrów. Do medalu zabrakło ponad 60 punktów, to była przepaść. Choć po pierwszej rundzie brakowało 25 i wydawało się to jeszcze możliwe. Na dużej skoczni dużo gorzej niż na normalnym obiekcie spisywał się jednak Andreas Kuettel, który skakał jako ostatni. 

A Simon? Nie miał problemu z tym złotem Adama na normalnej skoczni, bo on był lepszy. Za to na dużej bardzo cieszyło go to, że wygrywał przede wszystkim notami, a nie odległością. Dziś to prawie nie do uwierzenia. 

A jak u niego było i jest z tym lądowaniem telemarkiem? Przez lata widzieliśmy, jak go markował, wręcz nie zaznaczał. Teraz jest ciut lepiej, ale wciąż nie zawsze należą mu się najwyższe noty. Trenowaliście to w jakiś specjalny sposób?

- W przeszłości to było wielkie wyzwanie dla trenerów, zwłaszcza gdy postanowił zmienić wkładki do butów. Wszystko na dobre zmieniło się jednak dopiero w 2015 roku, po upadkach w Oberstdorfie i Bischofshofen. Zwłaszcza tym drugim. Zupełnie stracił pewność siebie przy lądowaniu. Bał się. Zdecydował: teraz postaram się wystawiać do przodu drugą nogę. Można sobie tylko wyobrazić, że to niełatwe dla zawodnika. Teraz jest coraz lepiej, ale wciąż pamiętam, jak wprowadzał tę zmianę. To jakby robić pierwsze kroki na skoczni. 

Dla trenera to chyba frustrujące widzieć, że tyle prób lądowania w ten sposób nie przynosi efektów?

- Nie do końca. Kiedy uświadamiasz sobie, że twój zawodnik stracił pewność siebie, nieważne w czym, to musisz go po prostu wspierać. Ten sport może być niebezpieczny i bez pomocy trenerów, ale także odpowiedniego wsparcia, zawodnik może nie wrócić do spokoju przy skokach. Musieliśmy znaleźć odpowiedzi na jego pytania i pracować, żeby znaleźć elementy, które dadzą mu normalnie lądować nawet te długie skoki. Ale nie frustrowaliśmy się. To długi proces, każdy o tym wiedział. 

Wspomniał pan o 2010 roku. Simon dominował, zdobył kolejne dwa olimpijskie złota, tym razem w Vancouver. A pan był już nie z nim, a jako asystent Wolfganga Steierta w Rosji. Jak obserwowało się pana zawodnika z innej perspektywy?

- Wciąż pozostawaliśmy w przyjaznych stosunkach, dużo rozmawialiśmy. Także z Martinem Kuenzlem, nowym trenerem kadry. Nie byliśmy już tak blisko, jak w trakcie wspólnej pracy, ale wiedziałem, co się u niego dzieje. Chyba obaj zgodzilibyśmy się, że nasza relacja to taka przyjaźń na całe życie.

W Vancouver zaskoczył wszystkich nowymi wiązaniami. Pana też?

- Nie. Wiedziałem o nich dużo wcześniej, bo sam Simon zaczął o nich mówić długo przed igrzyskami. Może w 2006, 2007 roku. Jeszcze, gdy byłem trenerem Szwajcarów. To był długi proces szukania wszystkich elementów, które złożą się na ten wielki projekt. Jego autorem był Simon. Wiedział, czego chce i staraliśmy się odszukać partnerów i producentów, którzy nam pomogą. To nie tylko ten metalowy bolec w miejscu pasków łączących piętę buta z nartami, który pozwala na kontrolę nart w powietrzu. Trzeba było stworzyć cały system wiązań, który będzie do niego dopasowany. I to nie działało w przypadku każdego zawodnika, co wyraźnie odczuł Andreas Kuettel, który też ich próbował. Ale świetnie dopasowało się do Simona, któremu przywróciło tę niezwykłą prędkość w pierwszej fazie skoku. 

Widział pan pierwsze testy tego rozwiązania?

- Widziałem plany na papierze i kilka skoków z prototypami. Potem nie było mnie już w kadrze, ale wiedziałem mniej więcej, jak mogą starać się to rozwijać i do czego dążą. W Vancouver wiedziałem, co się dzieje. Kopia tego rozwiązania to jednak wcale nie tak łatwa sprawa, jak wielu może się wydawać.

Peter Slatnar niedawno powiedział dla Sport.pl, że przecenia się wpływ tych wiązań na formę Ammanna. Że przygotował tak dobrą formę na Vancouver, że skoczyłby po dwa złota i na drzwiach od swojego garażu. 

- Ha, ha! Ale to prawda. Przecież wyciągnął te wiązania dopiero na same igrzyska, a cały sezon miał bardzo dobry. Trenował z nimi, ale używał ich tylko na treningach. Na zawody wyciągał zwykłe wiązania, a i tak był w fantastycznej dyspozycji. Zgadzam się z tym, jak to ujął Peter

Ostatnie podium Pucharu Świata Simona Ammanna to 2018 rok. Latem tego roku wrócił na podium Letniego Grand Prix i udowodnił wszystkim, że stać go jeszcze na piękne, długie skoki. Wydaje się panu, że zimą też będzie jeszcze w stanie zagrozić czołówce, czy dzieli go od niej zbyt wiele?

- Jestem ostatnim, który powiedziałby, że nie da rady. Przeżyliśmy ze sobą tak wiele, widziałem jego zachowanie w tylu różnych okolicznościach i zawodach, że nigdy go nie skreślę. Jest zawsze gotowy na magiczne skoki. W zeszłym tygodniu był w czołówce kwalifikacji. Wciąż ma umiejętności, więc jeśli wszystko będzie w porządku z jego zdrowiem i okolicznościami, to myślę, że jeszcze zobaczymy go na szczycie. Bo czemu nie miałoby się tak stać?

Często wspominamy o tym, że w ostatnich dziesięciu latach w skokach ciągle wygrywają tylko Kamil Stoch i może Stefan Kraft. Reszta czołówki często się zmienia. Z Simonem też tak jest. Pozostawał w czołówce przez naprawdę długi czas jako jeden z niewielu. To najtrudniejsza część tego sportu?

- W każdym kraju to wygląda inaczej. Simon miał to szczęście, że w Szwajcarii wcale nie było ogromnej presji. W przypadku sukcesów ludzie się cieszyli, a przy ich braku wracali do myślenia: Okej, jesteśmy małym krajem, nie będziemy ciągle wygrywać w tym sporcie. A Simon spokojnie trenował i zazwyczaj znów wskakiwał do czołówki, miał na to czas. W Norwegii, Austrii, Niemczech, czy Polsce na pewno jest więcej presji i oczekiwań. 

W przypadku Simona mówiłem dużo o pasji. To jedno kluczowe słowo, a dołożę jeszcze następne: cierpliwość. Musisz ją mieć, żeby się rozwijać. Czasem chce się wszystko zrobić za szybko, zostać gwiazdą, gdy jeszcze się nią nie jest, albo od razu wrócić do dalekiego skakania po kryzysie, czy kontuzji. A to nigdy nie przynosi niczego dobrego.

Więcej o: