Tak upadało jedno z największych skokowych imperiów. "Dziesiątki medali ich oślepiły"

Jakub Balcerski
Był w świetnej formie, miał przed sobą wielką karierę, ale kontuzja po upadku w noworocznym konkursie w Ga-Pa w zasadzie zakończyła mu karierę. - Miał w sobie coś z Małysza i Stocha - mówi Sport.pl o talencie Ville Larinto były trener kadry fińskich skoczków Pekka Niemelae. Opowiada też o wielkim kryzysie tamtejszych skoków i próbuje wskazać jego przyczyny.

Pekka Niemelae to doświadczony trener skoków narciarskich i twórca sukcesów takich zawodników jak Matti Hautamaeki czy Noriaki Kasai. W długiej rozmowie dla Sport.pl opowiada o kulisach współpracy z najlepszymi skoczkami świata, karierach utalentowanych zawodników rozbijanych przez ciężkie kontuzje, a także upadku fińskich skoków.

Zobacz wideo Falstart polskich skoczków w Pucharze Świata. Czy są powody do obaw?

W pierwszym konkursie Pucharu Świata w Ruce dojdzie do sytuacji, w której Finowie po raz pierwszy w historii w zawodach, których są gospodarzem, będą reprezentowani tylko przez jednego zawodnika - Niko Kytosaho. To tylko pokazuje skalę rozpadu kiedyś wielkiego imperium tej dyscypliny, którego przyczyny stara się nam wytłumaczyć Niemelae.

Jakub Balcerski: Zniknął pan ze świata skoków. To już blisko dwa lata, odkąd nikogo pan nie trenuje. Zatem co pan robił, kiedy pana nie było?

Pekka Niemelae: Mam się dobrze. Od 2019 roku zajmuję się obszarem turystycznym w Kuopio. Zmieniłem branżę ze sportu na zarządzanie firmą turystyczną Puijo Peak. Zajmuję się udogodnieniami dla turystów w obszarze wzgórza Puijo ze skocznią i piękną wieżą na jego szczycie. Sam jestem właścicielem 2/3 tej firmy. 

 

To chyba jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie związanych ze skokami, prawda?

- Dla mnie najpiękniejsze. Ten widok ze szczytu wieży: Kuopio otoczone jeziorami, wyspami i lasem. Perspektywa, z której patrzysz tam na miasto, to prawdziwa Finlandia. To moje wspomnienia z dzieciństwa, miejsce moich treningów jako skoczka, pracy już gdy zostałem trenerem i teraz, gdy się przebranżowiłem. Nie pracuję już w klubie, ale współpracuję z wieloma jego członkami. Zawodnicy pomagają przy organizacji zjazdów pontonami po zeskoku latem, czasem oprowadzają nawet wycieczki po wieży i skoczni, opowiadając o swojej karierze i życiu skoczka. 

 

To zacznijmy od pana początków. Urodził się pan w Helsinkach, więc skąd później skoki i Kuopio?

- Zacząłem skakać w wieku dziewięciu lat w 1983 roku, jeszcze w Helsinkach. Zobaczyłem, jak Matti Nykaenen wygrywa zawody przed telewizorem i wiedziałem, że musiałem tego spróbować. Pokochałem ten sport. Szczęśliwie już rok później całą rodziną przenieśliśmy się do Kuopio, bo ojciec został profesorem tutejszego uniwersytetu. Mieszkaliśmy na zachodnim stoku wzgórza Puijo, więc miałem kilka minut spacerkiem do skoczni. Spędziłem tu całe dzieciństwo, uprawiając biegi narciarskie, jeżdżąc i skacząc na nartach.

I stał się pan naprawdę dobrze zapowiadającym się młodym skoczkiem. W 1991 roku zdobył pan przecież złoto mistrzostw świata juniorów. Co poszło nie tak w przekładaniu tej dyspozycji na kolejne lata?

- Byłem niezły do momentu, kiedy mierzyłem 178 centymetrów i ważyłem 56 kilogramów. Później urosłem do 190 centymetrów, a moje ciało bardziej przypominało to hokeisty, niż skoczka (śmiech). Może to tylko część prawdy, bo nie byłem aż taki ciężki, ale i tak moje warunki nie pozwalałyby mi już osiągać sukcesów. A marzyłem nawet o medalu na igrzyskach. Kiedy zrozumiałem, że nie będę już skakał na tym poziomie, co wcześniej, podjąłem decyzję o zakończeniu kariery. Pomyślałem, że powinienem robić coś innego, więc zacząłem studia biznesowe. Pomagałem jednak przy organizacji zawodów Pucharu Świata w Kuopio i zawodnicy zaczęli mnie prosić o porady co do ich skoków, a ja z czasem stawałem się ich trenerem. Przyszły pierwsze sukcesy i tak zostałem trenerem.

Zaczął pan pracę w klubie Puijon Hiihtoseura, a tam do światowych skoków zaczął się przebijać Matti Hautamaeki. Jak go pan wspomina?

- Najpierw pracowałem z młodszymi skoczkami, którzy dopiero zaczęli traktować skoki poważniej. W 1999 zostałem jednak głównym trenerem klubowym i prowadziłem zespół najlepszych zawodników. I Matti już w pierwszym konkursie Pucharu Świata tamtego sezonu stanął na podium właśnie w Kuopio. Zostałem jego indywidualnym szkoleniowcem i doprowadziłem go do kilku wielkich sukcesów. Najlepiej pamiętam oczywiście dwa olimpijskie medale - brązowy na dużej skoczni i srebrny w konkursie drużynowym podczas igrzysk w Salt Lake City

Trenowałem też pozostałych zawodników z Kuopio, którzy też byli niesamowicie utalentowani. Gdyby podliczyć punkty i stworzyć klubowy ranking naszego najlepszego sezonu Pucharu Świata, to bylibyśmy na szczycie. To aż nie do wiary! Ale punkty PŚ zdobywało wtedy aż ośmiu naszych skoczków, a w konkursie Pucharu Kontynentalnego w Lahti zajęliśmy wszystkie pięć pierwszych pozycji. 

Wychował pan też inny wielki talent - Janne Happonena. Myślał pan, że będzie kolejną wielką gwiazdą fińskich skoków?

- Widziałem go po raz pierwszy, gdy miał dziewięć lat i już skakał na dużej skoczni w Kuopio. Byłem pod wrażeniem jego rozwoju i coraz większych umiejętności. Miał 24 lata, gdy w 2008 roku jego karierę przerwał fatalny upadek na zgrupowaniu kadry narodowej w Klingenthal

W jednym z wywiadów mówił, że lekarze przekazali mu, że mógł wtedy zginąć. 

- Był bardzo poturbowany, było z nim źle. Miał też otwarte złamanie nogi i zerwane więzadła krzyżowe. Wrócił do skoków dopiero po dwóch latach, akurat, gdy trafiłem do fińskiej kadry. Zyskał świetną formę, ale niestety po bardzo długim skoku w Kuopio zerwał więzadła w tej samej nodze. Ale wrócił jeszcze raz. Już w pierwszym konkursie PŚ w Willingen wszedł do najlepszej dziesiątki, a potem poprawił rekord Finlandii na 240 metrów w Vikersund. Ten skok okazał się pechowy. Schodził ze skoczni i już wiedział, że z jego kolanem kolejny raz jest kiepsko. Jeszcze raz nie wytrzymało. Wtedy już nie był w stanie wyobrazić sobie dalszego skakania.

Teraz często go widuję, bo pomaga w wielu aktywnościach w firmie i na skoczni. Kochał latać i zawsze powtarzał mi, że chce polecieć najdalej, jak tylko się da. Żałuję, że jego karierę naznaczyły kontuzje, a z tej odniesionej w Klingenthal tak naprawdę nigdy nie wyszedł. Zapamiętam go jako wielkiego walczaka. Poddał się dopiero, gdy nic innego mu już nie pozostało.

Doprowadził pan do wielkiej formy Noriakiego Kasaiego, który w trakcie pracy z panem zdobył dwa medale mistrzostw świata w Val Di Fiemme. Miał 30 lat, wielu już wówczas wróżyło mu koniec kariery, a skacze do teraz. Czego się pan od niego nauczył?

- Żeby zawsze w siebie wierzyć. On pokazał to swoją niesamowitą historią, ale wydaje mi się, że u mnie było podobnie. Moim mottem jest, żeby robić to krok po kroku. 

Spotkaliście się w klubie Tsuchiya, z którym pracował pan od 2002 do 2006 roku. Jak się rozumieliście?

- Na początku nie było łatwo. Przez pierwszy miesiąc jakby odrzucał moje wsparcie. Po pewnym czasie zauważyłem jednak, że Noriaki uśmiecha się na skoczni. W powietrzu był wolny jak ptak, zmienił kluczowe aspekty swojej techniki, co mu doradzałem i zaczął na tym zyskiwać. Przebił się do czołówki. Mówił w reportażu o sobie, że lata spędzone na pracy ze mną były kluczowe nawet w zdobyciu medali olimpijskich w Soczi kilka lat później.

Darzyliśmy się tak wielkim szacunkiem, że nawet piętnaście lat później, kiedy odszedłem ze skoków, Noriaki odwiedził mój rodzinny dom, żeby pokazać moim dzieciom medale z igrzysk. A mnie nie było wtedy w domu, ani nawet w Finlandii (śmiech). Co roku przylatywał do Kuopio i zawsze dziękował za pomoc. Aż mnie to zawstydzało. Dla mnie Noriaki zawsze pozostanie prawdziwym Kamikaze Kasaim. Jest jedną z największych postaci w historii sportu, jednym z najlepszych idoli, jakiego można by sobie wybrać. 

A jak było z angielskim? Japończycy chyba do dziś nie mówią w nim płynnie, czy to mit?

- To było wyzwaniem tylko na początku. I zadziałało w dwie strony - zespół uczył się podstaw angielskiego, a ja japońskiego. Mówiliśmy mieszanką tych języków, ale czasem do komunikacji wystarczały gesty, materiały wideo, translator czy ruchy ciałem.

Jak wyglądał pana czas we Francji? Był trudny, bo to skokowa nisza?

- Było tam tylko kilku aktywnych zawodników na poziomie maksymalnie Pucharu Kontynentalnego. Dlatego cieszyłem się tym, że wprowadziłem trzech zawodników na poziom pierwszej piętnastki Pucharu Świata. Vicent Descombes Sevoie najwyżej był trzynasty, David Lazzaroni piąty, a Emmanuel Chedal trzeci, gdy stanął na podium w Lillehammer w 2009 roku. Widziałem wielki progres w ich skokach. Czułem się tak, jakbym osiągał sukces z kimś z czołówki. Może dlatego później ciągnęło mnie do takich trudnych projektów - Chin, Turcji czy Finlandii.

Co zostało panu postawione za cel, gdy zaczynał pan pracę w fińskiej kadrze w 2010 roku?

- Po igrzyskach w Vancouver wiedziałem, że problemów jest wiele: brak kadry B, juniorów i wielkie oczekiwania środowiska. Choć poza paroma zawodnikami z czołówki PŚ nie było nic. Moim celem było powrócenie z kadrą do najlepszej trójki Pucharu Narodów. Chciałem też, żeby stworzyło się miejsce i czas dla skoczków, którzy mieliby później zmienić najlepszych. Nad kilkoma z czołówki też musiałem popracować. 

Na początku w kadrze narodowej było świetnie. Ville Larinto i Matti Hautamaeki byli w grupie sześciu najlepszych skoczków świata, a reprezentacja walczyła o czołówkę Pucharu Narodów. Ale w 2011 roku Larinto zerwał więzadła krzyżowe, Janne Happonen musiał zakończyć karierę, a rok później to samo zrobił Hautamaeki. Straciłem wszystkich najlepszych zawodników.

Stało się to, czego można było się obawiać. Uwidoczniła się ogromna dziura w fińskich skokach. Nie mieliśmy nowej generacji zawodników, a miejsce w kadrze wypełnili dwaj byli kombinatorzy norwescy - Anssi Koivuranta i Lauri Asikainen. Anssi kilka razy ocierał się o czołówkę lub nawet się do niej przebijał. Wygrał loteryjny konkurs w Innsbrucku zakończony po pierwszej serii. Pamiętam też, jak na igrzyskach w Soczi był sensacyjnie piąty na dużej skoczni, choć skończył na jedenastym miejscu. Było blisko. Nie poddawaliśmy i próbowaliśmy dokonać z nimi cudu. W sezonie 2013/2014 osiągnęliśmy 1000 punktów w Pucharze Świata, więc wróciliśmy do gry. 

Dziura wywołana brakiem zawodników była jednak zbyt duża i za długo ukrywana. Nikt w Finlandii nie potrafił przyznać, że mamy problem. W Polsce już w czasach sukcesów Adama Małysza stworzono system, który bardzo sprawnie wyłapywał talenty. Tutaj nikt nie chciał zmierzyć się z tym, jak wygląda sytuacja. Działacze woleli się oszukiwać, a przy okazji oskarżać wszystkich dookoła. Wyjaśniali sprawę każdym argumentem, tylko nie swoimi błędami. Po moim czasie w kadrze ta dziura tylko się powiększała. Trudno się na to patrzyło. Nie było prawdziwego lidera i powrotu do jakiegokolwiek systemu. Teraz o wiele odważniej działa się przy młodszych skoczkach. Wreszcie zaczęto myśleć otwarcie o tym, jak rozwinąć tutejsze skoki, choć na efekty przyjdzie jeszcze poczekać. 

Co było największym problemem fińskich skoków i bezpośrednią przyczyną upadku ich wielkiego imperium z przeszłości?

- Najtrudniejsze było uświadomienie środowiska, że zbyt wiele osób z silną pasją do tego sportu miało klapki na oczach i nie potrafiło wszystkiego pojąć. A potrzeba było zmian, wprowadzenia świeżych, dynamicznych i poważnych projektów od juniorów aż do kadry narodowej. Od 2008 roku nikogo nie obchodził tam ktokolwiek poza czołowymi skoczkami. Nikt inny nie otrzymywał wsparcia, a wolontariat wśród klubów, który przez lata pomagał wychowywać talenty i utrzymywać wszystko w ryzach, nie był już tak silny, jak wcześniej. 

Przed 2010 rokiem Finowie stracili całą generację skoczków. Próbowałem przed tym ostrzegać, ale dużo czasu minęło, zanim wszyscy zrozumieli i zaakceptowali rzeczywistość. Dziesiątki medali i zwycięstw skutecznie ich oślepiły. Po moim odejściu oczy powoli się wszystkim otwierały, ale skoki straciły zainteresowanie mediów i przez to sponsorów. A gdy ja trenowałem kadrę, to ich wsparcie stanowiło około 90 procent budżetu. Takie zredukowanie finansowania musiało zaboleć. 

Na koniec mojego okresu było kilka przyjemnych akcentów z niezłymi wynikami zawodników, więc myślałem, że może to jednak pójdzie w dobrym kierunku. A czemu tak się nie stało, niestety już nie wiem. Rozumiem za to, że w Finlandii jest już wiele sportów ponad skokami. Choćby snowboard. W skokach nie ma idoli jak Matti Nykkaenen czy Adam Małysz i Kamil Stoch w Polsce, w których ślady można by pójść. Jeśli ich masz, to wiele rzeczy w kwestii pracy z młodzieżą dzieje się automatycznie. Młodzi widzą, że są marzenia, które mogą spełnić. Widzę, ile dzieci w Finlandii chce teraz być jak nasi najlepsi snowboardziści.

Wierzę, że powrót fińskich skoków na szczyt jest możliwy. Będzie trudny, ale jeśli pojawi się grupa zawodników, która z pełnym wsparciem przejdzie od juniorów do czołówki, to może się udać. Nie wierzę w przypadki. Mamy Niko Kytosaho czy Anttiego Aalto, którzy już pokazywali niezłe skoki, a u juniorów czasem pojawiają się nowe nazwiska. Nie mamy jednak tak silnych podstaw potrzebnych do tego, żeby sukces pojawił się teraz. Mam nadzieję, że krok po kroku to przyjdzie, choć nie jest zbyt kolorowo.

Porozmawiajmy o pana czasie w kadrze. Wspomniał pan o wielkim talencie Ville Larinto. Jak trudny był dla pana 1 stycznia 2011 roku, gdy upadł w Garmisch i zerwał więzadła?

- Bardzo to przeżyłem. To był dramat Ville, ale i całego zespołu. Był świetnie przygotowany, miał być może najlepszą technikę wśród wszystkich skoczków. Wrócił po siedmiu miesiącach przerwy spowodowanej zerwaniem więzadeł. Był już w dobrej dyspozycji, ale na jednym z treningów po zwykłym skoku w granicach punktu konstrukcyjnego poczuł ten sam ból w kolanie, który odczuł w Ga-Pa. Później nie odnalazł się już w tak trudnej sytuacji. Potrzebowałby dużo pewności, żeby jeszcze do niej wrócić. Wspierałem go tak mocno jak Janne Happonena, ale czasem wręcz nie mogłem na to patrzeć. 

 

Trudno było pojąć, jak fińskie skoki tracą kolejny taki talent przez kontuzje?

- Fizycznie miał w sobie coś z Małysza i Stocha. To prawda, był na drodze do wielkiej kariery. Skakał z największą siłą, jaką kiedykolwiek widziałem. Był bardzo lekki i świetnie dostosowywał się do warunków na skoczni. Eksplodował formą i był blisko znalezienia regularności w technice swoich skoków. Miał wielkie marzenia i wiarę w to, że uda się je spełnić. To byłaby niesamowita kombinacja. 

Na drugim biegunie był Janne Ahonen, który wydawał się już być skokowym emerytem, a wciąż nie mógł na stałe zrezygnować skoków. Wierzył pan w te jego powroty?

- Był w tym bardzo odważny, nawet jeśli nie osiągał już wielkich sukcesów. Gdy wrócił do skoków po raz pierwszy, wciąż był w naprawdę świetnej formie. Poważnie patrzył na skoki, próbował wejść na swój najwyższy poziom. Ale to skoki mu uciekały - technicznie i sprzętowo był już daleko za innymi i przez to nie mógł poprawić swojej ogólnej dyspozycji. W niektórych konkursach pokazał dawną formę, ale nie wrócił do niej na stałe. Miał jednak wielką, niesamowitą karierę. Jego osiągnięcie są niewiarygodne, zbijam z nim piątkę!

W pierwszym konkursie nowego sezonu w Niżnym Tagile wielki sukces odniosły tureckie skoki - Fatih Arda Ipcioglu został pierwszym tamtejszym skoczkiem, który awansował do konkursu Pucharu Świata. Czuje się pan trochę współautorem tego, że w końcu jednemu z ich skoczków się udało? Spędził pan tam w końcu cztery lata.

- Cieszę się, że udało mu się kontynuować ten projekt i osiągnąć swój wielki cel. Mam nadzieję, że w tym sezonie będzie miał jeszcze okazję zdobyć punkty i realnie rywalizować. Już gdy razem pracowaliśmy, pokazywał imponujące skoki co jakiś czas. Ale gdy przychodziło do poziomu Pucharu Świata, tracił całą pewność siebie. Mówiłem: spokojnie, możesz się tego nauczyć. 

 

Gdy zaczynaliśmy w Erzurum w 2014 roku, poziom był niski. Fatih zaliczył wielki postęp - od FIS Cupu aż do mistrzostw świata i igrzysk. Samet Karta wygrał konkurs FIS Cupu, a Muhammed Ali Bedir był trzeci na Europejskim Festiwalu Młodzieży. Pokazaliśmy skokom narciarskim nowy kraj. Zauważyli nas nawet tureccy liderzy w Ankarze i Stambule. To praca, która dużo radości, ale trzeba umieć zauważyć rozwój. 

Za to w 2018 roku cofnął się pan trochę do swoich początków, prawda? Podjął pan pracę z Chińczykami, którzy zjawili się w Finlandii. Uczyli się od samych podstaw?

- Hasłem przewodnim projektu było: od zera do bohatera. I zaczynaliśmy z najniższego możliwego poziomu. Młodzi Chińczycy, którzy przyjechali do Kuopio, nigdy wcześniej nie skakali. Niektórzy nie widzieli w swoim życiu śniegu. Dlatego zaczynaliśmy od skoków na nartach do biegów na małych "hopkach" usypanych ze śniegu na płaskim terenie. Potem przenieśliśmy się na skocznię K4 zbudowaną przez Petera Riedela i postawioną na jednym z parkingów w okolicy. Oddali tam tysiące skoków. I potem stopniowo zwiększaliśmy wyzwania i rozmiar skoczni. Rok później jeden z nich uzyskał prawie 120 metrów na dużej skoczni w Kuopio. I teraz skoczkinie i jeden chłopak byli w stanie skakać na poziomie punktów zawodów najwyższej rangi. Dla mnie to sensacja. 

Media nie wierzyły, że to możliwe. Wielu trenerów się z nas śmiało. Wierzyliśmy tylko my: ci, którzy tam pracowali. A zawodnicy ciężko trenowali i zasłużyli na sukces. Gdy do nas przyjechali, byli dobrze przygotowani fizycznie, ale uprawiali inne sporty, więc trzeba było przekuć energię, którą wykorzystywali choćby w sztukach walki w walkę, ale na skoczni. To unikalna technika pracy i to ona sprawiła, że projekt mógł naprawdę odpalić. Ich progres przyspieszyły też plan pracy rozpisany na dziesięć tysięcy godzin i regularne wizyty w tunelu aerodynamicznym. Jestem ciekawy, jak poradzą sobie na domowych igrzyskach. Niektóre skoczkinie są fizycznie na poziomie najlepszych na świecie. Teraz klucz to znalezienie regularności. Nie mają wiele czasu, ale być może wystarczająco odwagi, żeby udało się utrzymać na tym i tak niesamowitym poziomie. 

Czuł pan presję chińskich władz na tym, jakie osiągniecie wyniki? Pytam, bo bardzo kontrowersyjne wydaje się tegoroczne zwolnienie Miki Kojonkoskiego, który był szefem całego projektu, a do tego legendą wśród trenerów skoków. Do tego wszystko odbyło się, gdy zauważalne są pierwsze tak wielkie sukcesy zawodników.

- Zawodnicy i trenerzy reagowali bardzo pozytywnie, pojawiał się tylko taki odbiór naszej pracy. Nie miałem jednak kontaktu z władzami, tym zajmował się Mika. Sam nie czułem dodatkowej presji, a wręcz byłem podekscytowany tym, jak głodni treningów i rozwoju byli wszyscy w tym zespole. Mika ze swoją firmą zajmował się interesami, polityką i działaniami z chińską stroną. Może to też kwestia mojego przyzwyczajenia do pracy z ludźmi z Azji. Spędziłem z nimi osiem lat i wiem, że są wyjątkowi, z nikim innym nie pracuje się w dokładnie taki sam sposób.

W jakich okolicznościach rozstał się pan z tym zespołem? 

- Praca w firmie i chińskimi zawodnikami były nie do połączenia. Gdy wygrałem konkurs na start-up w Kuopio i mogłem rozpocząć pracę, zdecydowałem, że odchodzę ze skoków i zaczynam wszystko od nowa w innej branży. Chciałem też wrócić trochę do spokojnego, rodzinnego życia po 22 latach pracy trenera. Wreszcie mogłem spędzić trochę czasu z trójką dzieci i wspierać Kuopio, które mam w sercu. Teraz pracuję dla stu tysięcy osób, które rocznie widzą to, co ja każdego dnia z wieży Puijo.

Może pan nie wie, ale skocznia w Kuopio jest jednym z ulubionych obiektów Kamila Stocha. Mówił, że bardzo brakuje mu jej w Pucharze Świata. To co mu pan odpowie: jest szansa, żeby wróciła do cyklu?

- Pozdrów ode mnie tę legendę skoków! Miło to słyszeć. Myślę, że jest szansa na to, żeby kiedyś wróciła. Może nawet niedługo Kamil Stoch się tego doczeka. Jesienią przyszłego roku powstanie nowy wyciąg obok skoczni, więc może to coś zmieni. Zawody byłby czymś pięknym, moje serce wciąż bije dla skoków i nigdy nie zapomnę tych wspomnień, które wracają z każdym spojrzeniem na Puijo.  

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.