Polski skoczek przeżył to, co Tande i zachwala jego "mistrzowskie doświadczenie"

- Miałem tylko naderwane więzadła przyśrodkowe w kolanie i zmiażdżoną łękotkę. Wierzę, że Daniel Andre Tande też będzie miał dużo szczęścia - mówi Tomasz Pochwała. 19 lat temu nasz były skoczek miał w Planicy wypadek przypominający to, co w czwartek przytrafiło się Norwegowi. - Na pewno pomoże to, co Tande zrobił tuż przed uderzeniem w zeskok. Pokazał mistrzowskie doświadczenie - uważa Pochwała.

Daniel Andre Tande to mistrz świata w lotach z 2018 roku. Jego upadek z serii próbnej przed czwartkowym konkursem pokazuje, jak trudnym i ekstremalnym sportem są skoki, a szczególnie loty.

Zobacz wideo Potworny upadek Tandego w Planicy. "To było bardzo mocne uderzenie"

Tande ma złamany obojczyk i jest w śpiączce farmakologicznej. Był reanimowany

W cieniu upadku Tandego rozegrano konkurs. Wygrał Ryoyu Kobayashi przed Markusem Eisenbichlerem i Karlem Geigerem (najlepszy z Polaków był 10. Piotr Żyła). Ale najważniejszą wiadomość chwilę później przekazał Robert Johansson, kolega Tandego z norweskiej kadry - że Daniel Andre oddycha samodzielnie.

Wkrótce kolejne dobre informacje przekazał Clas Brede Brathen. - Daniel ma złamany obojczyk. Urazy nie zagrażają jego życiu. Jest w śpiączce farmakologicznej - czytamy wypowiedź szefa norweskich skoków w NRK.

Natomiast w rozmowie z dziennikarzami TVP Sport obecnymi pod skocznią Brathen potwierdził informacje podane przez niemiecką telewizję ZDF.

"Czułem się jakbym był skopany przez kiboli. Ale miałem ogromne szczęście"

- Jak już człowiek się nie ma jak wyratować i ma tak poważny wypadek, to musi liczyć na szczęście. Uderzenie w zeskok to jedno, ale później jak worek się leci po spadzie i nie ma szans, że się człowiek przy takiej prędkości zatrzymie. Spada się przez prawie 200 metrów i tam się można strasznie poturbować - mówi Tomasz Pochwała.

On bardzo czeka na informacje dotyczące stanu zdrowia Tandego, bo dobrze wie, co to znaczy zderzyć się ze skocznią do lotów, gdy wychodzi się z progu z prędkością ponad 100 km/h. - Ja miałem wielkie szczęście. Tylko w kolanie miałem naderwane więzadła przyśrodkowe, ale obyło się bez operacji. I miałem zmiażdżoną łękotkę. I też obyło się bez operacji, a kolano dobrze mi cały czas służy. Oczywiście czułem się jakbym był skopany przez kiboli, potłuczony byłem cały. Ale wiedziałem, że w tym wszystkim miałem ogromne szczęście - mówi Pochwała.

"To sztuka umieć się tak ratować"

Nasz były skoczek ściska kciuki za to, żeby i Tande okazał się w tej trudnej dla niego sytuacji szczęściarzem. - Półtora miesiąca po upadku wróciłem do treningu. Tak się złożyło, że akurat maturę miałem, więc siedziałem w książkach. A na maturę poszedłem już bez śladów wypadku. Twarz była pościerana, ale szybko się zagoiła - wspomina. - Wierzę, że w najbliższych dniach będziemy dostawali dobre informacje o Tandem ze szpitala w Lublanie. Jemu na pewno dużo musiało pomóc to, co zrobił tuż przed uderzeniem w zeskok - dodaje Pochwała.

Chodzi konkretnie o pozycję, jaką Norweg przyjął, zdając sobie sprawę z tego, że nie uratuje się przed upadkiem. Bardzo możliwe, że w ten sposób Tande uchronił się przed poważnymi urazami narządów wewnętrznych.

- Tande wykazał się dużym doświadczeniem. Mistrzowskim. Ostatnio też Markus Eisenbichler bardzo ładnie się skulił, upadając w Oberstdorfie. Dzięki temu nie zrobił sobie krzywdy - mówi Pochwała. - To sztuka, umieć się tak ratować w ekstremalnej sytuacji - podsumowuje.

Pochwała przed zderzeniem z zeskokiem takiego manewru nie zrobił.

Tomasz Pochwała, upadek w Planicy w 2002 rokuTomasz Pochwała, upadek w Planicy w 2002 roku screen z https://www.youtube.com/watch?v=v_TDitv1tHM

Mimo to Polak wyszedł z wypadku w dość dobrym stanie. Wierzmy, że Tande też będzie szybko wracał do zdrowia.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.