Dostali 150 zł, jest ich 18 i są wzorowo wytrenowani. Bohaterowie Zakopanego

Jest ich 18. Niewiele słyszą, więc mają specjalne światła. Są wzorowo wytrenowani. Wygrali wszystkie trzy tegoroczne konkursy w Zakopanem, za co dostali po 150 złotych. - Dmuchacze są naprawdę kluczowi, gdy sypie śnieg - mówi nam szef zawodów na Wielkiej Krokwi Ryszard Guńka

Pamiętacie mistrzostwa świata w Seefeld? Dwa lata temu Dawid Kubacki zdobył tam złoty medal w kuriozalnych okolicznościach. Po pierwszej serii był dopiero w 27. W rundzie finałowej on osiągnął na progu prędkość 89,4 km/h, a prowadzący na półmetku Ryoyu Kobayashi - tylko 86,7 km. Ogromna różnica - 2,7 km - była spowodowana bardzo intensywnymi opadami śniegu, który po prostu zalegał w torach najazdowych.

Zobacz wideo Adam Małysz zaskoczony formą zawodników Stefana Horngachera

"Nie może być fuszerki, bo skoczek pędzi na palcach"

Oczywiście w Seefeld nie ma sztucznych torów, więc pracę tamtejsi dmuchacze mieli więc bardzo niewdzięczną. Ale naszych fachowców od oczyszczania dojazdu do progu Zakopane w tym roku też nie rozpieszcza.

Mimo to różnica między najszybszym a najwolniejszym zawodnikiem II serii (to wtedy padało najmocniej) sobotniego konkursu na Wielkiej Krokwi wyniosła tylko 1,4 km/h (91 km/h miał najszybszy Karl Geiger, a 89,6 km/h - Halvor Egner Granerud). To tyle, co w każdych innych zawodach, bez opadów atmosferycznych.

- U nas dmuchacze są bardzo ważni. Jest ich aż 18. I żaden z nich nie jest przypadkowym człowiekiem. Każdy jest przeszkolony, ekipa jest zgrana, sprawdzona już wiele razy. Zawsze bierzemy ten sam skład, od lat nie zmieniamy - Guńka zachwala naszą drużynę w pomarańczowych strojach. - To nie jest lekka robota. Ci ludzie stoją na mrozie, w wielkim huku. Oni mają specjalne światła tylko dla nich, żeby wiedzieli, kiedy mają się włączać do akcji. Jak ruszają, to schodzą równo z góry co dwa metry, wszyscy się razem odwracają, jedni mają przedłużone rury i dmuchają w dalszy tor, inni oczyszczają tor bliższy - słyszymy dalej.

To może nie jest opis pracy bardzo skomplikowanej, ale Guńka zapewnia, że z dmuchaczami na obiektach na całym świecie bywa różnie. - Trafiają się tacy, którzy nie wiedzą, kiedy dmuchawę włączyć. A tu nie może być fuszerki, bo rozbieg jest najważniejszy dla bezpieczeństwa. Tam każdy błąd w przygotowaniu może się bardzo źle skończyć dla skoczka, który pędzi, a w końcówce, na progu to już właściwie jedzie na palcach - mówi Guńka. - Dlatego u nas nie ma takich, dmuchaczy, co to niby robią, ale myślami są gdzie indziej. To sprawni, młodsi sędziowie z Tatrzańskiego Związku Narciarskiego. Ze skoków i z narciarstwa alpejskiego. W każdym razie na Wielkiej Krokwi już sprawdzeni w bardzo trudnych warunkach, bo już sporo konkursów w bardzo niewdzięcznej pogodzie przeprowadziliśmy - dodaje.

W styczniu pomogli Stochowi

Najświeższy przykład takiego trudnego konkursu mieliśmy w sobotę. Ale podczas styczniowych zawodów na Wielkiej Krokwi też mocno śnieżyło.

Podczas drużynówki dmuchacze błyskawicznie oczyścili tory po zaskakującej sytuacji, która zdarzyła się tuż przed skokiem Kamila Stocha. - Jak siadłem na belkę, to tylko sobie pomyślałem: "no mam nadzieję, że teraz to mnie nie puści". Kompletnie nic nie było widać. To było dziwne. Czegoś takiego nigdy nie widziałem przed sobą - mówił wtedy Stoch. W momencie, w którym Borek Sedlak szykował się do włączenia zielonego światła, wiatr poderwał śnieg zgromadzony na wzniesieniu obok najazdu i przeniósł ten śnieg na tory. Dzięki sprawnej akcji dmuchacza wystarczyło puszczenie jednego przedskoczka, by Stoch upewnił się, że z dojazdem do progu jest już wszystko w porządku. Po chwili nasz mistrz skoczył w normalnych warunkach.

Pointner robił aferę, gdy ich nie było

To nie był pierwszy raz, gdy obsługa skoczni popracowała dla Stocha. W styczniu 2011 roku w Zakopanem odbyły się trzy konkursy indywidualne. Pierwszy wygrał Adam Małysz. I to było jego ostatnie pucharowe zwycięstwo w karierze (39.). W ostatnim triumfował Stoch. Stało się to po upadku Małysza w pierwszej serii, w gęsty śnieg, który nie przestawał padać. - Było zagrożenie, że ten konkurs odwołamy. Warunki były bardzo trudne. Lądowanie nie było tak wielkim problemem, jak rozbieg. Tak, na zeskoku było źle, miękko, bo w pierwszej serii nad skocznią przeszła śnieżna nawałnica. To przez nią Adam upadł. Ale najgorzej było z torami najazdowymi. Prędkości się zmniejszały i pamiętam, że ustaliliśmy już, że jeśli spadną jeszcze trochę bardziej, to skończymy zawody - opowiadał nam Guńka, gdy przypominaliśmy tamten konkurs z okazji 10. rocznicy pierwszego zwycięstwa Stocha. Wtedy też to Guńka był dyrektorem zawodów.

Ale wtedy dmuchaczy jeszcze nie było. - Pomogło nam to, że Adam po upadku szybko się zebrał ze skoczni. Dzięki temu obsługa szybko popracowała na rozbiegu miotłami, puszczony został przedskoczek i okazało się, że pojechał z prędkością, którą mogliśmy uznać za niezłą. Dobrze się stało, że tego konkursu nie przerwaliśmy, bo Kamil nie miałby zwycięstwa - mówi Guńka. - To były czasy, kiedy jeszcze nie stosowało się dmuchaw do pozbywania się śniegu z torów, poza tym tory były lodowe, a nie sztuczne, no i padający, mokry śnieg, bardzo się do torów kleił - wspomina Guńka.

Wtedy unieważnienia serii żądał Alexander Pointner. Trener Austriaków był wściekły, uważał, że warunki były niesprawiedliwe. Teraz nikt na Wielkiej Krokwi nie protestował. I to jest najlepsza recenzja pracy tych ludzi, z których każdy zarobił prawie trzy razy mniej niż 30. skoczek konkursu. Bo on dostaje 100 franków szwajcarskich, czyli około 416 złotych.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.