Małysz w szpitalu usłyszał ryk. "No, Kamil wygrał!". Pointner żądał odwołania zawodów

- Bardzo mi przykro, że Adama spotkał taki dramat - mówił Kamil Stoch, który dziesięć lat temu w Zakopanem wygrał swój pierwszy konkurs PŚ, ale nie wyskoczył z cienia Małysza. - Niewiele brakowało, a przerwalibyśmy zawody - wspomina ich szef Ryszard Guńka. - Po upadku Adama pomyślałem: "Kurde! Dlaczego nie przerwali?". A później w klinice usłyszeliśmy ryk - opowiada Rafał Kot.

Od 20 do 23 stycznia 2011 r. w Zakopanem rozegrano aż trzy konkursy Pucharu Świata. Ostatni, ten najważniejszy dla Stocha, odbył się w zastępstwie za odwołane wcześniej zawody w Harrachowie. Tamtego dnia czekaliśmy na 40. zwycięstwo w karierze Małysza. Zamiast niego dostaliśmy pierwszy triumf Stocha, który teraz na Wielkiej Krokwi może wygrać po raz 40.

Zobacz wideo "Kamil Stoch ruszył w pogoń za trzecią w karierze Kryształową Kulą"

Najpierw błysnął Małysz

W tamtym sezonie Małysz skakał bardzo dobrze od samego początku. Przed przyjazdem do Zakopanego z 15 konkursów aż 13 skończył na miejscach w czołowej dziesiątce, a sześciokrotnie wskoczył na podium. W klasyfikacji generalnej był czwarty. Prowadzący Thomas Morgenstern miał bezpieczną przewagę nad resztą świata, ale gdy w piątek Małysz wygrał, wszyscy uwierzyli, że skończy zimę na podium "generalki". Tak zresztą ostatecznie było, ale to temat na inną historię.

Wracając do Zakopanego: w piątek 21 stycznia 2011 r. król Adam wygrał na Wielkiej Krokwi zdecydowanie. To było jego 39. zwycięstwo w karierze. Jak się okazało, ostatnie. W sobotę faworyt Małysz był szósty. A w niedzielę dopiero 32., po tym, jak w pierwszej serii upadł i w drugiej nie wystartował.

Stoch by nie wygrał, gdyby Małysz dłużej leżał

- Było zagrożenie, że ten konkurs odwołamy. Warunki były bardzo trudne. Lądowanie nie było tak wielkim problemem, jak rozbieg. Tak, na zeskoku było źle, miękko, bo w pierwszej serii nad skocznią przeszła śnieżna nawałnica. To przez nią Adam upadł.

 

Ale najgorzej było z torami najazdowymi. Prędkości się zmniejszały i pamiętam, że ustaliliśmy już, że jeśli spadną jeszcze trochę bardziej, to skończymy zawody - opowiada nam Ryszard Guńka, który jako szef był wtedy w ciągłym kontakcie z delegatem technicznym (w tej roli wystąpił Sandro Pertile, czyli obecnie dyrektor PŚ) i jego asystentem.

- Pomogło nam to, że Adam po upadku szybko się zebrał ze skoczni. Dzięki temu obsługa szybko popracowała na rozbiegu miotłami, puszczony został przedskoczek i okazało się, że pojechał z prędkością, którą mogliśmy uznać za niezłą. Dobrze się stało, że tego konkursu nie przerwaliśmy, bo Kamil nie miałby zwycięstwa - mówi Guńka. - To były czasy, kiedy jeszcze nie stosowało się dmuchaw do pozbywania się śniegu z torów, poza tym tory były lodowe, a nie sztuczne, no i padający, mokry śnieg, bardzo się do torów kleił. Jedyną szansą na rozegranie zawodów było bardzo szybkie puszczanie jednego zawodnika po drugim. Gdyby po upadku Adama zrobiła się długa przerwa, to chyba nie udałoby się tego dokończyć - opowiada Guńka.

Pointner chciał to unieważnić

Mimo szybkiego startowania kolejnych zawodników grupa najlepszych skoczków i tak mogła mówić o niesprawiedliwych warunkach. Jadący z numerem 54 Małysz poradził sobie jeszcze nieźle. Gdyby nie upadek, skok na 120 metrów dałby mu najpewniej czwarte lub piąte miejsce po pierwszej serii. Ale jadący po Małyszu Andreas Kofler (numer 55) był dopiero 20. (skoczył 115 metrów), a kończący tę rundę Morgenstern (nr 57) tylko 18. (116 m). Z top 4 tamtego Pucharu Świata obronił się tylko Ammann (numer startowy 56), który na półmetku był piąty (120,5 m), a w drugiej serii przesunął się na czwarte miejsce.

Po latach okazuje się, że unieważnienia serii chciał prowadzący Austriaków Alexander Pointner. - Kłócił się, że było niesprawiedliwie. Ale tak bywa. Na pewno trzeba było mieć trochę szczęścia. Kamil jechał z niższym numerem i na tym skorzystał - mówi Guńka.

Bez podium, z drugiej dziesiątki - lot na szczyt

Stoch przed tamtym konkursem był w PŚ 13. Jechał z numerem 45, kiedy jeszcze aż tak mocno nie sypało. Mimo że wiało mu w plecy, skoczył bardzo dobrze: 123 metry.

 

Nikt nie poleciał dalej i liderem na półmetku został zawodnik, który nigdy wcześniej nie stanął na pucharowym podium. Mało tego, przed Zakopanem Kamil z 13 startów w sezonie tylko trzy skończył w najlepszej dziesiątce. W piątek w Zakopanem był dopiero 17. W sobotę zanotował swój najlepszy wynik sezonu, zajmując siódme miejsce. Ale kto by pomyślał, że w niedzielę wygra? - Kamil prowadził niespodziewanie. Ale w drugiej serii się obronił, pierwszy raz pokazując taką klasę. Wytrzymał to - podkreśla Guńka.

Natomiast szef tamtych zawodów wytrzymywał meldunki napływające z rozemocjonowanego stanowiska trenerów. - Delegat techniczny, jego asystent i kierownik zawodów podejmują decyzję jury o przerwaniu serii albo o jej kontynuowaniu. Myśmy wtedy we trójkę nie przestawali być w kontakcie przez krótkofalówki. Ja i Pertile byliśmy na wieży, a asystent delegata stał w gnieździe trenerskim. On miał najtrudniej, bo musiał wyważać wszystko, co słyszał od trenerów. Oczywiście to były sprzeczne żądania. Od jednych słyszał, że trzeba to jak najszybciej skasować, a inni mówili zupełnie inaczej - opowiada Guńka.

Ryk dotarł do kliniki. "No, to Kamil wygrał!"

A co mówili i myśleli Polacy? - Jak Adam w tych trudnych warunkach upadł, to pomyślałem: "No kurde! Czemu oni tego nie przerwali?". A z drugiej strony myśmy byli bardzo dobrze przygotowani, zawody były u nas i chciałoby się, żeby mimo złej pogody się odbyły. Jury miało trudno. Wiadomo, że jest nagonka, kiedy się komuś coś stanie, a zwłaszcza komuś z naszych - wspomina Rafał Kot.

Ówczesny fizjoterapeuta kadry nie widział historycznego, pierwszego zwycięstwa Stocha. - Kiedy Adam upadł, to wybiegłem do niego na zeskok i byłem z nim już do wieczora, do momentu wyjścia ze szpitala - mówi.

- Pojechaliśmy do kliniki ortopedii na Bystrym. Doktor Winiarski tam pracował, ja tam pracowałem i pracuję do dziś, więc wzięliśmy Adama tam, gdzie wszystko znaliśmy i gdzie było najbliżej. W pewnym momencie potężny ryk tysięcy ludzi dotarł aż do tej kliniki. Pamiętam, że jak Adam to usłyszał, to uśmiechnął się i powiedział "No, to Kamil wygrał!". Po chwili zadzwonił ktoś ze sztabu i powiedział to, czego się już sami domyśliliśmy - opowiada Kot.

 

"Już pod skocznią pytano mnie, czy Kamil będzie następcą Adama"

Kilkadziesiąt tysięcy ludzi zgromadzonych pod Wielką Krokwią wiwatowało na cześć niespodziewanego zwycięzcy. Ale też wszyscy martwili się o starego mistrza.

- Przez upadek Małysza były strasznie mieszane uczucia - wspomina Bronisław Stoch, ojciec Kamila. Sam Kamil się o tym przekonał. Bo kiedy jedni gratulowali mu sukcesu, drudzy przede wszystkim dopytywali, czy wie coś o stanie zdrowia Adama. - Bardzo się cieszę ze zwycięstwa, to superuczucie. Czuję się zmęczony, nogi aż się pode mną uginają, ale w środku mam wiele radości - dzielił się Kamil swoimi emocjami. I powtarzał, że jest mu przykro z powodu dramatu Adama.

Wtedy też błyskawicznie ruszyły rozważania, czy Stoch osiągnie choć część sukcesów, za jakie przez lata podziwialiśmy Małysza. - Już pod skocznią pytano mnie, czy Kamil będzie następcą Adama. Wyraźnie wtedy powiedziałem, że to będzie absolutnie inna kariera sportowa. Nigdy nie użyłem określenia lepsza albo gorsza, mówiłem tylko, że będzie całkowicie inna. I to się sprawdziło - mówi Bronisław Stoch.

Małysza ochraniali, za Stochem nie nadążali

Ojciec Kamila przytacza też anegdotę o ochroniarzach, by przez nią pokazać różnice w naszym podejściu do każdego z mistrzów. Małysza przez lata ochrona otaczała choćby po to, by utorować mu drogę wśród fanów. Stoch senior zauważa, że z biegiem lat na skokach zapanował inny klimat. - Nie ma takiej natarczywości kibiców, jaka była kiedyś - mówi. Dzięki temu Kamil Stoch nie potrzebuje ochrony.

Ale w swoją pierwszą, wielką niedzielę, Stoch przydzielonego ochroniarza miał, bo ci pracujący przy Małyszu chcieli też zadbać o naszych innych zawodników. - Wtedy jeden człowiek go specjalnie ochraniał. Wyglądało to jednak tak, że on za Kamilem biegał, a Kamil był szybszy i na przykład z nami zdążył się spokojnie przywitać - dodaje Bronisław Stoch.

"Nie istniał ani jeden człowiek, który by powiedział, że Kamil zrobi taką furorę"

W najbliższą niedzielę Kamil może zrobić coś, w co w tamtą niedzielę sprzed 10 lat mógłby uwierzyć chyba tylko jego ojciec.

- Teraz wszyscy wiemy, że w liczbie wygranych konkursów Kamil Adama wyprzedzi. Tak będzie, jak nie w Zakopanem, to na jakichś następnych zawodach - mówi Rafał Kot. - Ale jestem pewny, że 10 lat temu nie istniał ani jeden człowiek chociaż trochę orientujący się w skokach, który by powiedział, że Kamil zrobi taką furorę, że aż tak się rozwinie, że dogoni legendy, że nawet prześcignie Adama. Jeżeli teraz ktoś powie "już wtedy wiedziałem", to po prostu uznam, że kłamie, że chce się wybić, udawać nie wiadomo jakiego eksperta - dodaje.

Rafał Kot, ojciec Macieja i też kiedyś skaczącego Jakuba, uwierzyć w taką wiarę w Kamila może tylko jego ojcu. - Bo serce rodzica to zupełnie inna sprawa. Ja ciągle wierzę w Maćka - mówi. - A o Kamilu 10 lat wstecz myślałem, że może on będzie bardzo dobrze skakał, że może nawet sięgnie kiedyś po Kryształową Kulę, może zostanie mistrzem świata albo wygra Turniej Czterech Skoczni, ale przecież nigdy bym nie pomyślał, że on wygra to wszystko. I to po kilka razy! - dodaje Rafał Kot.

"Pokłóciłem się z takim jednym"

A co wtedy, 10 lat temu, pod Wielką Krokwią marzyło się Bronisławowi Stochowi? - Wie pan co, kiedyś pokłóciłem się nawet z takim jednym. On uważał, że Kamil nigdy nie będzie liderem, że nie będzie osiągał takich sukcesów jak Adaś. Powiedziałem: "A skąd wiesz, że nie będzie osiągał równie znaczących wyników?". Na tym nasza dyskusja się zakończyła. To był 2009 rok - mówi tata Kamila. - Od dziecka znam Kamila i wiem, jak ten talent się rozwijał. Pewnie, że nie oczekiwałem Bóg wie czego, ale wierzyłem, że stać go na wspaniałe sukcesy. Oczywiście, marzyłem i wierzyłem po cichu, a głośno o tym nie mówiłem, bo tego się nie powinno robić. Ale dobrze wiem, jaki trud Kamil włożył, żeby przejść drogę do bycia utytułowanym zawodnikiem. Widziałem jego pełną determinację i pełną identyfikację z tym sportem. On bez reszty się temu poświęcił, dlatego wierzyłem, że to się nie może skończyć jakimś miernym wynikiem - dodaje ojciec naszego mistrza.

Co możemy dodać my? Leć, Kamil, leć po 40. zwycięstwo w najlepszym na taki triumf miejscu i w najlepszym momencie! Zawsze mówiłeś, że nie będziesz drugim Adamem i miałeś rację. Jesteś Kamilem. Pierwszym.

Więcej o:
Copyright © Agora SA