Adam Małysz wrócił na szczyt dzięki pokerowej zagrywce. Pokonać musiał nawet starszą Japonkę

Na mistrzostwach świata w Sapporo w 2007 roku Adam Małysz wrócił na szczyt po 1464 dniach przerwy. W konkursie na normalnej skoczni Polak pokazał wielką klasę, miażdżąc przy tym rywali aż o 21,5 pkt. Były trener Polaka Hannu Lepistoe stwierdził wówczas, że wyjście z progu przy skoku na 102 metry było najlepszym w historii. Małysz pracował dwa razy ciężej niż inni, by wrócić na szczyt. Chciał udowodnić sobie i ekspertom, że "jeszcze się nie skończył". W Sapporo musiał pokonać nie tylko rywali, lecz także starszą Japonkę, która pełniła rolę ochroniarza.

Tydzień z... to nowy cykl na Sport.pl, w którym codziennie przez siedem dni publikujemy artykuły dotykające wspólnego tematu. Od 26 kwietnia do 3 maja zajmujemy się największymi powrotami i zwycięstwami, które jeszcze w czasie trwania zawodów wydawały się bardzo odległe lub wręcz niemożliwe.

Adam Małysz w czasie swojej bogatej kariery 92 razy stawał na podium Pucharu Świata, a 39. z tych konkursów wygrał. Dorzucił także cztery medale mistrzostwa świata i cztery medale olimpijskie. Jest jednak złoto mistrzostw, które smakowało inaczej niż pozostałe zwycięstwa. To medal z 2007 roku, gdy Polak po kilku latach udowodnił światu, że nadal może miażdżyć rywali, a przecież rok wcześniej po nieudanych igrzyskach wielu ekspertów wysyłało go na emeryturę. - Małysz się skończył - pisano.  Mało brakowało, by z Sapporo Małysz też wyjechał z wielkim niedosytem, choć każdy widział, że jest w znakomitej formie. 

- Adam mi wtedy mówił, że pracował dwa razy mocniej niż inni. Wiedział, że bez tego nie wróci na szczyt - mówi po latach Rafał Kot, ówczesny fizjoterapeuta kadry polskich skoczków. A Małysz wiedział, o czym mówi, bo poprzednie złoto mistrzostw świata zdobył 28 lutego 2003 roku w Predazzo, czyli 1464 przed czwartym i ostatnim tytułem. Wtedy oglądaliśmy szczyt formy Polaka. We Włoszech wygrał dwa złote medale mistrzostw świata, bijąc przy tym rekordy skoczni, które nie zostały poprawione do dzisiaj.

Już przed mistrzostwami świata w Sapporo było jasne, że forma Adama Małysza idzie mocno do góry. Polak wygrał trzy z sześciu konkursów przed mistrzostwami, a na podium meldował się w sumie pięć razy. Ostatnim testem przed wyjazdem do Sapporo były zaś mistrzostwa Polski na skoczni Skalite w Szczyrku, które Małysz też wygrał, choć tu rywalizować mógł głównie z 20-letnim wówczas Kamilem Stochem. A że forma Stocha też była dobra, pokazały kwalifikacje na dużej skoczni w Sapporo.

Zobacz wideo Adam Małysz był niedawno gościem Sportowej Rozmowy Dnia na Sport.pl. Tutaj rozmowa:

Balon oczekiwań pękł już na początku

Kwalifikacje na dużej skoczni wygrał Adam Małysz po fenomenalnym skoku na 139,5 metra. Drugi był właśnie Stoch, który zrobił wielką niespodziankę. Polak poleciał 134,5 metra, a w polskich mediach balonik napompowany był do granic możliwości. Jeden medal był właściwie pewien, a wszystko poniżej pierwszego miejsca byłoby przyjęte za porażkę. Po cichu liczono też na to, że przełamie się Stoch. Niestety, w konkursie Małysz skończył na czwartej pozycji, a Stoch był 13. Okurayama od zawsze zaskakiwała. I tak też było tym razem. Nie po raz pierwszy złoto sprzątnął Małyszowi Simon Ammann, a największą sensacją było drugie miejsce Fina Harriego Olli. Brąz wywalczył Roar Ljokelsoey.

W Polsce zaczęło się jednak poszukiwanie przyczyn tej wielkiej porażki. Niektórzy mówili, że Hannu Lepistoe za późno przyjechał ze skoczkami do Japonii. Konkurs wypadał w trzeciej dobie pobytu, która z reguły ma być tą najgorszą w aklimatyzacji. Czy to było głównym problemem? Rafał Kot, który był wówczas z kadrą, twierdzi, że przyczyn czwartego miejsca należy szukać gdzie indziej.

- Trudno zrzucać winę na aklimatyzację, bo to dotyczy wszystkich zawodników. To nie jest tak, że w ekipie został popełniony jakiś błąd. Jedni się aklimatyzują szybciej, drudzy wolniej. Tu też nie ma takiej powtarzalności, że jak jadę do Japonii, to zawsze za dwa lub trzy dni będę zaaklimatyzowany. Być może tego dnia Adam Małysz nie był w takiej dyspozycji, jak kilka dni później, gdy zdobywał złoty medal. Wydaje mi się jednak, że dużą rolę zagrała też sprawa sprzętowo-psychologiczna. W pierwszym konkursie Adam skakał w nowym kombinezonie. Uszytym i przetestowanym specjalnie pod kątem mistrzostw świata. Okazało się, że "cudowny kombinezon" i nieco gorsza dyspozycja nic nie dały. Adam też miał co do tego stroju mieszane uczucia. Potem faktycznie się okazało, że nie był on najlepszy - tłumaczy Rafał Kot.

W nowym kombinezonie Małysz miał sporo problemów na rozbiegu, nie umiał odpowiednio ułożyć się na najeździe i tracił pewność siebie. Tego dnia Małyszowi zabrakło również szczęścia do warunków. Tuż przed skokiem Polaka wiatr zaczął się z każdą sekundą poprawiać. Już próba skaczącego chwilę wcześniej Thomasa Morgensterna pokazała, że będzie można daleko polecieć. Niestety, Małysz miał pecha - po nim skakało jeszcze trzech zawodników i każdy trafiał na coraz lepszy wiatr, który niósł skoczków na sam dół zeskoku. A jak ważny jest wiatr pod narty w Sapporo, w 2019 roku pokazał Kamil Stoch, który poleciał tam aż 148,5 metra przy niesamowicie mocnym wietrze z przodu. 

Pokerowa zagrywka z kombinezonem

O ile w konkursie drużynowym Polacy również nie wykorzystali szansy na historyczny medal, o tyle szansa na przełamanie przyszła po kilku dniach. Na normalnej skoczni Miyjanomori. Pierwsze treningi przed konkursem na skoczni K-90 zaskoczyły negatywnie. Najpierw 16. miejsce. Ex aequo z Kamilem Stochem. Robert Mateja trzy miejsca wyżej. Niepokój? Raczej zasłona dymna. W drugiej próbie miejsce dziewiąte, a w serii próbnej przed kwalifikacjami bomba! Deklasacja rywali i odpuszczenie startu w kwalifikacjach, by nie męczyć nóg i całą energię zachować na konkurs. Wtedy jeszcze można było ze startu w kwalifikacjach zrezygnować. W ten sposób Małysz chciał uniknąć błędu z konkursu na dużej skoczni.

Konkurs o mistrzostwo świata był już popisem Małysza. 102 i 99,5 metra. Rywalom pozostało tylko noszenie Małysza na rękach. Drugiego Ammanna pokonał o 21,5 punktu, co na normalnej skoczni jest wynikiem kosmicznym. Dość powiedzieć, że Małysz nad Szwajcarem miał większą przewagę niż Ammann nad 16. zawodnikiem!

Rafał Kot dodaje, że Małysz tego dnia postawił wszystko na jedną kartę. Zrezygnował z nowego kombinezonu na rzecz starego. Zastosował więc zagrywkę techniczną, do której dwa lata wcześniej namówił go Stefan Horngacher. Na skoczni w Tauplitz Małysz skakał rewelacyjnie w treningach, ale robił to w starym kombinezonie. Gdy przyszły pierwsze zawody, założył nowy kombinezon, a skoki były już dużo gorsze. Austriak, który był wówczas trenerem naszej kadry B, polecił mu założenie starego stroju i to podziałało. Małysz wygrał wtedy konkurs lotów, a w Sapporo było podobnie. - Na zawody na normalnej skoczni Adam założył stary kombinezon, który był już mocno zużyty. Skakało mu się jednak fenomenalnie! Latał jak natchniony. Nie wiadomo, jak bardzo pomogła tu już lepsza aklimatyzacja, ale kombinezon też był bardziej "przeskakany". Wiedział, czego się po nim spodziewać, no i wyskakał ten oczekiwany złoty medal. Wtedy trenerem Kanadyjczyków był Tadeusz Bafia. Gdy się spotkaliśmy po medalu Adama, niemal ze łzami w oczach mówił do mnie: "Rafał, ten Adam w tym starym, biednym kombinezonie, jak ten Zorro. Wykosił wszystkich" - śmieje się Rafał Kot.

Czwartego medalu mogło nie być. Małysz przechytrzył starszą Japonkę

Może nie wszyscy wiedzą, ale złotego medalu Małysza ze skoczni Miyanomori mogło wcale nie być. Ba! Małysz mógł nawet nie wziąć udział w drugim indywidualnym konkursie mistrzostw świata, a wszystko dlatego, że zapomniał z hotelu akredytacji! O ile na europejskich skoczniach nie byłby to prawdopodobnie żaden problem, bo twarz Małysza kojarzona była wszędzie, o tyle w Japonii polska kadra stanęła przed wielkim problemem. - Na zawody pojechaliśmy busami, które zabierały nas spod hotelu. Wtedy w Japonii bardzo przestrzegano akredytacji. Były specjalne bramki, a Japończycy byli perfekcyjnie przygotowani. Nawet mysz nie mogła się prześlizgnąć! Pamiętam, że Adam wychodzi z tego busa i mówi "rany boskie, nie wziąłem sobie akredytacji". A przecież za chwilę czekały nas zawody o mistrzostwo świata! Nie było szans wrócić do hotelu, bo tam busem się jechało pół godziny. Nie byłoby szans na rozgrzewkę, to byłaby tragedia - żywo opisuje Rafał Kot.

Małysz popisał się jednak spektakularnym poczuciem humoru, które uchroniło go przed problemami. - Pamiętam jak dziś. Szliśmy wąską drogą między metalowymi płotkami. Stała tam taka stara Japonka w okularach i każdemu brała tę wiszącą na piersiach akredytację i przystawiała ją tuż przed oczy. Po sprawdzeniu przepuszczała zawodnika dalej. Rany boskie, co to będzie, jak go zaraz cofną - myślałem. Ale Adam wpadł na genialny pomysł. Podszedł do tej Japonki, szybko chwycił za jej służbową akredytację, zanim ona zdążyła zareagować. Adam przyjrzał się, powiedział "okej" i poszedł dalej! Kompletnie zgłupiała. Tylko się uśmiechnęła. Po chwili zaczęła mnie kontrolować - śmieje się Rafał Kot.

Najlepsze wyjście z progu w historii

Trenerem polskiej kadry był wówczas Hannu Lepistoe. Legendarny trener wygrał ze swoimi zawodnikami kilkadziesiąt medali najważniejszych imprez. Prowadził takie gwiazdy jak choćby Matti Nykanen, Roberto Cecon czy Janne Ahonen. Widział kilka tysięcy znakomitych skoków, ale po zwycięstwie Adama Małysza w Sapporo przyznał, że wyjście z progu i sam lot przy skoku na 102 metry z pierwszej serii były najlepszym, jakie widział w swojej karierze. - To jest piękny skok! Koniec, nokaut. Fantastycznie - krzyczał po tym skoku Włodzimierz Szaranowicz, a będący wówczas ekspertem Apoloniusz Tajner tuż po samym wyjściu z progu wiedział, że Małysz poleci bardzo daleko.

 

- Mistrzostwa zakończyły się dla nas sukcesem. To był prawdziwy powrót Adama na szczyt. Mówi się, że Finowie są chłodni, ale ja byłem bardzo blisko w Hannu. Był przeszczęśliwy, że Adam wywalczył ten złoty medal. Kolejne pasmo zwycięstw było już rezultatem tego, że zyskał tę pewność. Przed mistrzostwami nie wierzył, że za kilka tygodni zdobędzie Puchar Świata. Trudno było nawet o tym marzyć. Później jednak poszło znakomicie. To był ten Adam z najlepszych czasów. Miał wielką pewność siebie. Nawet jak trafiał na gorsze warunki, potrafił z tego wyciągać wszystko, co się dało - wspomina Rafał Kot. 

Do końca sezonu po mistrzostwach zostało siedem konkursów indywidualnych, a Małysz tracił do Jacobsena 230 punktów. Polak skakał jednak rewelacyjnie. Wygrał sześć z siedmiu konkursów, a w Oslo nie wygrał tylko dlatego, że wyszedł z progu tak wysoko, że prawdopodobnie wybił się ponad wiatrołapy i natychmiast stracił równowagę w powietrzu. Małysz jednak bezpiecznie wylądował, a tydzień później w Planicy oglądaliśmy prawdziwy popis Polaka. Trzy wygrane konkursy z rzędu i na koniec Małysz odebrał swoją czwartą i ostatnią Kryształową Kulę w karierze. 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.