Skontaktuj się z nami
Nasi Partnerzy
Inne serwisy
Skontaktuj się z nami
Nasi Partnerzy
Inne serwisy
Niezrozumiałe, dodatkowe punkty dla Eisenbichlera w pierwszej serii, brak reakcji jury na bardzo krótkie skoki czołówki w rundzie finałowej, generalnie zaskakujące ruchy dotyczące zmiany wysokości belki startowej to wszystko działo się w poniedziałkowym konkursie.
Dlaczego widzom trudno było się odnaleźć w sytuacji? Pytamy Ryszarda Guńkę, naszego międzynarodowego arbitra, któremu zdarza się też występować w roli kierownika zawodów Pucharu Świata.
Ryszard Guńka: No nie jest to przewidywalna skocznia. Bodajże trzy razy tam sędziowałem Puchary Świata i zawsze było tak, że od jeziora szedł wiatr do góry skoczni, a później się cofał. Przez to warunki dla części zawodników są tam dobre, a dla części złe. Wszyscy skoczkowie o tym wiedzą. W takich warunkach przeliczniki nie zawsze działają optymalnie.
- Dziwnie wyszło może dlatego, że Niemiec przeleciał ponad wiatromierzem albo pod nim. Czasem jest też tak, że z jednej strony zeskoku wieje inaczej niż z drugiej strony. Zeskok ma 30 metrów szerokości. Wiadomo, że pomiary nie są idealne. Ale i tak już sobie nie wyobrażam skoków bez tego systemu.
- Oczywiście.
- Nie, tego to już nie ma. Problem jest generalnie taki, że wszystko jest policzone i opisane wzorami, ale jak człowiek chce to zrozumieć, to mu wyświetlą taki wzór, że nie jest w stanie tego objąć ani normalna, ani nawet lekko zaawansowana osoba. Ale proszę mi wierzyć, że co roku ten system jest poprawiany. Dowodem niech będzie Oslo. Tam zawsze przeliczniki wariowały najbardziej, a teraz nikt nie zgłaszał większych pretensji. Przeliczniki muszą być, a żeby były precyzyjne, to może skoczek musiałby mieć czujniki na kombinezonie.
- W Pucharze Kontynentalnym była próba zastosowania systemu dostarczanego przez inną firmę. I było bardzo dużo kłótni, pretensji, że źle wszystko działa. Nie jest to sprawa prosta. Trzeba pewnie więcej czujników wprowadzić, może umieścić je na różnych wysokościach.
- Tak, ale jeden zawodnik ma taką technikę, że leci wyżej, a inny taką, że się prawie ślizga po zeskoku.
- Ze zmianami belki sprawa naprawdę nie jest łatwa i naprawdę zajmują się tym fachowcy. O długości rozbiegu decyduje trzech ludzi - delegat techniczny, który jest na wieży sędziowskiej, asystent, który jest przy trenerach i cały czas z nimi rozmawia, a tym trzecim jest kierownik zawodów, który znajduje się koło delegata.
- Sam bym nie decydował. Byłoby głosowanie w trójce, którą wymieniłem. A doradziłby nam jeszcze Borek Sedlak, który ma bardzo duże doświadczenie, bo pracował już na każdej skoczni, był wszędzie po wiele razy i zna specyfikę obiektów. My wszyscy mamy szczegółowe dane dotyczące wiatru, widzimy czy ma się zmienić, czy nie, wiemy, że na przykład idzie 10-minutowa fala warunków takich albo takich.
- Po prostu nie podjęto ryzyka.
- Nie, na pewno nie. Przecież skocznia w Lillehammer ma światła, nie byłoby problemu, żeby trochę opóźnić skakanie kobiet. Ze swojego doświadczenia wiem, że obniżenie belki jest koniecznością. Jeśli jest daleki skok, to przepis ci nakazuje zareagować. Jeśli zawodnik uzyska 95 proc. rozmiaru skoczni, to musi być głosowanie jury czy kontynuować, czy obniżyć.
- Ja wiem, ale to też daleko i to już też jest wskazanie, że jury powinno się spotkać, a właściwie skonsultować przez krótkofalówki. Asystent stojący przy trenerach ma cały czas podgląd pomiaru wiatru, analizuje to, rozmawia z trenerami. I oni wcale nie mają takich wielkich pretensji. A o podniesieniu belki trudno jest zdecydować wszystkim, bo jak się podniesie, a warunki są zmienne, to może być tak, że ze dwóch zawodników skorzysta, odleci i po nich będzie trzeba znów belkę obniżać, przez co będzie krytyka za złą decyzję. Krótki skok zawsze jest lepszy niż przeskoczenie skoczni. Kwestia bezpieczeństwa jest dla jury najważniejsza. A naprawdę skoczkowie z pierwszej 30, a nawet z pierwszej 40 Pucharu Świata są tak lotni, że przy małym podmuchu odlatują. W Zakopanem w tym roku mieliśmy w miarę równe warunki, a gdy tylko trochę lepsze dostał Yukiya Sato, to ustanowił nowy rekord Wielkiej Krokwi. W Lillehammer w drugiej serii z tej niskiej, 10. belki Stephan Leyhe odleciał na 133. metr. A co by zrobił, gdyby miał podniesioną belkę?
- Powiem panu, że delegat czy Borek widzą tyle skoków i mają takie doświadczenie, że wiedzą, kto w danym momencie w jakiej jest dyspozycji i kogo na co stać. Po Hayboecku widać, że po kiepskim sezonie zaczyna dobrze skakać. Ale czy już jest na tyle ustabilizowany, żeby nie zepsuć? Może nie tylko przez wiatr i niską belkę wylądował blisko. Trzeba bardzo uważać na zawodników. Rok temu w Zakopanem mieliśmy bardzo dużo kłopotów po tym jak David Siegel upadł i zerwał więzadła w kolanie. Musieliśmy się mocno tłumaczyć, dlaczego dopuściliśmy do skoków poza 140. metr. Skoki są bardzo trudne do poprowadzenia, ale do oglądania są fajne, bo tu nigdy nie ma zdecydowanego faworyta.
- Ale generalnie emocji nie brakuje, a koniec końców sezon i tak wygrywają najlepsi.