Kamil Stoch do Soczi pojechał jako lider klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Był głównym faworytem do zwycięstwa w konkursie olimpijskim, jednak wyczyn, którego dokonał na skoczni normalnej, był niezwykły, zwłaszcza biorąc pod uwagę pierwsze skoki Polaka na tym obiekcie. W pierwszych treningach skoczek miał wiele problemów z przystosowaniem się do obiektu, a skocznię nazwał nawet "małą francą".
Z każdym dniem było jednak coraz lepiej, a w dzień konkursu Polak był już nie do zatrzymania. Stoch już w pierwszym skoku pokazał, że tego dnia jest po prostu najlepszy. 105,5 metra i przewaga ponad 6 punktów nad drugim Andersem Bardalem. W drugiej serii ponownie odskoczył rywalom i wygrał konkurs olimpijski z przewagą 12,7 punktu nad Peterem Prevcem, a to na skoczni normalnej, gdzie niemal wszyscy lądują w podobnym miejscu, było wspaniałym wynikiem. Jeśli weźmiemy też pod uwagę, że czwarty w zawodach Thomas Diethart stracił blisko 20 punktów, to różnica robi jeszcze większe wrażenie.
Był to wówczas szósty medal polskiego skoczka w historii igrzysk olimpijskich. Wcześniej złoto w Sapporo w 1972 roku zdobył Wojciech Fortuna. Pozostałe medale wywalczył Adam Małysz - trzy srebra i brąz w Vancouver i Salt Lake City.
- Od lat sobie wyobrażałem, jak zdobywam te złote medale. Czułem, że mnie na to stać. Droga była długa, ale warto było czekać. Mam teraz poczucie, że zasłużyłem - mówił wówczas Stoch w rozmowie z Pawłem Wilkowiczem ze Sport.pl.
Lider polskiej kadry kontynuował tym samym pasmo sukcesów, rozpoczęte rok wcześniej w Val di Fiemme. Po tytule mistrza świata we Włoszech, w Rosji zdobył podwójny tytuł mistrza olimpijskiego, a sezon zakończył wygraną w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata.