Czarny koń TCS z szansami na zwycięstwo? "To nasz Gregor Schlierenzauer"

Marius Lindvik zaskoczył wszystkich swoich zwycięstwem w noworocznym konkursie w Garmisch-Partenkirchen. Norweg pokonał tam faworytów 68. Turnieju Czterech Skoczni, a wczoraj był najlepszym zawodnikiem kwalifikacji na Bergisel w Innsbrucku. Na półmetku rywalizacji w klasyfikacji generalnej traci niecałe 20 punktów do prowadzącego Ryoyu Kobayashiego. Czy ma szanse na wygranie turnieju jako pierwszy norweski skoczek od 13 lat? - To nasz Gregor Schlierenzauer - mówią o nim w sztabie tamtejszej kadry.

DJ porównywany do Schlierenzauera

Marius Lindvik ma 21 lat. Właśnie wygrał swój pierwszy konkurs Pucharu Świata w skokach narciarskich w życiu, parę dni wcześniej debiutując w Turnieju Czterech Skoczni. W cyklu swój premierowy start zaliczył w grudniu 2015 roku, gdy w Lillehammer po jednoseryjnym konkursie przeniesionym na normalny obiekt, do punktów zabrakło mu 0,5 punktu. Obecny w najlepszej "30" zawodów był za to w swoim 3. występie w PŚ - na Wielkiej Krokwi w Zakopanem w marcu 2017 roku. Zaznaczył tę obecność dość wyraźnie - zajął 8. miejsce, nie wykorzystując wielkiej szansy nawet na zwycięstwo na polskiej ziemi. Po pierwszej serii prowadził po skoku na niebotyczną odległość aż 138 metrów. Wtedy presji nie wytrzymał, ale dziś nie zwraca już na to uwagi. Jak powiedział norweskiemu portalowi "VG", doping 30 tysięcy niemieckich kibiców w Ga-Pa niemalże wyciszył go przed finałowym skokiem, którym spokojnie z 3 dni temu zapewnił sobie pierwsze zwycięstwo w życiu.

Zobacz wideo

Na skoczni słynie ze skakania na limicie i przebijaniu kolejnych barier. To skoczek, który swoimi próbami wprowadza do tego sportu rozrywkę. Podobnie jak w życiu prywatnym, bo jego hobby to muzyka, a konkretniej bycie DJ-em. Puścił nawet swój set w znanym nocnym klubie Martins w Lillestrøm, ale szybko zauważył, że nie da się połączyć tego z uprawianiem sportu - zwłaszcza, gdy chodzi o granie do późna w nocy i poranne treningi. - Dostałem pół godziny występu jako support w Lillestrøm i to było świetne doświadczenie, ale wiem, że na dłuższą metę muszę traktować bycie DJ-em tylko jako swoją pasję. Jednak sam także produkuję muzykę i mam sprzęt, z którym chodzę także do szatni - opisywał zawodnik, który już jest traktowany jako największy talent wśród Norwegów w ostatnich latach. - Mamy swojego Gregora Schlierenzauera - mówił dla "VG" Clas Brede Bråthen, jeden z odkrywców potencjału skoczka. 

Szkoła "odpalania petard"

Norweski talent mógł niesamowicie rozpocząć obecny sezon PŚ. W Wiśle nie potrafił się uporać z lądowaniem na nie najlepiej według niego przygotowanym zeskoku, co poskutkowało siniakami po upadku w kwalifikacjach. - Wielu skoczkom lądowanie sprawiało dużo trudności. Sam miałem z nim problem tak naprawdę w każdej próbie - przyznawał w rozmowie ze sportsinwinter.pl na skoczni imienia Adama Małysza, choć na konkurs drużynowy i indywidualny stan przygotowania obiektu się poprawił. Sam Lindvik pod koniec zeszłego sezonu upadł aż 3 razy w ciągu 2 tygodni, więc nie zawsze decydowały o tym czynniki poza samym zawodnikiem. W Ruce dopadła go jednak nie kantująca narta, czy nierówny zeskok, a problemy z kombinezonem. Norweg już cieszył się z 2. miejsca, ale został zdyskwalifikowany razem z Peterem Prevcem ze Słowenii i obaj spadli z miejsc na podium. Daniel Andre Tande mówił wówczas, że o wiele bardziej cieszyłby się ze swojego zwycięstwa, gdyby obok "na pudle" stał jego kolega z kadry. Lindvik wrócił na nie dwa tygodnie później, kiedy już nikt nie mógł mu zabrać 3. miejsca wywalczonego w niemieckim Klingenthal. Od tego momentu nie wypadł z najlepszej "10" zawodów PŚ. 

- Musiałem się uporać ze skutkami tego dalekiego skoku z Garmisch-Partenkirchen i na szczęście się udało. To dla mnie wymarzone wejście w rok 2020 - opisywał zawodnik w rozmowie z delo.si już w Innsbrucku. To nie pierwszy raz, gdy długi skok sprawiał mu problem, co łączy się także z przyczyną jego upadków. "Odpalanie petard", jak skoczkowie i eksperci lubią nazywać takie skoki to trudna sztuka, o czym Lindvik przekonał się latem, gdy opracowywał technikę oddawania takich prób. - Układam ciało w taki sposób, żeby nie przecinało powietrza i wiatr miał mnie nieść - tłumaczył dla "VG". - To kwestia stworzenia siebie tak dużym w locie, jak tylko się da, wyjścia poza narty i manewrowania kostkami tak, żeby prowadzić płasko narty. Pracowałem nad tym bardzo długo - zdradził.

Po Garmisch wyłączył telefon

Po środowym triumfie przed Lindvikiem otworzyła się szansa nawet na wygranie prestiżowego tournée. - To możliwe - mówił cytowany na łamach "VG". W wywiadzie wspomniał także, że jego telefon po tym niespodziewanym sukcesie rozgrzał się do czerwoności. - Miałem na nim ponad 200 powiadomień, musiałem go wyłączyć i odłożyć. To zwycięstwo przykuło sporą uwagę kibiców i ekspertów, ale cieszę się i dziękuję za każde miłe słowo oraz gratulacje - wyjaśniał Norweg.

O ile skocznię w Garmisch znał całkiem dobrze - raz był tam nawet 4. w konkursie Pucharu Kontynentalnego, tak austriacka część TCS może stanowić dla niego wyzwanie. W Innsbrucku bywał na przedsezonowych zgrupowaniach norweskiej kadry, ale jak sam przyznaje w Bischofshofen będzie skakał po raz pierwszy w życiu. - Nie przejmuję się tym i chcę po prostu wykonywać wszystko, jak było do tej pory i na każdej innej skoczni - stwierdził. W Innsbrucku zaczął od wygrania kwalifikacji z najdłuższym skokiem oddanym w piątek na Bergisel - 131,5 metra. Norweg jest w tym specjalistą, bo nikt nie lądował od niego dalej także w dwóch wcześniejszych przystankach TCS. Zarówno w Oberstdorfie, jak i Garmisch najdłuższe próby zaliczył w pierwszej serii, odpowiednio 139 i 143,5 metra - wyrównany rekord Grosse Olympiaschanze Simona Ammana sprzed dekady. 

Pierwszy od Jacobsena?

- Po sobie wiem, że w Turnieju Czterech Skoczni młodzi chłopcy nie mają nic do stracenia, a mogą tylko zyskać. Dlatego liczę na Lindvika - tłumaczył dla Sport.pl, Anders Jacobsen jeszcze przed początkiem 68. Turnieju Czterech Skoczni. Sam przyznawał jednak, że nie wierzy w jego ewentualne zwycięstwo w niemiecko-austriackim tournee. Teraz bardzo mu kibicuje, bo byłby to pierwszy Norweg, który wygrał TCS właśnie po Jacobsenie. On triumfował w sezonie 2006/2007 po walce z Gregorem Schlierenzauerem i Adamem Małyszem. 

Lindvik do prowadzącego w klasyfikacji generalnej Ryoyu Kobayashiego traci dokładnie 18,9 punktu, będąc na 4. pozycji. W lepszej sytuacji są wyprzedzający go Dawid Kubacki i Karl Geiger, ale to forma Norwega w ostatnich dniach zwyżkowała najbardziej. Można się spodziewać, że w sobotnie popołudnie na Bergisel to potwierdzi, najpierw pokonując w parze Viktora Polaska, a potem walcząc o zwycięstwo w serii finałowej. Pytanie jest inne, a mianowicie: na ile pozwolą mu rywale? Ostateczny wynik Lindvika nie zależy tylko od niego i musi liczyć, że innym podwinie się nieco noga. Już mając możliwość zwycięstwa w turnieju, odnosi swój wielki sukces, ale jeśli znów błyśnie formą wszystko stanie się możliwe. A o to można być raczej spokojnym. 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.