W piątek 22 listopada pierwsze skoki w nowym sezonie, ale najpierw, w czwartek o godzinie 22.00, odbiór skoczni w Wiśle. Dokona go Sandro Pertile, delegat techniczny FIS, który od przyszłego sezonu będzie szefem Pucharu Świata.
- Walter Hofer też już jest, wszystko podgląda, dopytuje a to dlaczego ratrak pracuje, a to czemu akurat stoi i czeka - opowiada nam Andrzej Wąsowicz. Równo miesiąc temu, 21 października, dyrektor skoczni w Wiśle i szef rozgrywanego tu Pucharu Świata zaczął nadzorować prace nad naśnieżeniem obiektu. Specjalne maszyny z polskiej firmy Supersnow przez ten czas wyprodukowały 2500 m sześciennych kryształków lodu. Bo tak naprawdę to sypkie, zmrożone kryształki pokrywają teraz obiekt im. Adama Małysza. Żeby w każdym punkcie skoczni znalazła się co najmniej 30-centrymetrowa warstwa śniegu, w pewnych momentach przygotowań jednocześnie pracowały nawet trzy ratraki. Hofera musiało to zaskakiwać. Jedenaście miesięcy temu w Bischofshofen szalała śnieżyca i jeden ratrak nie nadążał ubijać puchu, który spadał na skocznię im. Paula Ausserleitnera. W efekcie organizatorzy konkursu kończącego Turniej Czterech Skoczni przenieśli na następny dzień treningi i kwalifikacje. Hofer zżymał się, gdy pytaliśmy go, dlaczego miejscowi do walki z żywiołem wysłali tylko jeden ratrak. Uparcie twierdził, że nigdy i nigdzie w skokowym świecie nie jeździ ich więcej.
Wąsowicz tylko się uśmiecha, gdy mu to opowiadamy. On trzeci roku z rzędu przeżywa trwający miesiąc maraton przygotowań zimy w środku jesieni. Ciepłej jesieni, z temperaturą dochodzącą do nawet 20 stopni Celsjusza, z deszczem roztapiającym śnieg i z wiatrem próbującym zdmuchnąć go z terenu skoczni. - Przez te lata zsiwiałem do reszty. Włosy ścinam bardzo krótko, noszę czapkę, ale i tak widać - żartuje. - Mocno naciskam na Adama Małysza, który jest w komisji skoków i kombinacji norweskiej FIS, żeby walczył dla Wisły o inny termin niż listopadowy - dodaje już poważnie. - W piątek skończę 67 lat, chciałbym trochę spokojniejszych przygotowań. Gdybyśmy dostali weekend w styczniu, lutym czy marcu, to w normalnej, zimowej pogodzie raz-dwa wyprodukowalibyśmy śnieg z armatek, starą, tradycyjną metodą. A może nawet nie trzeba by było go produkować, może spadłby prawdziwy. Tak czy inaczej, koszt organizacji zawodów byłby o trzy czwarte niższy niż teraz - tłumaczy szef inauguracji PŚ.
Czy trzecia inauguracja Pucharu Świata w Wiśle będzie ostatnią? Niekoniecznie. Koszt jest duży, ale zarobek też. Wisła miała już konkursy w PŚ w dalszej części sezonu, ale nie zarabiała na nich tak, jak zarabia na tych otwierających kolejne zimy. Wąsowicz kwotami operować nie chce, ale przyznaje, że w ubiegłym roku padł finansowy rekord. I że miło było później dzielić pieniądze między 17 klubów Śląskiego-Beskidzkiego Związku Narciarskiego. - Sponsorzy wolą, żeby nasze konkursy były w listopadzie. Wtedy dają więcej - mówi.
To nietrudno zrozumieć. Raz, że mieć u siebie start sezonu w ważnym dla kraju sporcie to prestiż. Dwa, że wtedy jest gwarancja oglądalności. Nowy sezon, nowe nadzieje - to przyciąga ludzi przed telewizory. W styczniu, lutym czy marcu Polacy też skoki oglądają, ale jak bardzo, to w dużej mierze zależy od wyników uzyskiwanych przez naszą kadrę. Trzy ostatnie zimy nasi skoczkowie mieli świetne, dlatego średnio każdy konkurs na antenach TVP i Eurosportu obserwowało łącznie po około 5 mln telewidzów (ostatniej zimy było to dokładnie 4,96 mln widzów na zawody). Ale w ostatnim, sportowo słabym, sezonie pracy trenera Łukasza Kruczka każdy konkurs oglądało średnio o prawie dwa miliony widzów mniej (około 3,2 mln).
Pieniądze, prestiż, ale i dobra opinia - to wszystko stawia Wisłę w roli kandydata do organizowania kolejnych inauguracji. Międzynarodowa Federacja Narciarska wysoko ocenia starania Wąsowicza i komitetu organizacyjnego na czele którego on stoi. Dlatego już umieściła Wisłę w takiej samej roli jak obecnie we wstępnym kalendarzu na następny sezon. - Ale za to, co robimy nam się należy normalny, spokojny weekend. Najlepiej zaraz przed albo zaraz po Zakopanem. Między konkursami bez trudu moglibyśmy zatrzymać w Polsce wszystkich skoczków. Mieliby gdzie trenować, ze wszystkim organizacyjnie byśmy sobie poradzili. Mam nadzieję, że dzięki Adamowi Małyszowi jednak powalczymy o inny termin niż listopadowy - kończy Wąsowicz.