Drugi trener kadry skoczków: Nie próbuję rywalizować. To by rozbiło grupę

- Nie próbuję rywalizować z pierwszym trenerem, bo to by rozbiło grupę. Jestem zatrudniony jako asystent, nie robię sobie żadnych ścieżek, którymi miałbym do czegoś dojść, udowodnić, że jestem lepszy - mówi Grzegorz Sobczyk. Asystenta najpierw Łukasza Kruczka, później Stefana Horngachera i teraz Michała Doleżala pytamy czy nie zazdrościł Czechowi, gdy to jemu wiosną posadę głównego szkoleniowca polskiej kadry skoczków narciarskich zaproponował Adam Małysz.

W piątek w Wiśle start nowego sezonu Pucharu Świata. Od godziny 16.30 dwie serie treningowe, od 18 kwalifikacje do niedzielnego konkursu indywidualnego (start o godz. 11.30). Na sobotę zaplanowano "drużynówkę" (początek o godz. 16.00). Transmisje w Eurosporcie, relacje na żywo na Sport.pl

Łukasz Jachimiak: Czy czeskie słówka wplatane przez Michala Doleżala do języka polskiego budzą w kadrze taką samą wesołość, jaką wywoływały zanim on został szefem?

Grzegorz Sobczyk: Michał już wcale nie mówi po czesku, tak dobry jest jego polski.

Jego polski faktycznie jest świetny, ale sam się przekonałem, że czeskie wtrącenia ciągle mu się zdarzają.

- Może jak ma większy stres. Na pewno z nami, wewnątrz drużyny, się nie stresuje. No, może zdarza mu się wrzucić w wypowiedź coś czeskiego, jeśli dłużej posiedzi w domu. Ale to normalne. Mnie się zdarza do żony odezwać po angielsku, gdy chwilę wcześniej skończyłem długą rozmowę w tym języku.

Widziałeś, jak Rafał Majka po zdobyciu olimpijskiego brązu do polskich dziennikarzy mówił po angielsku?

- Widziałem! Świetne to było, ha, ha. A z Michałem komunikacja jest naprawdę super.

Czyli już się nie śmiejesz z niego, że kupował pastę na zęby, a nie do zębów? 

- Ha, ha, takie rzeczy to tylko żarty, nikt nikomu nie dokucza. Myślę, że jeśli jest w grupie troszkę luzu, to jest bardzo dobrze. My często jesteśmy napięci, stanowczy, a czasem trzeba złapać oddech, trochę przykmnąć oko, pośmiać się. Wtedy grupa jest fajna.

Powiedz szczerze - nie zazdrościsz trochę Doleżalowi, że to on jest głównym trenerem? Byłeś asystentem Łukasza Kruczka, Stefana Horngachera, teraz pomagasz Michałowi, a pewnie masz ambicje, żeby kiedyś poprowadzić kadrę?

- Na pewno nie próbuję rywalizować z pierwszym trenerem, bo to by rozbiło grupę. Jestem zatrudniony jako asystent, wszystko konsultuję z głównym trenerem, nie robię sobie żadnych ścieżek, którymi miałbym do czegoś dojść, udowodnić, że jestem lepszym trenerem. Znam swoją rolę i się jej trzymam. I jeśli Michał kiedyś odejdzie, to też nie będę siebie widział w roli jego następcy. Od takich wizji są inni: dyrektor sportowy, zarząd związku. Oni wiedzą, kto jaki ma kontakt z zawodnikami, kto jak pracuje, kto się najlepiej nadaje. Mamy Zbyszka Klimowskiego, który ma więcej doświadczenia niż ja i też pracuje jako asystent. Każdy u nas zna swoje miejsce w szeregu.

Czyli kiedy Adam Małysz zaproponował stanowisko głównego trenera Doleżalowi, nie miałeś myśli "szkoda, że nie przyszedł do mnie"?

- Nie, nie, nic takiego nie przyszło mi do głowy. Adam bardzo dobrze wszystko przemyślał i lepiej nie mógł wybrać. Michał to jest człowiek z już dużą wiedzą. Przypominam, że przed pracą w Polsce prowadził czeską kadrę, że pomagał będącemu w światowej czołówce Romanowi Koudelce.

Nawet wygrał z nim konkurs Pucharu Świata w Wiśle.

- Zgadza się. Michał to jest odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Ma bagaż doświadczeń, bardzo dobrze pracował ze Stefanem, od którego nauczył się, jak powinien działać system. Michał go współtworzył i teraz ma wszystko, żeby tym systemem dalej zarządzać. Nigdy nie miałem pomysłu, żeby się z nim ścigać.

Ale to nie dlatego, że się nie cenisz? To żaden atak, tylko przytaczam opinię, którą czytałem - mianowicie, że znasz się na logistyce, a nie na treningu. Taka opinia pojawiła się w opozycji do tej, że jeśli Horngacher odejdzie, to Doleżal, Ty i Klimowski sobie poradzicie, bo wszyscy jesteście fachowcami i prowadziliście kadrę podczas częstych wyjazdów Horngachera do domu, do Niemiec.

- Każdy ma prawo do wypowiedzi, a ten człowiek najwyraźniej musiał być bardzo blisko naszej kadry, musiał spędzać z nami bardzo dużo czasu, być na każdym obozie, skoro coś takiego napisał. Ja tego nie czytałem, ale wiem, co mówił nam Stefan kiedy odchodził. Powtarzał, że jest przekonany, że sobie poradzimy, bo wszyscy świetnie pracujemy i wiemy co robić, by dalej odnosić sukcesy. Wiem, że takie opinie, jaką przytoczyłeś, na pewno się pojawią, gdy przyjdzie jakiś gorszy moment w sezonie. Pewnie wystarczy, że będzie konkurs, w którym żaden z naszych zawodników nie wejdzie do pierwszej "dziesiątki" i już się zrobi nieprzyjemnie. Ale poradzimy sobie z tym, że ktoś nam będzie podcinał skrzydła. Nauczyliśmy się, jak działać i w takich momentach.

Kiedy Horngacher odchodził nie poczuliście się niepewnie? Nie było w Was strachu, jak będzie bez niego?

- Mieliśmy bardzo dobrego nauczyciela i bardzo dużo się od niego nauczyliśmy. Kiedy Stefan zdecydował, że odejdzie, gdy nam powiedział, że jednak wybiera głową, a nie sercem i przenosi się z Niemiec do Polski, to wieczorami długo siedzieliśmy, analizowaliśmy wszystko i on nas przekonywał, że sobie poradzimy. Mówił, że nas zna tak dobrze, by mieć pewność. Chwalił za pracę, którą zrobiliśmy z nim jako szefem. To dużo dało, dzięki temu łatwiej było ruszyć z przygotowaniami już bez Stefana. Później lato nam super wyszło, treningi przed zimą też, więc na start sezonu czekamy z bardzo dobrym nastawieniem.

Horngacher trzymał kadrę twardą ręką, Doleżal taki nie jest, Ty też nie. Nie zabraknie Wam w sztabie złego policjanta?

- Stefan miał mocne zasady i chłopaki to zrozumieli, przyzwyczaili się. My cały czas staramy się utrzymywać minimalny dystans w pracy z wami, dziennikarzami. Widzisz, że to wygląda tak jak wtedy, kiedy szefem był Stefan? W naszej, wewnętrznej pracy też tak jest. Szanowane są wszystkie rzeczy, wszystkie zasady, które wypracowaliśmy ze Stefanem.

Opowiem Ci sytuację, którą dobrze zapamiętałem: Innsbruck, Turniej Czterech Skoczni z sezonu 2016/2017 - rozmawiamy z Maćkiem Kotem, nasza kamera pokazuje, że to nie trwa długo, niecałe pięć minut, gdy podchodzi Horngacher i krzyczy na nas i na Maćka - że to nieprofesjonalne, że tak nie może być, że zawodnik jest zmęczony treningami i kwalifikacjami, a jutro ma przecież zawody. Nagle trener przechodzi z angielskiego na polski, rzuca "Koniec, k..." i zabiera Maćka. Nie wyobrażam sobie, że Doleżal, Ty czy Zbigniew Klimowski moglibyście się zachować równie ostro.

- Teraz każdy zawodnik dobrze wie, jakie są zasady. Wspomniałeś sytuację z pierwszego sezonu pracy ze Stefanem. Wtedy wszystkiego się uczyliśmy, a teraz mamy wypracowane rozwiązania i nie zapominamy się, bardzo pilnujemy takich spraw jak regeneracja. O co w tej sytuacji chodziło? Stefan zauważył, że na zawody przyjeżdża mnóstwo dziennikarzy z Polski. Jedni profesjonalni, inni mniej, w każdym razie efekt był taki, że bardzo dużo było tych samych pytań i zawodnicy ciągle powtarzali to samo, tracąc czas. Konieczne było wypracowanie u chłopaków takich zachowań, żeby wam poświęcili czas, ale żeby umieli postawić granice. To jest ważne dla całej grupy. Pomyśl choćby o fizjoterapeucie. On po zawodach pracuje z chłopakami bardzo długo, idzie spać czasami dopiero o trzeciej rano. Każde pół godziny naszego dłuższego pobytu na skoczni ma znaczenie.

Czyli Horngacher uczył Was profesjonalizmu. I nauczył?

- Tak było. Uczył nas szacunku do pracy każdego człowieka ze sztabu. Porządkowaliśmy sobie wszystko i wypracowaliśmy rozwiązania, które teraz już mamy i stosujemy.

Wiem, że z Horngacherem pożegnaliście się w dobrych relacjach.

- Tak, on się zachował bardzo fair. Długo się zastanawiał co zrobić, ale szczerze nie wiedział co ma wybrać, nie prowadził żadnej gry. A kiedy nam powiedział, to razem wszystko spokojnie przegadaliśmy i zmobilizował nas do dalszej pracy. Pokazał, że jest wielkim człowiekiem, który do końca walczy razem z nami o jak najlepsze wyniki. Wiedział, że pójdzie do innej kadry, ale chciał jak najlepiej się z nami pożegnać.

Zrobił to, wygraliście przecież ostatnią "drużynówkę" w Planicy.

- I to było super. Do końca uczyliśmy się od Stefana Horngachera i nie mam wątpliwości, że nauczyliśmy się tyle, żeby nasze skoki dalej miały dużo sukcesów.

Przyzwyczailiście nas do dobrego - jesteś spokojny, że po odejściu Horngachera nie będziemy musieli się odzwyczajać od aż tak częstych sukcesów? Przecież przez trzy lata osiągaliście je tydzień w tydzień.

- Jesteśmy bardzo spokojni, bo widzieliśmy, że każdy zawodnik w przygotowaniach dał z siebie sto procent. My, trenerzy, rozwijaliśmy się w różnych kierunkach, i szkoleniowych, i sprzętowych. Podejmowaliśmy się nowych zadań. Fajnie, że sezon już się zaczyna. Nie lubię się bawić we wróżkę, nie lubię niczego obiecywać, ale czekam z optymizmem na to, co będą nasi skoczkowie pokazywać. Skoro Maciek Kot jeszcze z dużymi rezerwami był w "piątce" w jednym z ostatnich konkursów lata, skoro Stefan Hula też zaczyna skakać coraz lepiej, a nasi liderzy cały czas wyglądali bardzo dobrze, to naprawdę nie mamy się czym denerwować. To też efekt warunków, jakie mamy. Możemy tylko dziękować COS-owi, że mamy tory lodowe w Zakopanem i w Szczyrku. Dzięki temu nie musimy jeździć po świecie, nie męczymy się, u siebie mamy komfort.

Macie dobre bazy, najlepsze skocznie, duży budżet na swoje potrzeby, w tym na szukanie i nawet tworzenie nowinek sprzętowych - chyba bardzo miło jest być ważną postacią polskich skoków w takiej rzeczywistości, gdy kiedyś, w zupełnie innej, po prostu biednej, było się zawodnikiem?

- Tak, jest świetnie. Na tym to polega - jeżeli dany sport wypracował sobie pozycję, to warto w niego inwestować, żeby dalej utrzymywał się na szczycie. Trzeba naprawdę masy pieniędzy, żeby dorównać innym ekipom ze światowej czołówki i jeszcze większe fundusze są niezbędne, gdy się chce spróbować innych wyprzedzić, różne rzeczy stworzyć.

Gdy naszą kadrę przejmował Horngacher, to PZN zainwestował m.in. w platformy mierzące moc w nogach skoczków i w kamery montowane w torach prowadzących od belki do progu, żeby wypracować optymalne pozycje dojazdowe. Teraz inwestycje też są chyba duże, skoro kadrę stać m.in. na to, by miała swoje buty skokowe, robione na wyłączność?

- Buty to udoskonalenie czegoś, co nad czym pracowaliśmy od jakiegoś czasu. Ale tak, to duża inwestycja. I świetnie, że mamy coś, czego nie ma i nie będzie miał nikt inny. Polska firma Nagaba nam to gwarantuje. Bardzo dobrze, że nasze, polskie pomysły, zaczynają zostawać w Polsce.

Nawiązujesz do tego, że kilka lat temu wymyśliliście innowację w butach i poprosiliście o wprowadzenie jej, a niemiecka firma Rass zrobiła to, ale pomysł sprzedała innym reprezentacjom?

- Tak było.

Wtedy chodziło o usztywnienie jednej z części buta?

- To było takie usztywnienie, dzięki któremu w locie łatwiej było stabilnie prowadzić nartę. Niestety, szybko cały świat skakał w sprzęcie ulepszonym dzięki naszemu pomysłowi. Teraz doszliśmy do momentu, w którym polskie nowinki zostają w Polsce. Mamy przecież też swoje kombinezony, które szyje rodzinna firma Michala Doleżala, a modyfikują je Zbyszek Klimowski i Andrzej Zapotoczny. Dzięki temu historia tych kombinezonów zostaje tylko u nas. Andrzej to młody, ambitny chłopak, który dobrze się na sprzęcie zna i z doświadczonym Zbyszkiem daje nam spokój, że będziemy mieli świetny sprzęt i nie będziemy dyskwalifikowani.

Dyskwalifikacji to Wy macie generalnie bardzo mało. Z największych zawodów pamiętam tylko Piotra Żyłę niedopuszczonego do pierwszej serii "drużynówki" w Kuusamo.

- I to jeszcze przez błąd nie nasz, tylko osoby, która robiła pomiar. Przypominam, że na drugą serię Piotrek poszedł w tym samym kombinezonie i został dopuszczony do startu.

Czyli u nas jedna dyskwalifikacja, a u Norwegów przez ostatnie trzy sezony co najmniej kilkanaście dyskwalifikacji.

- Nie ma co na nich patrzeć. My się skupiamy, żeby jak najlepiej robić swoje i się nie denerwować.

Kamil Stoch ocenia przygotowania do sezonu:

Zobacz wideo

Jakie masz obowiązki jako asystent Doleżala? Robisz inne rzeczy niż u Horngachera?

- Trochę się zmieniło. Ale najlepiej porozmawiaj z Michałem, niech on wszystko wytłumaczy.

Nie chcesz ujawnić czegoś, co być może ma pozostać tajne?

- Tak.

[Michał Doleżal w rozmowie ze Sport.pl opowiedział, jak podzielił się z Sobczykiem obowiązkami. "Widzę, że to jest trener w Polsce niedoceniany, a naprawdę ma świetne oko, dużo wie i ma bardzo dobre czucie skoków. Kiedy dyskutujemy, to ma dużo obserwacji podobnych do moich. Dlatego na treningach, gdzie wszystko szybko się dzieje, on zaczął dawać coraz więcej uwag zawodnikom i zauważyliśmy, że jego wskazówki bardzo do chłopaków trafiały. W efekcie pomyślałem, że będzie dobrze, gdy na skoczni z trzema zawodnikami kadry będę pracował ja i z trzema Grzesiek - wyjaśnił Czech.]

Pracujecie tak samo dużo jak za Horngachera?

- Od lat tak samo. Nasze rodziny musiały się przyzwyczaić, że 80 procent. roku spędzamy poza domem, a w sezonie zimowym jesteśmy w nim bardzo rzadkimi gośćmi. Doszło do tego, że w podświadomości sport jest u nas na pierwszym miejscu. Jasne, że rodzinę kocha się najbardziej, ale ja mam tak, że kiedy jadę na wakacje i nawet gdy już siedzę w samochodzie, to jeszcze myślę, czy wszystko dobrze zorganizowałem, czy o wszystko zadbałem, czy nie zostawiłem czegoś, co jednak nie może zaczekać. Ale cieszę się, że tak mam. Myślę, że gdyby tego nie było, znaczołoby to, że brakuje mi energii, że jestem zmęczony, wypalony i powinienem zwolnić miejsce w sztabie dla kogoś, kto będzie działał intensywniej.

W jakim wieku są Twoje dzieci?

- Córka ma 10 lat, syn ma trzy i pół roku.

Płaczą, kiedy wyjeżdżasz?

- Tak. Cieszę się, że często wyjeżdżam nocą albo nad ranem, kiedy dzieciaki śpią. Takie rozstania są łatwiejsze. Ale i do trudnych wszyscy musimy się przyzwyczaić.

Chciałbyś, żeby Twoje dzieci skakały na nartach?

- Córka skakała, ale wybrała inną dyscyplinę sportu - taniec. I dobrze, nic na siłę, niech robi, to co chce, niech się rozwija w tym, co ją cieszy, zamiast walczyć z ciągłym strachem i udowadniać głównie rodzicom, że da radę i będzie w tym dobra.

Chciałbyś, żeby syn został skoczkiem i zrobił karierę, jakiej Ty nie miałeś?

- Nie wiem, na pewno jakoś strasznie mi na tym nie zależy. Ważniejsze jest, żeby dzieci były zdrowe, żeby pilnowały nauki, żeby się rozwijały na dobrych, mądrych ludzi. A co przyniesie los, to zobaczymy. Ja długo nie miałem być skoczkiem [Sobczyk zaczął treningi dopiero w wieku 12 lat], później nim zostałem i gdy stawałem się coraz lepszy przyszła kontuzja, która przekreśliła moje starania. Wtedy okazało się, że, że tę kontuzję złapałem w odpowiednim momencie, bo akurat w Polskim Związku Narciarskim była rewolucja i szukano trenerów, serwismenów, ludzi na różne stanowiska. Wtedy grupy się rozrastały, ja zrobiłem szkolenie na serwismena, po jakimś czasie zdobyłem uprawnienia trenerskie, odnalazłem się w tym. Wiemy jaki jest sport - nie każdy może być mistrzem, a nawet mało kto staje się topowym zawodnikiem. Zwykle ludzie latami dają z siebie wszystko, a nie nie dochodzą tam, gdzie marzyli dotrzeć. Bardzo się cieszę, że mnie spotkało duże szczęście w moim nieszczęściu. Jako trener naprawdę się realizuję.

Więcej o: