Michal Doleżal dla Sport.pl: Stefan Horngacher zadecydował głową, dla mnie najważniejsze było serce

- Zawsze mówiłem, że chcę ze Stefanem pracować. Dostałem od niego ofertę, a następnego dnia powiedziałem mu, że zostaję w Polsce. Wtedy jeszcze nie miałem oferty bycia pierwszym trenerem. Zadecydowało serce. Czułem, że muszę przy tej drużynie zostać - mówi Michal Doleżal, nowy szkoleniowiec kadry polskich skoczków narciarskich.
Zobacz wideo

Łukasz Jachimiak: Michal czy Michał?

Michal Doleżal: W Polsce Michał, w Czechach Michal. Dla mnie nie ma różnicy.

Co u Ciebie po pierwszym tygodniu pracy w roli trenera naszych skoczków? Nadal mnóstwo godzin spędzasz w aucie, kursując między Czechami a Polską?

- Rzeczywiście się najeździłem, ale najważniejsze i najbardziej pracowite były trzy dni w Zakopanem. Od środy do piątku wszystko ustalaliśmy. Mieliśmy też pierwsze treningi, były rozmowy z zawodnikami. Mogę powiedzieć, że po tych trzech dniach wracałem do domu bardzo zadowolony. Koncept uzgodniliśmy w 95 procentach. Teraz można już pracować.

Nie przesadzacie z tą pracą? Wiem, że i za Stefana Horngachera było tak, że po Planicy skoczkowie nie mieli wakacji, a może jednak przydałby się dłuższy odpoczynek?

- Wszystko jest dobrze prowadzone. Na skoczni pierwszy raz pojawimy się dopiero pod koniec maja w Szczyrku.

Jak wyglądały Twoje indywidualne rozmowy z zawodnikami? Co przede wszystkim musieliście omówić?

- Zawodnicy mówili, czego potrzebują i jak im się pracuje, a ja im przedstawiłem cały koncept na najbliższy rok. Mam bardzo dobre odczucia po tych spotkaniach.

Kamil Stoch i Piotr Żyła mają po 32 lata, Stefan Hula jest o rok starszy – żaden z nich nie powiedział Ci, że chciałby się na trochę wyłączyć, wyjechać do jakiegoś ciepłego kraju? Każdy mówił "Michał, nie ma problemu, jestem gotowy do ciężkiej pracy"?

- Gadaliśmy o wszystkim szczerze. I teraz dla tych zawodników jeszcze bardziej dopasujemy trening indywidualny.

Jak to będzie wyglądało? Harald Pernitsch może jeszcze bardziej zindywidualizować trening?

- To jest osoba, która świetnie się zna na tym, co robi. Bardzo się cieszę, że profesor dalej będzie z nami pracował, bo na pewno pomoże znaleźć jeszcze lepsze rozwiązania.

Pertnitsch dał się poznać jako wyjątkowo odważny innowator, między innymi organizując treningi z osłami dla Żyły i Macieja Kota, ale chyba nie zrezygnujecie z zabierania najstarszych zawodników na zgrupowania, uznając, że formę mogą wypracować w domach?

- Spokojnie, jak będzie obóz i trzeba będzie skakać, to niczego zamiast skakania się nie wymyśli.

W sztabie, którego jesteś szefem, zostaje Pernitsch i zostają wszyscy ludzie Stefana Horngachera poza Matthiasem Prodingerem?

- Wszyscy zostają. Sztab jest gotowy, czeka na zatwierdzenie przez zarząd Polskiego Związku Narciarskiego.

Wnioskowałeś o to, by kadra A liczyła więcej niż sześciu zawodników i by została odmłodzona?

- Nie chcę na razie o tym mówić. Umówiłem się ze związkiem, że to on wszystko ogłosi. Już ustaliliśmy kto gdzie będzie skakał i jak będą wyglądały sztaby szkoleniowe kadry A i B, ale zarząd musi wszystko zatwierdzić i dopiero te decyzje zostaną przedstawione.

Przez trzy sezony obserwowałeś, jak Stefan Horngacher radzi sobie z mediami. Zauważyłeś, że to nie jest łatwa część pracy trenera polskiej kadry?

- Tak (śmiech). Kiedy pracowałem jako trener w Czechach, zainteresowanie ze strony dziennikarzy było zupełnie inne niż u was. Teraz muszę się szybko dostosować do sytuacji. Ale wiem, co mnie czeka. Widziałem Stefana w kontaktach z wami, wiem czego oczekujecie i jakie są potrzeby. Podejmując decyzję o zostaniu głównym trenerem Polski myślałem i o tej części mojej pracy. Dam radę.

Dasz zgodę na wpuszczenie człowieka z kamerą albo nawet ludzi z kamerami do waszej szatni, na treningi, do hoteli, w których będziecie mieszkać?

- Nie wiem. Muszę się zastanowić. Na treningi chyba nie. No, może na pierwszym obozie. Ale obecność dziennikarzy przez cały czas nie wchodzi w grę.

Nie mówię o tym, żeby wszystkie chętne media robiły wszystko, co chciałyby robić. Myślę o stworzeniu profesjonalnego kanału, do czego dąży PZN. Jeśli związek uzna, że chce robić materiały pokazujące kadrę od środka, to będziesz miał z tym problem?

- Oj, to jest bardzo ciężki temat. Czekaj, muszę chwilę pomyśleć. Nie chciałbym wszystkiego pokazać - to jest dla mnie pewne.

Co byś chciał ukryć? Absolutnie wszystko, co dotyczy prac nad nowinkami sprzętowymi, żeby przypadkiem nie naprowadzić na coś rywali?

- Tu na pewno nie zgodziłbym się na obecność kamery. Tak samo nie do pokazania byłby trening, jaki robimy. Na pewno nie zgodziłbym się, żeby kamera była z nami przez cały czas. Najlepiej by było, gdyby takie rzeczy robił ktoś z teamu, na przykład Adam Małysz. I też musiałbym najpierw z Adamem podyskutować. Ale wiadomo, że Adamowi mógłbym zaufać. A gdyby ktoś obcy z kamerą miał przyjść, to myślę, że na to bym się nie zgodził.

Jesteś przekonany, że jeśli chodzi o nowinki, to w dalszym ciągu będziemy mieli co chować przed rywalami? Odchodzi Prodinger, który ulepszał buty i wiązania, Ty już na pewno nie zadbasz o kombinezony w takim zakresie, jak do tej pory, powiedz więc, czy w sztabie znajdą się nowe osoby znające się na sprzęcie.

- Matthias na pewno dobrze pracował. Szybko reagował na to, co my chcemy, potrafił wszystko opracować. Staram się znaleźć kogoś takiego jak on.

Mówiłeś, że sztab czeka już na zatwierdzenie, więc chyba tego kogoś znalazłeś?

- Trochę zabrakło czasu, żeby to doprowadzić do końca. Przecież dopiero co skończył się sezon, jeszcze w niedzielę byliśmy w Planicy. Oczywiście już wcześniej myślałem o kimś w miejsce Matthiasa, jeśli on odejdzie, a ja zostanę głównym trenerem. I mam takiego człowieka. To jest Czech, wszystko wskazuje na to, że będzie z nami pracował.

Były skoczek?

- Nie. I na razie nie mogę mówić więcej.

Powiedz, jak będzie teraz wyglądała produkcja kombinezonów, bo do tej pory twoja rodzina szyła je dla kadry A, a rodzina Stefana Huli dla kadry B i juniorskiej. Hulowie będą mieli więcej pracy?

- Nie, zostaje system, który dobrze nam działał. Mam pomysł, jak to wszystko poprowadzić, żeby wciąż dobrze szło. Do kadry dołączy osoba, która będzie jakby zamiast mnie, czyli będzie miała te zadania, które je miałem przez ostatnie trzy sezony. Tak wszystko zorganizujemy, żeby nie było stresu i żeby została najwyższa jakość.

Tu też stawiasz na jakiegoś zaufanego człowieka z Czech?

- Nie, tu pomoże nam Polak. Wszyscy go dobrze znamy, to jest były skoczek. Tylko znów nie podam nazwiska, bo i to ogłosi związek. Nie chcę niespodzianek, nie chcę, żeby wyszło tak, że ja coś powiem, a okaże się, że jednak sprawy ułożyły się inaczej. Wtedy doszłoby do niepotrzebnego zamieszania.

Dobrze, zostawmy nazwiska. A przynajmniej nazwiska ludzi, z którymi chcesz pracować. Powiedz mi, czy po ostatnim sezonie przekonaliście się do kombinezonów Meiningera. Żeby czytelnicy mieli jasność, przypomnijmy, że czarny materiał, z którego stroje szyje większość naszych rywali, wy kupiliście dopiero przed ostatnim konkursem Turnieju Czterech Skoczni. I chyba byliście zadowoleni bardziej niż z kombinezonów od szwajcarskiego Eschlera?

- Teraz to już jest Schoeller, Szwajcarzy zmienili nazwę, właśnie ze stosowanej wcześniej Eschler.

Na co będziecie teraz stawiać? I na Meiningera, i na Schoellera?

- Tak, chcemy postawić i na to, i na to. Bo dla każdego skoczka kombinezon to jest sprawa bardzo indywidualna. Materiały od tych firm są różne, jeden sztywniejszy, drugi bardziej elastyczny. Chcemy brać od obu firm, żeby nasi skoczkowie mogli wybrać to, w czym czują się najlepiej. Ale więcej materiału nadal będziemy mieli od Schoellera.

Brzmi jakbyś miał pomysł na kolejne "czekoladki", w których nasi skoczkowie zrobili furorę na Turnieju Czterech Skoczni w pierwszym sezonie pod wodzą Horngachera.

- Powiem tylko tyle, że tamte kombinezony szyliśmy właśnie z materiałów od Schoellera.

Od kiedy mocno interesujesz się kombinezonami? Już jako skoczek próbowałeś gonić sprzętowo zawodników z bogatszych drużyn?

- Dokładnie tak było. Kiedy byłem skoczkiem, to widziałem co się dzieje. Pamiętam, jak rewolucję w wykorzystywaniu kombinezonów zrobili Austriacy. My w Czechach próbowaliśmy jakoś na to odpowiedzieć, ale co mogliśmy zrobić, skoro nie mieliśmy nawet maszyny do szycia? Próbowaliśmy coś zdziałać szyjąc ręcznie. Raz pojechałem prywatnie do Meiningera i chciałem, żeby mi zrobili coś tak i tak, ale niewiele można było wtedy zdziałać.

Wierzę, bo pamiętam, jak Adam Małysz opowiadał mi o swoim sprzętowym przygotowaniu na mistrzostwa świata w Lahti, gdzie zdobył srebro i złoto. Wiesz, że dostał wtedy od Meiningera kombinezon z za długimi nogawkami i dużo za luźny w klatce piersiowej, no i efekt był taki, że praktycznie cały strój musiał sobie przeszywać ręcznie?

- No tak, my bardzo dobrze pamiętamy jak było. I teraz bardzo się cieszymy, że polski zespół zupełnie nie odstaje sprzętowo od Austriaków czy Niemców. Muszę powiedzieć, że w ostatnim sezonie od Turnieju Czterech Skoczni nasz sztab bardzo walczył o to, żeby z kombinezonami było wszystko perfekcyjnie. I było.

Macie jeszcze jakieś pole manewru czy już działacie na granicy przepisów? Pytam, bo widząc częste dyskwalifikacje Norwegów zastanawiam się, jak to jest, że my przez trzy sezony mieliśmy tylko jedną dyskwalifikację, Piotra Żyły w drużynówce w Kuusamo.

- Norwegowie chyba tak myślą, że jak dwóch zawodników im zdyskwalifikują, ale jeden wygra, to będzie dobrze. Myślę, że taka jest ich idea. Ja czuję w Polsce tak dużą odpowiedzialność, że bardzo nie chcę przeżywać żadnych dyskwalifikacji. Kiedy Piotra zdyskwalifikowali, to bardzo źle się czułem. Uważałem, że to się stało przeze mnie, brałem pełną odpowiedzialność. Taki jestem. Ale pewnie, że jedziemy na limicie. Tylko że wymyśliliśmy coś takiego, dzięki czemu jadąc na limicie i tak wszystko mamy przepisowe. Dzięki temu i sprzęt jest najlepszy, i nie mamy dyskwalifikacji, co w wyrównanej walce w końcu pozwala nam wygrać Puchar Narodów.

Jako skoczek miałeś jeden dobry sezon – 1999/2000 - gdy zdobyłeś w Pucharze Świata 220 punktów i skończyłeś go na 27. miejscu. Dlaczego nie osiągnąłeś więcej? Między innymi przez sprzętową i organizacyjną przepaść dzielącą was od bogatszych drużyn?

- Myślę, że nie sprzęt był najważniejszą przyczyną. Pamiętam, jak trenowaliśmy, jaki był system pracy. Robiliśmy coś, nie wiedząc po co. Nie było nadanego kierunku, nie było myśli co robić i jak robić. Często o tym rozmawialiśmy w ostatnich latach ze Stefanem. Trzeba mieć pomysł. I trzeba mieć duży sztab. Ze Stefanem powtarzaliśmy, że gdybyśmy nie mieli takiego serwisu, to by było zupełnie inaczej. Ja skacząc potrafiłem wystartować dobrze w kilku konkursach, a później gdzieś mi wszystko uciekało. I nie było pomysłu ani dlaczego, ani co z tym zrobić.

Dowodem choćby twoje starty na igrzyskach olimpijskich w Nagano, gdzie byłeś ósmy i 11., a w całym tamtym sezonie Pucharu Świata takich wyników nie osiągnąłeś?

- Tak, Nagano to jest dobre wspomnienie. Ale za swój najlepszy występ w karierze uważam Turniej Czterech Skoczni z sezonu 1999/2000. Jeszcze przed Bischofshofen byłem w ogólnej klasyfikacji 10., skończyłem na 12. miejscu. Tam naprawdę czułem, że skaczę dobrze, trzymałem formę przez dłuższy czas. Dlatego tamten turniej znaczy dla mnie więcej niż igrzyska w Nagano. W Nagano było ósme miejsce, ale co z tego, skoro nie było tego poczucia, że się złapało formę na dłużej?

Twój najlepszy Turniej Czterech Skoczni to ostatni turniej przed wybuchem Małyszomanii. Co sobie myślałeś, widząc, jak niesamowitą karierę robi praktycznie rówieśnik [Małysz jest starszy od Doleżala o trzy miesiące] z Polski? Że ty też możesz, że Adam jest przecież z wcale nie bogatszej kadry i chociaż wcześniej osiągnął więcej, to jednak żadnym dominatorem nie był?

- Tak, były takie myśli. Po to przecież skakałem, żeby mieć sukcesy. Adam dawał jeszcze większą motywację. Przypomniał mi o marzeniu. Chciałem chociaż raz wygrać konkurs Pucharu Świata. Walczyłem długo, niestety się nie udało.

Karierę skończyłeś mając 29 lat. To jednak nie jest rekord długowieczności.

- Ale przez ostatnie dwa lata próbowałem wszystkiego, żeby skakać dobrze. Nie wychodziło, więc brakowało mi motywacji.

Niedawno rozmawiałem z Jannem Vaatainenem i Fin wspominał wasze rozmowy z czasów gdy on prowadził kadrę swojego kraju, a ty pracowałeś w czeskiej telewizji. To było tak, że po karierze skoczka widziałeś swoją przyszłość w mediach czy raczej od razu myślałeś o zostaniu trenerem, a pracę w roli dziennikarza czy eksperta wziąłeś, by ciągle być blisko skoków?

- W telewizji pracowałem przez trzy lata. Byłem współkomentatorem na dużych imprezach - na igrzyskach, mistrzostwach świata, Turniejach Czterech Skoczni. Zawsze myślałem o tym, że po byciu zawodnikiem będę chciał zostać w skokach. Kiedy przestałem skakać, to pierwsze dwa lata przepracowałem z dala od skoków. Ale później pojawiła się oferta z czeskiej telewizji, skorzystałem, a ostatni rok to już było robienie i komentarza, i bycie trenerem.

Rok wystarczył, żebyś się przekonał, że wolisz trenowanie od telewizji?

- Tak. Nie wahałem się. Wtedy pracowałem w Libercu, w klubie Dukla.

Opowiedz o tych dwóch latach bez skoków, zaraz po zakończeniu kariery. To prawda, że zostałeś piłkarzem?

- Nie, to przesada.

Czyli grałeś, ale hobbystycznie?

- Tak, do zawodowca było mi daleko. Zarabiałem inaczej.

Jak?

- Pracowałem w Universal Pictures w Pradze. Tam się dużo filmów kręci. Szukali kogoś, kto mówi po angielsku. Zgłosiłem się i zostałem wybrany. Pracowałem w produkcji przez osiem miesięcy.

Największa gwiazda, jaką wtedy poznałeś, to Angelina Jolie?

- Tak. Ona i Morgan Freeman.

Dbałeś o stroje Angeliny?

- Byłem odpowiedzialny za wszystko, jak były jakieś problemy, to musiałem je rozwiązać. Kiedyś zdarzyło się, że Angelina potrzebowała kurtki, którą trzeba było przywieźć z Wenecji. Dostałem kartkę na odbiór kurtki, kupiłem bilety i pojechałem na lotnisko. Następnego dnia wróciłem z kurtką, w której Angelina wystąpiła w kilku scenach.

Czyli z Angeliną Jolie miałeś przymiarki do pracy nad strojami dla Kamila Stocha i innych mistrzów skoków narciarskich.

- (Śmiech) Tak, to był dobry początek. Później też było nieźle, bo pracowałem w firmie Wintersteiger. To duża firma produkująca maszyny do szlifowania nart.

Co konkretnie tam robiłeś?

- Byłem jej głównym przedstawicielem na Czechy i Słowację. Serwisowałem maszyny i uczyłem jak na nich przygotowywać narty.

Ale to były narty zjazdowe, nie skokowe?

- Tak, zjazdowe.

W naszej kadrze za strukturę ślizgu w nartach nadal będzie odpowiadał sprowadzony przed ostatnim sezonem Peter Lange, czyli Niemiec, który szykował narty m.in. Jensowi Weisslfogowi, Martinowi Schmittowi i Svenowi Hannawaldowi?

- Tak, zostaje z nami.

Michał, masz świetny sztab, masz sporo doświadczeń z pracy z Horngacherem i chyba masz już też pierwsze trenerskie zwycięstwa w Pucharze Świata?

- Jakie?

Choćby Romana Koudelki w Wiśle w 2016 roku.

- Roman to jest znakomity skoczek. Jego poziom w tamtym czasie był super. Już wcześniej wygrywał konkursy Pucharu Świata. Do Wisły przyjechaliśmy razem i pamiętam, że od początku skakał tam bardzo dobrze. Po treningach i kwalifikacjach wiedziałem, że są warunki i że prędkości na progu też są dobre, więc postanowiłem mu obniżyć najazd, za co Roman dostał dodatkowe punkty. Opłaciło się, te punkty pomogły wygrać, ale to zasługa Romana, a nie mój sukces, bo to on skakał i wygrał. Ja mu tylko pomogłem.

W porządku, ale zagrywka taktyczna była twoja, nie ustaliliście tego.

- No tak, nie dało się. On był na górze, czekał na swój skok, nie było kontaktu. Było ryzyko, mogło wyjść inaczej, ale czułem, że Roman jest w takiej dyspozycji, że i tak odleci.

Wtedy pierwszym trenerem czeskiej kadry był Richard Schallert?

- On miał juniorów i Romana i właśnie wtedy pojechał na mistrzostwa juniorów. Ja prowadziłem resztę kadry A. Jakuba Jandę, Jana Matura, starszych zawodników.

To teraz omówmy twoje pierwsze trenerskie zwycięstwo z Polską.

- Żarty. W Planicy w drużynówce w pierwszej rundzie chłopaków startował Zbigniew Klimowski, a w drugiej rundzie ja, bo tak ustalił z nami Stefan. Ja tylko byłem na górze, bo w weekend w Planicy cały sztab się tam na zmiany pojawiał i puszczał naszych skoczków. Na pewno wiesz, że rok temu też tak robiliśmy.

Pamiętam.

- To nasza ładna tradycja. Wyszło tak, że wygraliśmy akurat drużynówkę, kiedy miałem przyjemność być na górze wśród trenerów. Ale szefem był Stefan.

Dlaczego Horngacher już nie jest twoim szefem? Dlaczego nie chciałeś odejść z nim do Niemiec i tam być jego asystentem? Polska oferta była dla ciebie korzystniejsza?

- W tym czasie, kiedy odpowiedziałem Stefanowi, że z nim nie odejdę, jeszcze nie miałem oferty bycia pierwszym trenerem Polski. Zawsze mówiłem, że chcę ze Stefanem pracować. Dostałem od niego ofertę i myślałem co mam zrobić. On zadecydował głową, przemyślał sobie, że Niemcy to dla niego lepsza opcja, uznał, że musi odejść, też dla rodziny. Ja miałem o tyle łatwiej, że rodzinę mam w Czechach, więc nie ma różnicy, czy bym przeszedł do Niemiec, czy został w Polsce, i tak bym nie był bliżej. U mnie zadecydowało serce. Czułem, że muszę przy tej drużynie zostać, bo bardzo dużo razem zrobiliśmy. Szybko wiedziałem, co zrobić. Dla mnie serce było najważniejsze.

Jak szybko zdecydowałeś?

- Następnego dnia powiedziałem Stefanowi, że zostaję w Polsce.

I zostałbyś u nas jako asystent, gdyby PZN zdecydował się znaleźć innego trenera głównego?

- Pojawiały się różne warianty, na przykład, żeby przyszedł Ronny Hornschuh. I to był jedyny trener, u którego bym akceptował dalszą pracę w roli asystenta.

Dlatego, że on ma podobne spojrzenie na skoki jak ty, jak Horngacher, i jego przyjście gwarantowałoby dalsze pójście drogą obraną kilka lat temu?

- Tak. Poza tym wiem, że jest dobrym człowiekiem i fachowcem.

Kto Ci złożył propozycję bycia głównym trenerem Polski? Adam Małysz?

- Tak, Adam.

Odpowiedziałeś "Super, bardzo chętnie" czy raczej "Adam, daj mi tydzień-dwa, żebym się zastanowił, porozmawiał z rodziną"?

- Od razu wiedziałem, że dla mnie to jest taka szansa, która już nigdy w życiu może nie przyjść. Oczywiście jednocześnie wiedziałem, że to jest wielka odpowiedzialność i że czeka mnie jeszcze większa praca niż do tej pory. Ale jestem takim człowiekiem, który przyjmuje wyzwania i nie boi się ryzyka. Dlatego bardzo szybko się zdecydowałem.

Masz umowę do igrzysk olimpijskich w Pekinie w 2022 roku?

- Umowa jeszcze nie jest gotowa.

Ale będzie obowiązywała do Pekinu?

- Nie wiem. Wszystko było bardzo szybko załatwiane. Po decyzji Stefana związek od razu chciał ogłosić nowego trenera. Dlatego tylko omówiliśmy warunki, a terminu obowiązywania umowy nie. Ale to są sprawy kosmetyczne.

Powiedziałeś, że Stefan wybrał głową, a ty sercem. Ładne. A kiedy się tak zżyłeś z polskimi skokami? Masz moment, do którego najchętniej wracasz, w którym poczułeś, że tu jest jak w domu, że to twoje miejsce?

- Dużo było takich chwil, bo to były trzy piękne sezony. Ale gdybym musiał wybrać, to na pierwszym miejscu bym postawił mistrzostwa świata w Lahti i naszą złotą drużynówkę.

Bo dla trenera więcej waży złoto drużyny niż największy triumf jednego zawodnika?

- Dokładnie tak. Jak Kamil drugi raz wygrał Turniej Czterech Skoczni, to do zwycięstwa doszedł w historyczny sposób, wygrywając wszystkie konkursy. Czegoś takiego człowiek nigdy w życiu nie zapomni. Ale największą dumę czułem w Lahti. Wiedziałem, że jesteśmy niesamowicie mocni, po prostu nie do pokonania. Tamto uczucie przewyższyło wszystkie sukcesy.

Jak się czułeś niedawno, po drużynówce w Innsbrucku? Mieliście bardzo dobry sezon, a tu nagle na mistrzostwach świata przyszły dwa konkursy bez wyników, które by satysfakcjonowały was, nas, kibiców, do tego doszła jeszcze nerwowość spowodowana zamieszaniem dotyczącym przyszłości Horngachera. Czy wtedy przyszło zwątpienie? Były myśli, że może przeżyjecie pierwszą imprezę mistrzowską bez medalu dla Polski?

- My w Innsbrucku naprawdę nie skakaliśmy dobrze i nie zasłużyliśmy na żaden medal. Ale wiedziałem, że jest jeszcze Seefeld i tam wierzyłem do samego końca, że ten medal zrobimy.

Do samego końca? Nie wierzę, nie po pierwszej serii. Naprawdę wierzyłeś, gdy Kamil Stoch był 18., a Dawid Kubacki 27.?

- Wierzyłem! No dobrze, żartuję (śmiech). Pewnie, że wtedy przestałem myśleć o medalach. Po tym co się stało w pierwszej serii, to naprawdę tylko jeden człowiek mógł wierzyć.

Piotr Żyła oczywiście?

- Piotr Żyła, zgadza się (śmiech).

No tak, trzeba być trochę szalonym.

- (Śmiech).

Słyszałeś, że w połowie drugiej serii przyszedł do nas spokojny jak zawsze Stefan Hula i przez parę ładnych minut się denerwował, narzekając, że to był cyrk? A później widząc nas, śmiał się i mówił, że unieważnia wywiad.

- (Śmiech) dobra historia!

Widziałeś kiedyś w skokach aż tak dziwny konkurs, jak ten w Seefeld?

- Zdecydowanie nie. I mam nadzieję, że już nigdy więcej takiego nie będzie.

Wielka antyreklama skoków?

- Tak, taka jest prawda o tamtych wydarzeniach. Dla nas to się skończyło bardzo dobrze, ale co ma powiedzieć na przykład Ryoyu Kobayashi [prowadził po pierwszej serii, w drugiej spadł na 14. miejsce - przyp.red.]? Nie ma co mówić, to była antyreklama.

Twoim zdaniem Kobayashi w przyszłym sezonie znów będzie rządził? A może masz już pomysł co zrobić, żeby nasi zawodnicy doskoczyli do jego poziomu?

- On wygląda naprawdę świetnie. Szczerze: myślałem, że nie wytrzyma do końca, a jednak on nie tylko wytrzymał, ale w końcówce deklasował. Ogólnie w Pucharze Świata właśnie zdeklasował całą resztę. Na pewno w następnym sezonie też będzie dobrze skakał. Mentalnie jest bardzo mocny, ma dobry system skakania. Nie zniknie.

Nie będę Cię pytał, czy lepiej niż w tym sezonie mogą skakać Stoch, Żyła i Kubacki, bo chyba znam odpowiedź. Ale powiedz, jak bardzo już najbliższej zimy może się poprawić Jakub Wolny.

- Na pewno Kuba może zrobić duży skok jakościowy. Bardzo dobrze się rozwija i jeszcze sporo może poprawić. Ale naprawdę każdy z naszych skoczków ma jeszcze rezerwy. Będziemy tak pracować, żeby te rezerwy wykorzystać. Wierzę, że w następnym sezonie będziemy jeszcze lepsi.

Masz pomysł, co zrobić z Maciejem Kotem? Wiesz lepiej ode mnie, jak ambitny to zawodnik i jak bardzo teraz pogubiony.

- Tak, jesteśmy po rozmowie z Maćkiem. Muszę powiedzieć, że była bardzo pozytywna. Myślę, że go odzyskamy.

Powiedz coś o rozmowie z Piotrkiem Żyłą, bo można się pośmiać, że jest szalony, nieprzewidywalny, ale też wiadomo, że jest bardzo uparty i tu pytanie, czy nad nim zapanujesz. Wiem, że na początku pracy z Horngacherem Żyła bardzo się targował choćby o pozycję dojazdową. Nie obawiasz się, że będzie się buntował, upierał przy swoich pomysłach na siebie?

- Nie, bo on się dużo nauczył przez trzy lata pracy z nami i przez ten czas znalazł świetny system skakania. Naprawdę nie czuję obaw o Piotrka.

A na pewno umiesz być stanowczy? Wiem, że dostałeś to pytanie już wiele razy i wiem, co odpowiadałeś. Ale rozmawiamy długo, czuję, że jesteś przyjacielski, a zastanawiam się czy na pewno nie będziesz miał problemu z powiedzeniem młodszym kolegom, że mają zrobić coś tak i tak i że nie ma dyskusji?

- Tak, ja jestem przyjacielem, bo nie umiem inaczej. Ale jak przyjdzie o czymś decydować, to będę pewny swego i będę jasno przedstawiał sprawę. Umiem to robić, potrafię postawić granicę i pokazać, że ona jest ważna. Ale muszę tu dodać, że na tyle, na ile poznałem zawodników, jestem spokojny o naszą współpracę, bo wiem, że oni świetnie wiedzą co można, a czego nie można. To są profesjonaliści.

Śmiać się z języka czeskiego im wolno?

- (Śmiech) ja się bawię tak samo dobrze, śmiejąc się z różnych polskich słów. To jest zabawne, że dla Polaków śmieszny jest czeski, a dla Czechów polski.

Są takie polskie słowa, które szczególnie cię śmieszą?

- Tak, bardzo śmiesznie i dziwnie według mnie brzmią słowa "namiot" i "naleśnik".

A jakie czeskie słowa wypowiadane przez Ciebie wywołują wesołość w ekipie?

- Najśmieszniej robi się wtedy, kiedy pomieszam polski z czeskim. Kiedyś poszedłem do sklepu, żeby kupić pastę do zębów, a powiedziałem, że idę, bo muszę sobie kupić pastę na zęby. Grzesiek Sobczyk co jakiś czas mi to przypomina. Ale tak szczerze, to teraz już i ja się przyzwyczaiłem do polskiego, i ludzie ze sztabu przywykli do czeskiego. Jestem z wami już trzy lata, trzy lata z wami rozmawiam, więc już jest dużo mniej śmiechu. Tak się stało, że wiele rzeczy po polsku mówię już automatycznie. Chyba nie da się mnie nie zrozumieć?

Zdecydowanie. Byłoby super, gdybym umiał mówić po czesku tak dobrze, jak ty po polsku.

- Dziękuję.

Więcej o: