Turniej Czterech Skoczni. Kobayashi jak Hannawald i Stoch? Wielcy już przegrywali w Bischofshofen

Do ubiegłego roku Sven Hannawald był jedynym skoczkiem w historii, który wygrał wszystkie cztery konkursy w jednej edycji Turnieju Czterech Skoczni. Blisko takiego wyczynu było ośmiu innych wielkich zawodników, a sukces Niemca powtórzył dopiero Kamil Stoch. Czy Ryoyu Kobayashi też wskoczy do historii?
Zobacz wideo

Kobayashi jest trzecim Japończykiem w dziejach Turnieju, który ma szansę na „Wielkiego Szlema”, jak niektórzy określają komplet czterech zwycięstw w jednej edycji turnieju. Czy w niedzielę przynajmniej w tej imprezie będzie większy niż legendarni Yukio Kasaya i Kazuyoshi Funaki?

Wielkich mistrzów, którzy nie zdołali wygrać w Bischofshofen po wcześniejszych triumfach w Oberstdorfie, Garmisch-Partenkirchen i Innsbrucku w rozmowach ze Sport.pl wspominają ci, którzy brali udział w tamtych Turniejach.

Kasaya nie wygrał przez kwalifikacje? Były ważniejsze nawet od ciężarnej żony

W sezonie 1971/1972 najważniejszą imprezą były igrzyska olimpijskie w Sapporo. Ale czy Turniej Czterech Skoczni nie miał znaczenia? Tak mogłoby się wydawać, patrząc na przypadek Japończyka. Yukio Kasaya po trzech czwartych Turnieju miał komplet zwycięstw i aż 50,6 pkt przewagi nad drugim w klasyfikacji generalnej Ingolfem Morkiem. Wtedy wyjechał do swojego kraju, oddając zwycięstwo Norwegowi i nie zostając pierwszym triumfatorem wszystkich czterech konkursów w jednej edycji TCS-u.

- Impreza już wtedy była prestiżowa, ale Japończycy wcześniej sobie zaplanowali, że wyjadą przed końcem, żeby się szykować do igrzysk u siebie. One były dla nich najważniejsze, a Yukio ogłaszał, że po to jedzie trenować do Sapporo, żeby tam wygrać oba olimpijskie konkursy. Na tamtym turnieju myślałem sobie, że wie co mówi. Spodziewałem się, że rzeczywiście wygra u siebie dwa złote medale – wspomina Wojciech Fortuna, który na igrzyskach podzielił się złotymi medalami z Kasayą, a wcześniej debiutował w Turnieju Czterech Skoczni właśnie wtedy, kiedy brylował Japończyk. - Oczywiście byłby wygrał tamten turniej i konkurs w Bischofshofen pewnie też, bo skakał jak nakręcony – mówi Fortuna.

– Wielka szkoda, że Kasaya nie dokończył turnieju. Był znakomity, na pewno zasługiwał na to, żeby przejść do historii – dodaje Janusz Fortecki, ówczesny trener naszej kadry.

– Ja pamiętam to tak, że Japończycy jechali do siebie, bo do igrzysk mieli już mało czasu, a jeszcze czekały ich wewnętrzne kwalifikacje, w których Kasaya musiał uczestniczyć. Oni tam bardzo mocno walczyli o miejsca w kadrze i przygotowali się znakomicie – mówi z kolei Jan Gąsiorowski, który współpracował z Forteckim, a na co dzień prowadził Fortunę w Wiśle Zakopane.

Słowa szkoleniowca znajdują potwierdzenie w wynikach z 6 lutego 1972 roku. Rozegrany wtedy pierwszy konkurs wygrał Kasaya, zdobywając dla Japonii pierwsze w historii złoto zimowych igrzysk. Za nim uplasowali się kolejni Japończycy – Akitsugu Konno i Seiji Archi. – Oni szykowali się do igrzysk skoszarowani. Kasaya nie mógł nawet pojechać do swojej ciężarnej żony, miał tylko trenować. Dzięki temu gospodarze mieli swoje święto, ale drugiego już nie mieli, bo ja wygrałem – mówi Fortuna.

– Szkoda, że Kasaya nie triumfował w tamtym Turnieju Czterech Skoczni. Miał wówczas fantastyczny czas i bez wątpienia mógł go jeszcze lepiej wykorzystać – kończy Gąsiorowski.

Ahonen zwierzyną, którą dopadł jeden łowca

- Wszyscy z czołowej „10” jesteśmy łowcami. Mówię wam: on nie wygra – czy tak mówi teraz któryś z rywali Kobayashiego? Aż tak odważnych deklaracji nie słychać. To słowa Thomasa Morgensterna sprzed 14 lat. W 53. Turnieju Czterech Skoczni rządził Janne Ahonen. W Oberstdorfie wygrał z przewagą 9,6 pkt nad Roarem Ljoekelsoeyem, w Ga-Pa był o 6 pkt lepszy od „Moriego”, w Innsbrucku o 7 pkt wyprzedził Adama Małysza. – Ahonena nie pokona teraz nikt. Zostanie drugim zawodnikiem, który wygrał wszystkie cztery konkursy – mówił wtedy Hannawald. – W końcu przegrałem. Wszyscy zobaczyli, że można ze mną wygrać – stwierdził Fin po zawodach w Bischofshofen. Tam wspaniały był Martin Hoellwarth. Austriak uzyskał notę 277 pkt, Ahonen był o sześć punktów gorszy, musiał się zadowolić drugim miejscem. W końcowej klasyfikacji Hoellwarth wskoczył na drugą pozycję. Ale jego strata do zwycięzcy – 49,1 pkt – pokazuje, jak bardzo Ahonen zdominował tamtą edycję.

Wirkola mógł to zrobić aż dwa razy 

- Pamiętam z któregoś z turniejów taki obrazek: Wirkola przychodzi na skocznię, ze wszystkimi się wita, rozmawia, dowcipkuje sobie, a my myślimy, że chyba nie będzie skakał. Trochę to dziwne, bo co prawda mamy tylko trening, ale czy będzie odpuszczał? Czy nie będzie chciał się sprawdzić, oswoić ze skocznią? Nagle zdjął palto, ściągnął z nóg ocieplacze i w spodniach oraz sweterku przypiął narty, pojechał, odbił się i wylądował zdecydowanie najdalej – opowiada Fortuna.

– Wielki, wielki mistrz. Lata minęły, więc już mi się zaciera, które jego skoki człowiek widział, a które tylko sobie wyobrażał. Ale on wygrywał tyle, że aż trudno opowiedzieć – mówi Gąsiorowski.

Ze swoim były zawodnikiem i byłym współpracownikiem zgadza się trener Fortecki. – Z dawnych czasów Wirkolę pamiętam jako wyjątkowego skoczka. Zawsze jak przychodził Turniej Czterech Skoczni, Norweg dawał popis umiejętności – mówi.

Wirkola wygrał aż 10 konkursów tej imprezy, na jej końcowym podium stawał sześciokrotnie, a trzy razy – i to z rzędu – był najlepszy, triumfując w roku 1967, 1968 i 1969. Ostatni triumf mógł zanotować w najbardziej spektakularnym stylu. W Oberstdorfie miał notę o 3 pkt wyższą niż Czechosłowak Jiri Raska, w Ga-Pa był lepszy o 5,8 pkt od Anatolia Żeglanowa ze Związku Radzieckiego, w Innsbrucku znów pokonał Raskę, choć tylko o 0,8 pkt, a w Bischofshofen zajął drugie miejsce, ulegając właśnie temu zawodnikowi, o 6,4 pkt. W sumie w turnieju Wirkola był lepszy od Raski o 24 pkt.

Szkoda, że legendarny Norweg jednak nie wygrał wszystkich czterech konkursów, tym bardziej, że trzy starty w jednej edycji wygrał już wcześniej, w sezonie 1966/1967. Tamten, 15. turniej, Norweg zaczął od trzeciego miejsca w Oberstdorfie, gdzie do zwycięzcy – Dietera Neuendorfa – zabrakło mu zaledwie 1,6 pkt. Później nie było już na niego mocnych: miał kolejno 6,2, 9,4 i 9,3 pkt więcej od zawodników, którzy w Ga-Pa, Innsbrucku i Bischofshofen zajmowali drugie pozycje. W „generalce” drugiego Seppa Lichteneggera pokonał różnicą aż 62,4 pkt.

Trener Wirkoli nokautował, ale się zmęczył

W latach 1967-1969 m.in. Wirkolę w norweskiej kadrze prowadził Toralf Engan, który jeszcze rok wcześniej razem z nim skakał na mistrzostwach świata w Oslo. Tam dawny mistrz raz wszedł do pierwszej „10”, zamykając ją w konkursie na skoczni 90-metrowej. A Wirkola wygrał i na niej, i na „70”. Engan swoje najlepsze chwile przeżywał od 1962 roku, gdy został mistrzem świata w Zakopanem, do 1964, kiedy na igrzyskach w Innsbrucku wywalczył złoto i srebro. Między tymi sukcesami właśnie w Innsbrucku, w 1963 roku, w trzecim konkursie z rzędu znokautował wszystkich, którzy obok niego startowali w 11. edycji Turnieju Czterech Skoczni. Jego przewagi nad drugimi zawodnikami z Oberstdorfu, Ga-Pa i Innsbrucka wynosiły kolejno aż 14,9, 15,5 i 12,6 pkt. Wszystko wskazywało na to, że na Norwega nie znajdzie się mocny i w Bischofshofen. A jednak tam liderowi nie udało się wskoczyć nawet na podium. Był czwarty, za swoimi rodakami Torbjoernem Yggesethem i Torgeirem Brandtzaegiem oraz za Amerykaninem Johnem Balfanzem. Ale Turniej i tak wygrał z wielką przewagą – Yggeseth, który był drugi, stracił do zwycięzcy 51 punktów.

Björnstad: drugi mistrz zatrzymany przez pierwszego

Swojego Hannawalda albo Stocha Norwegowie mogli mieć już w drugiej edycji TCS. Od zwycięstwa w Oberstdorfie zawody rozpoczął 22-letni wówczas Olaf Olaf Björn Björnstad. Na Schattenbergschanze minimalnie gorszy od niego – o 1,5 pkt – był Josef Bradl, czyli austriacki faworyt, zwycięzca pierwszego, historycznego TCS-u. W Ga-Pa 1 stycznia 1954 Bradl stracił szansę na powtórkę swojego triumfu, bo był dopiero 14. A Norweg znów wygrał, tym razem o 5,5 pkt wyprzedzając Eino Kirjonena z Finlandii. W Innsbrucku za Björnstadem uplasował się inny Fin, Matti Pietikainen, przegrywając z liderem zaledwie o punkt. A w Bischofshofen Norweg obronił zwycięstwo w turnieju, ale konkurs skończył na trzecim miejscu – 6,9 pkt za Bradlem i 2,8 pkt za swoim rodakiem, Arnfinnem Bergmanem. Na koniec turnieju drugiego Kirjonena zwycięzca wyprzedził o 6,9 pkt.

Funaki nie dokończył japońskiej bajki

Na zorganizowanie igrzysk znów czekała Japonia, a na prowadzeniu w turnieju znów był Japończyk, który wygrał trzy pierwsze konkursy – w sezonie 1997/1998 Kazuyoshi Funaki miał zrobić to, czego nie zrobił Yukio Kasaya.

– Pięknie wtedy skakał, na pewno wszyscy kibice skoków to pamiętają. Był wzorem dla naszych dzieciaków, które zaczynały uprawiać ten sport – mówi Zbigniew Klimowski, asystent Stefana Horngachera. Popisami Funakiego, któremu sędziowie dawali noty marzeń czyli „20”, zachwycali się m.in. Kamil Stoch i Dawid Kubacki. – Kamil był zapatrzony w Japończyka. Starał się naśladować jego styl. Jak był dzieckiem, to na zawodach często mówiono o nim, że skacze Funaki z Polski – wspomina Klimowski. Kubacki decyzję o rozpoczęciu treningów podjął po tym, jak zobaczył w telewizorze pięknie latającego Japończyka. Niestety, w Bischofshofen późniejszy mistrz i wicemistrz olimpijski nie wytrzymał presji i nie latał jak we wcześniejszych konkursach. W zawodach kończących niemiecko-austriacką imprezę najlepszy był Hannawald, a Funaki zajął dopiero ósme miejsce, od zwycięzcy był gorszy o prawie 30 punktów. Turniej i tak wygrał pewnie, Niemca wyprzedził o 31,2 pkt. Tamten sezon miał generalnie świetny, do wygranego TCS-u oraz złota i srebra zdobytych na igrzyskach indywidualnie dorzucił tytuł mistrza olimpijskiego w drużynie. Ale niedosyt pozostał. Również dlatego, że nie wygrał Pucharu Świata, ustępując tylko o 19 punktów Primożowi Peterce. I tak nigdy w historii nie było w skokach zdobywcy Kryształowej Kuli spoza Europy.

Helmuta Recknagela zatrzymał upadek

- Jedna z legend skoków z dawnych czasów. Wielki mistrz, m.in. z Zakopanego, z mistrzostw świata. Świetnie zachował się wobec Zdzisława Hryniewieckiego – to pierwsze słowa Fortuny o Recknagelu. W 1960 roku skoczek z NRD zdobył złoty medal olimpijski w Squaw Valley i przesłał go Polakowi, uznając, że gdyby nasz zawodnik wystartował, to byłby zwycięzcą.

Hryniewiecki wygrywał wówczas z Recknagelem w przedolimpijskich startach i razem z nim uchodził za faworyta igrzysk. Nie wystąpił w nich, bo miesiąc przed rywalizacją na treningu złamał trzon kręgu szyjnego. Recknagel TCS wygrał w sumie trzy razy. Na przełomie 1958 i 1959 roku świętował drugi triumf. Wówczas zanotował zwycięstwa w Oberstdorfie, Ga-Pa i Innsbrucku, dzięki czemu miał serię aż pięciu wygranych konkursów TCS-u, bo w poprzedniej edycji był najlepszy w Innsbrucku i Bischofshofen. Ta seria skończyła się w Bischofshofen 6 stycznia 1959 roku. Niemiec zajął tam dopiero 15. miejsce, bo upadł w pierwszej serii. Mimo to cały turniej wygrał pewnie, z przewagą 22,5 pkt nad Walterem Habersatterem.

Bolkart: mimo wszystko szczęściarz

Odpowiedzią RFN-u na sukcesy NRD-owca Recknagela był niespełniony alpejczyk Max Bolkart. Tam był za drobny, do skoków okazał się być zbudowany idealnie. Rok po wygraniu turnieju przez rywala zza miedzy niemal powtórzył jego wynik. Recknagel był najlepszy w trzech pierwszych konkursach sezonu 1958/1959, a Bolkart – w trzech kolejnych startach następnej edycji TCS-u. Szkoda tylko, że ta wygrana przez Bolkarta była okrojona, jeśli chodzi o udział najlepszych zawodników. Wówczas do Niemiec i Austrii nie zjechali skoczkowie ze Związku Radzieckiego, NRD, Czechosłowacji i Polski, protestując przeciwko polityce RFN-u wobec jednego z wymienionych państw socjalistycznych. Oczywiście chodziło o NRD, którego hymn i flagę uznano w RFN-ie za nielegalne. Bolkart walczył więc głównie z Austriakami. W Bischofshofen to oni zamknęli jego marzenia o poczwórnym zwycięstwie, zajmując całe podium. Niemiec skończył na piątym miejscu i ledwo obronił zwycięstwo w turnieju. Albina Planka, który na Paul-Ausserleitner-Schanze był najlepszy, wyprzedził w klasyfikacji generalnej o zaledwie 3,3 pkt, a jego rodaka, Otto Leodoltera, o 7,4 pkt. Różnice były niewielkie, bo Bolkart choć wygrywał w Oberstdorfie, Ga-Pa i Innsbrucku, to wszędzie robił to z bardzo niewielkim zapasem. Drugich zawodników wymienionych konkursów pokonywał kolejno tylko o punkt, 0,4 pkt i cztery punkty.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.