Puchar Świata w skokach narciarskich rozpoczyna właśnie swoją 40. jubileuszową edycję. Polska poważna rolę odgrywa w nim jednak dopiero od 18 lat. W tym czasie biało-czerwoni aż dziewięć razy kończyli zmagania na podium w klasyfikacji generalnej, a sześć razy wygrywali cały cykl (za sprawą Kamila Stocha i Adama Małysza). Wiele wskazuje na to, że i tym razem jakiś Polak powalczy o zwycięstwo w końcowej klasyfikacji. Niestety wiele wskazuje również na to, że będzie to jeden z ostatnich sezonów, w którym biało-czerwoni odgrywają tak dużą rolę w tej dyscyplinie.
Kadra Horngachera coraz starsza
Kadra Stefana Horngachera jest najstarszą w czołówce Pucharu Świata i właściwie od trzech sezonów nie ma w niej żadnych przetasowań. Niestety pokazuje tą niemoc naszego zaplecza, a kolejne potwierdzenie dostaliśmy w czasie kwalifikacji w Wiśle, gdy żaden z sześciu skoczków grupy krajowej nie zdołał awansować do niedzielnego konkursu indywidualnego.
Plany i zapowiedzi były jednak zupełnie inne, dlatego brak choćby jednego skoczka z grupy krajowej można nazwać olbrzymim zaskoczeniem. Przecież nawet w poprzednim fatalnym dla zaplecza sezonie w wiślańskim konkursie pojawił się Aleksander Zniszczoł (50. miejsce w kwalifikacjach), choć po swoim skoku rozmawiał z dziennikarzami ze łzami w oczach. Tym razem łez nie było, a mimo 51. miejsca wydaje się, że Polak jest w dużo lepszym miejscu swojej kariery. Problemów na zapleczu jest jednak dużo.
Maszynka do pieniędzy
W tym momencie drużyna Stefana Horngachera jest dla Polskiego Związku Narciarskiego tym czym dla Polskiego Związku Piłki Nożnej była ekipa Adama Nawałki w jej najlepszym okresie. Jest znakomitym produktem, przynoszącym olbrzymie zyski i budującym PR związku. O ile jednak przypadku PZPN-u kwestia marketingowe często wychodziły na pierwszy plan, to w przypadku PZN-u można nawet mówić o mocno niewykorzystanym potencjale. Bardzo słabo prowadzone social media, brak wykorzystania potencjału skoczków, od razu rzuca się w oczy. Mimo to w zakulisowych rozmowach działacze Polskiego Związku Narciarskiego i tak przyznają, że sytuacja finansowa jest bardzo dobra, a pieniądze które w ostatnim czasie płyną do federacji są na tyle duże, że często budzą stres o to, jak je dobrze zainwestować. W samej Wiśle zaprezentowano przecież dwóch nowych partnerów. – Dzięki wynikom i nowym sponsorom pieniędzy jest sporo. Teraz każdy wystawia rękę, ale trzeba je wydawać mądrze i kilka razy się zastanowić. Nie można teraz popełnić żadnego błędu – mówi jeden z działaczy.
Kadra A sama zarządza sukcesem
Po dwóch latach sukcesów najwięcej zyskała kadra prowadzona przez Stefana Horngachera, bo ta została objęta patronatem Miliki, czyli nowego oficjalnego sponsora związku narciarskiego. Dzięki temu kadra, której wydatki w sezonie 2017/2018 PZN wyliczył na około 3,7 miliona złotych, teraz może pozwolić sobie na jeszcze większe inwestycję, bo w zamian za wykorzystanie wizerunku naszych zawodników (wszystkich poza Dawidem Kubackim, bo ten ma indywidualny kontrakt z konkurencyjną marką), Stefan Horngacher i Adam Małysz decydują o tym, na co przeznaczane będą te pieniądze. Właśnie dlatego drużyna podjęła wspólną decyzję, że np. sześć tysięcy złotych zostanie przekazane na operację młodego skoczka Szymona Olka, który uległ groźnemu wypadkowi na skoczni.
Pieniądze z nowego sponsoringu kadra będzie wykorzystywać również na innowacje związane ze sprzętem czy na przykład bilety samolotowe biznes klasy. Dzięki temu zawodnicy zminimalizują wpływ długiej podróży na formę sportową. – To jest ich suwerenna decyzja na co wydadzą te pieniądze. Oczywiście fundusze trafiają najpierw do związku, ale to w kadra A decydują na co je wydawać. Taką mamy umowę – mówi nam Apoloniusz Tajner.
Żyjemy chwilą, a za chwilę potężna dziura
PZN nie przespał momentu, w którym należało rozpocząć szukanie następców Adama Małysza, bo przecież 15 lat temu uruchomiono narodowy projekt „Szukamy następców mistrza” , ale dziś każdy w związku zdaję sobie sprawę, że zaspano w momencie, w którym grupa znalezieni następcy Adama Małysza wchodzili do seniorskiego sportu.
Bracia Miętusowie, Tomasz Byrt, Bartłomiej Kłusek czy Krzysztof Biegun, Andrzej Zapotoczny to zawodnicy, którzy zapowiadali się na całkiem niezłych skoczków, ale w pewnym momencie zdecydowali się porzucić skoki na rzecz zwykłej pracy, bo bez sukcesów w skokach nie dało się zarobić na utrzymanie rodziny. Słowem, wszyscy szkoleni byli w narodowym projekcie, żadnego z nich dziś już nie ma w czynnym sporcie.
Do tego kompletnie stracone dwa lata takich skoczków takich, jak: Klemens Murańka, Aleksander Zniszczoł i Andrzej Stękała sprawiły, że dzisiaj w polskich skokach pojawiła się olbrzymia pokoleniowa wyrwa w rocznikach 1992-1998, a są to przecież zawodnicy wyszkoleni w ramach niezwykle prestiżowego i modelowego wręcz programu. W tych skoczków zostały zainwestowane miliony złotych, ale często przez brak odpowiedniego wsparcia i opieki można stwierdzić, że przynajmniej część tych pieniędzy została po prostu zmarnowana. – Roczniki 1994/1995 wyglądały kilka lat temu całkiem dobrze, przyszli do skoków jak Adam zaczynał wygrywać, ale teraz zostało właściwie tylko trzech skoczków. Z 1996 roku jest Przemysław Kantyka, a potem jest przerwa. Pozytywem jest jednak to, że wśród tych najmłodszych roczników jest spore zainteresowanie – mówił w rozmowie ze Sport.pl trener kadry B Maciej Maciusiak.
PZN od kilku lat zdawał sobie sprawę z problemu i przed sezonem 2018/2019 zdecydowano się na znalezienie indywidualnych sponsorów dla skoczków, którzy skończyli 18 lat, a co za tym idzie stracili stypendia, a jeszcze nie są na tyle dobrzy, by zarabiać pieniądze na dobrych wynikach w Pucharze Świata, o czym pisaliśmy tutaj.
Zarządzanie kryzysem i ratowanie przyszłości
Nie można powiedzieć, że związek nie myślał przyszłościowo, bo dzisiaj jednym tchem jesteśmy w stanie wymienić dziesięciu zawodników, którzy mieli potencjał by zastąpić nie tylko Adama Małysza, ale także Kamila Stocha. W związku zabrakło jednak chłodnej kalkulacji i stałego nadzoru nad rozwojem tych zawodników, a czasem także odpowiedniej opieki, którą PZN pomny doświadczeń z ostatnich lat zaczął otaczać zawodników z niższych kadr narodowych.- Dziś kadra B to mały eksperyment prowadzony przez Macieja Maciusiaka. – Jak to mówimy w związku, „na problemy Maciusiak”. Wiadomo, że jest tam trzech seniorów i trzech zawodników jeszcze w wieku juniorskim. To nie jest łatwa grupa. Tych starszych trzeba odbudować, a młodszych trzeba szlifować. Wymaga to innego podejścia. Nie mamy jednak wielu dobrych zawodników, którzy nie łapią się do kadry A, dlatego zaplecze uzupełniliśmy o najbardziej wyróżniających się skoczków z drużyny juniorskiej – mówi Adam Małysz.
Federacja uczyła się na błędach, ale nic nie odda naszym skokom kilku straconych lat i niemal całego pokolenia zawodników wychowanych na pierwszych sukcesach Adama Małysza. Jeszcze teraz tego nie odczuwamy, ale bez eksplozji formy, któregoś z naszych młodszych zawodników, za dwa-trzy lata możemy się obudzić w zupełnie innej rzeczywistości.
Rzeczywistości znakomicie wyszkolonych Niemców lub Słoweńców, u których cały kraj jest nastawiony na sport, a najlepiej widać to po wynikach gier zespołowych w ostatnich latach. Nie inaczej jest w przypadku skoków narciarskich. Słoweńcy to jeden z niewielu krajów czołówki, w którym nie ma lodowych torów najazdowych, ale latem i zimą pod piękny kompleks w Planicy przyjeżdżają kolejne autokary z całego kraju, dowożące zawodników na treningi. Tam moda na skoki narodziła się wraz z sukcesami Petera Prevca, ale kraj systemowo był po prostu gotowy. Dziś Słowenia ma mnóstwo skoczków, którzy pojawiają się nie tylko w Pucharze Świata i Pucharze Kontynentalnym, ale bez problemu znajdują także kadry na Puchar FIS czy jeszcze niższy rangą - Alpen Cup. U nas zaś w styczniu 2018 roku był problem ze znalezieniem 12 skoczków z uprawnieniami do występu w Pucharze Świata i na domowe zawody w Zakopanem nie wystawiliśmy nawet kompletu skoczków.
W takiej dyskusji często pojawia się też przykład Norwegii, w której za miejsce w kadrze B trzeba po prostu zapłacić. Za równowartość około 35 000 zł, skoczkowie mają dostęp do najlepszych trenerów sprzętu i obozów szkoleniowych. W polskich warunkach wydaje się to szokująco dużo, ale jeśli weźmiemy pod uwagę średnie zarobki w Norwegii to okaże się, że są to zaledwie dwie miesięczne pensje. Tam jednak szkolenie opiera się głównie na klubach, a w Polsce kluby funkcjonują naprawdę źle i z reguły nie mają na nic pieniędzy – to jednak problem samorządów i PZN niewiele tu może zrobić.
Zmiany w systemie szkolenia
Niestety efektem słabo działających klubów są skoczkowie, którzy trafiają do kadr narodowych zupełnie do tego nieprzygotowani, a pierwszy sezon trzeba poświęcić na dostosowanie ich do profesjonalnego treningu. Dopiero potem można wymagać o nich postępów. I wydaje się, że właśnie tak będzie z obecną kadrą juniorską, którą przed sezonem 2018/2019 objął Wojciech Topór (dotychczasowy asystent Macieja Maciusiaka), a w składzie są skoczkowie, dla których jest to pierwszy kontakt z centralnym szkoleniem.
Polski Związek Narciarski również dostrzegł ten problem i zdecydował się na powołanie beskidzkiej grupy, w której będą trenowali najbardziej wyróżniające się juniorzy. Ma ona stanowić przedsionek w pełni profesjonalnej kadry i być powtórzeniem schematu z Zakopanego, gdzie taka grupa funkcjonuje od kilku lat. Jej działanie było jednak mocno utrudnione ze względu na brak obiektów do trenowania w okolicach Zakopanego. Z tym także zaczyna być coraz lepiej, bo na Średniej Krokwi i Małej Krokwi wreszcie uruchomiono wyciąg, a po sezonie czeka nas modernizacja z prawdziwego zdarzenia, dodatkowo w październiku otworzona także małe skocznie w Chochołowie. Tutaj też jesteśmy jednak spóźnieni o przynajmniej dwa lata. - Zaczynamy to zmieniać. W Tatrach istnieje makroregionalna kadra i taka sama powstała w Beskidach. Stworzoną grupę objął Krzysztof Biegun, czyli zawodnik, który przed sezonem zdecydował się zakończyć karierę. Mają mocno współpracować z juniorami, żeby nie było sytuacji, w której zawodnik przychodzi bezpośrednio z klubu do kadry narodowej. W tych grupach mają być wyróżniający się skoczkowie, którzy będą trenować podobnie jak w kadrach narodowych – podkreśla Adam Małysz.
O PZN-ie nie można powiedzieć, że nie stara się rozwijać przyszłości najważniejszej zimowej dyscypliny sportu w Polsce. Związek od lat działa w tym kierunku, choć wiele z tych działań były błądzeniem po omacku. Wydaje się też, że nasza federacja wyciąga wnioski z popełnianych błędów, ale te popełnione w ostatnich latach mogą sprawić, że następców Kamila Stocha i reszty nie zobaczymy tak szybko, jak widzieliśmy następców Adama Małysza.