PŚ w Sapporo. Rafał Kot: Małysz jak Zorro, musiał złamać regulamin. Horngacher? Wie co robi

- Jak pada, to płatkami-gigantami, jak wieje, to i najmocniejsi mają problem z przeleceniem przez bulę. Za często jest tam loteryjnie - mówi Rafał Kot przed konkursami Pucharu Świata w Sapporo. Ale były fizjoterapeuta kadry polskich skoczków wspomina też sukcesy, jakie w Japonii odnosił Adam Małysz. I zdradza, że 10 lat temu Małysz nie zdobyłby złotego medalu MŚ, gdyby nie złamał regulaminu. Kwalifikacje w Sapporo w piątek o godz. 8.30. Relacja na żywo w Sport.pl

Obserwuj @LukaszJachimiak

Łukasz Jachimiak: Wojciech Fortuna zdobył w Sapporo złoty medal igrzysk olimpijskich, a Adam Małysz wygrał tam trzy konkursy Pucharu Świata i został mistrzem świata, co doskonale pan pamięta jako ówczesny fizjoterapeuta kadry. Teraz też Japonia będzie dla naszych zawodników dobrym miejscem?

Rafał Kot: Sapporo historycznie jest dla nas wyjątkowe, ale nie zapominajmy, że tam skocznie są położone dziwnie. Znajdują się w takim miejscu, w którym panuje nieprzyjazny skoczkom klimat. Zmienne wiatry sprawiają, że większość zawodników ma problem z przeleceniem przez bulę. Jak pada śnieg, a pada często, to płatkami-gigantami, które mają po pięć centymetrów średnicy. Tam praktycznie zawsze coś jest nie tak - na rozbiegu zalega śnieg, który zawodników spowalnia i wydłuża konkurs, bo tory trzeba czyścić, żeby nie było wielkich różnic w prędkościach. Z kolei wiatr sprawia, że i najmocniejsi miewają problemy nie do pokonania. Za często jest tam loteryjnie.

Chce pan przygotować kibiców na to, że weekend w Sapporo może się okazać najgorszy w sezonie?

- Różnie może być, ale na pewno jak ktoś ma bardzo dobrą formę, to i tak swoje skoczy. Oczywiście przy chociaż odrobinie szczęścia do pogody.

W 2007 roku Małyszowi w pierwszym konkursie MŚ zabrakło szczęścia, przylotu do Japonii w innym momencie i lepszej aklimatyzacji? Pytam, bo dominował na treningach i w kwalifikacjach, a w konkursie na skoczni dużej zajął czwarte miejsce, by później znów rządzić i już pewnie wygrać konkurs na średnim obiekcie.

- Rzeczywiście tamto czwarte miejsce było bardzo gorzkie. Swoją wielkość Adam udowodnił na mniejszym obiekcie. Pamiętam, że razem z Tadkiem Bafią, który trenował Kanadyjczyków, śmialiśmy się, że rozstawił przeciwników po kątach jak Zorro. Oczywiście skojarzył nam się z tym bohaterem przez czarny kombinezon, w którym skakał. Przez długi czas Adam miał w Japonii problem z dopasowaniem stroju. Nowe kombinezony, specjalnie uszyte na imprezę, z założenia najlepsze, mu nie pasowały. Źle się czuł w tym, który wybrał na pierwszy start. Okazało się, że nie może swobodnie dojechać do progu. Denerwował się, a głowa musi być wolna, żeby można było odlecieć. Na drugi konkurs Adam wziął więc czarny kombinezon, który był już przeskakany, używany długo, wzięty tylko do treningów. W nim pokazał, że formę ma rewelacyjną, złoto wyskakał z historyczną przewagą [21,5 pkt nad drugim Simonem Ammanem - na skoczni średniej to przepaść], a później był nie do zatrzymania w Pucharze Świata, gdzie wygrał sześć z siedmiu startów, z wymuszoną przerwą w Oslo.

Tam został puszczony w bardzo złych warunkach i ratując się przed upadkiem osiągnął tylko 89 m.

- Takich chwil grozy jak tam nie przeżyłem chyba na skokach nigdy. Pamiętam, że na gorąco powiedziałem: "Jezu, Adam, ty jesteś blady jak ściana". A on na to: "Ty popatrz na siebie" (śmiech). Wtedy tylko rutyna pozwoliła Małyszowi uniknąć potwornego upadku i bardzo groźnej kontuzji. Ale w Sapporo też przeżyliśmy stres, choć inny. To też ciekawa anegdota. Na swój złoty konkurs Adam nie wziął akredytacji. Zapomniał o niej, została w hotelu. A tam od miasta do skoczni jest spory kawałek. Przyjechaliśmy na styk, żeby się nie stresować, nie czekać niepotrzebnie na skoczni. I jak się okazało, że Adam nie ma akredytacji, a kontrole były bardzo skrupulatne, to zrobiło się nam gorąco. W Japonii ludzie zawsze sprawdzają wszystko od A do Z, wiedzieliśmy, że nie ma szans przejść niezauważonym. Patrzymy: wszyscy zawodnicy wychodzą z autobusu i przechodzą przez bramkę, przy której stoi starsza Japonka. Kobieta każdego zatrzymuje, bierze jego akredytację, przysuwa sobie przed oczy, dokładnie ogląda i dopiero przepuszcza, mówiąc "ok". Myśmy już nie wiedzieli co zrobić, baliśmy się, że obrócić nie zdążymy. I wtedy Adam nas zaskoczył. Podszedł do tej Japonki, złapał akredytację, którą miała na szyi, przysunął sobie pod oczy, popatrzył, powiedział "ok." i poszedł. A kobieta stała jak zamurowana (śmiech).

Zobacz wideo

Może tak już jest, że w każdej, nawet najlepiej zorganizowanej ekipie, tego typu rzeczy czasem muszą się zdarzyć?

- Pewnie tak, ale oczywiście trzeba się starać być gotowym na wszystko. Pracować tak, jak teraz cały zespół Stefana Horngachera. Denerwuję się, słysząc, jak się ludzie zastanawiają czy był sens lecieć z naszymi skoczkami do Japonii i Korei. Przecież tam trzeba być, trzeba startować. Nie mamy kryzysu, żeby szukać jakiegoś nowego rozwiązania. Gdyby się taki pojawił, to wtedy faktycznie trzeba by było analizować czy nie warto poświęcić azjatyckich konkursów. Ale skoro go nie ma, to mamy coś zaburzać, bojąc się na zapas zmiany stref czasowych? Ja nawet wiem, jak będzie. Polecieliśmy do Azji, a jak później będą wyniki na MŚ w Lahti, to wszyscy powiedzą, że z Azją to był strzał w "dziesiątkę". Ale jeśli w Lahti nie będzie wyniku, jakiego wszyscy oczekują, to wszędzie będzie słychać, że wyjazd do Azji to był błąd Horngachera. To jest nasze, polskie myślenie. A proponuję, popatrzmy trzeźwo - w Sapporo i w Pjongczangu do zdobycia jest 400 punktów, tam jest do utrzymania prowadzenie w Pucharze Narodów i prowadzenie Kamila Stocha w Pucharze Świata. Tam Maciek Kot i Piotrek Żyła mają do utrzymania pozycje w czołowej "10", która na imprezach mistrzowskich zawsze jest uprzywilejowana, zawsze pilnuje się, żeby miała dobre warunki.

Myślę, że nieprzekonanych do azjatyckiego wyjazdu najlepiej zapytać, czy nie uznaliby, że na własne życzenie przegrywamy różne rzeczy, gdyby Horngacher ogłosił, że odpuszczamy cztery najbliższe konkursy, nie dając przecież żadnej gwarancji, że dzięki temu forma zawodników w Lahti będzie wyższa.

- Dokładnie o to chodzi. Horngacher od początku pracy w Polsce, od startu przygotowań do letnich skoków, trzyma się swojego planu. Wymyślił go wiosną i realizuje go bez zmian. To przynosi efekty. Dlaczego miałby nagle coś zmieniać? Po co jemu i chłopakom nerwowe ruchy? Czy coś przestaje działać?

Na pewno nie przestaje, ale ostatnio w tym planie chyba było dużo treningu siłowego, który ma zaowocować w Lahti, za to teraz trochę zawodników zmęczył?

- Tak, to widać. Teraz ten trening zostanie wypuszczony. Już jest go mniej, a w Azji będzie jeszcze mniej, tam już przyjdzie chwila nabrania świeżości, żeby mieć optimum na Lahti. Wszystko jest fajnie poukładane.

Martwi pana forma Stefana Krafta i Andreasa Wellingera? W trzech konkursach z rzędu obaj zmieniali się na pierwszym i drugim miejscu, a w lotach w Oberstdorfie byli wyraźnie lepsi od wszystkich.

- Obaj są młodzi, ale też obaj są już doświadczeni, zaprawieni w bojach. To nie są ich pierwsze zwycięstwa. Obaj, a szczególnie Kraft, od początku sezonu sygnalizowali formę. Teraz wystrzelili bardzo mocno i wygląda na to, że będą najpoważniejszymi rywalami Kamila w walce o złote medale w Lahti. Czy swoją formę utrzymają? Myślę, że dużo z niej nie stracą. Ale spodziewam się, że Kamil, jak nasz cały zespół, pójdzie w górę, że wszyscy chłopcy spokojnie zrobią swoje przez ten czas, który został do Lahti. I dzięki temu w Finlandii pokażą pazur.

Stoch i Żyła to nasi pewniacy, o czwarte miejsce w drużynie pewnie do końca będą walczyć Dawid Kubacki i Jan Ziobro, a co z pańskim synem? Jeszcze w sobotę był podłamany, wydawało się, że jego forma spada, ale w niedzielę latał i pierwszy raz od dawna okazywał na skoczni radość.

- Rozmawiałem z nim telefonicznie krótko po konkursach i w sobotę, i w niedzielę. Różnica w jego stanie psychicznym była bardzo duża. W sobotę było bardzo nieciekawie, a w niedzielę już naprawdę fajnie. Zresztą, nawet gdybyśmy nie rozmawiali, to wiedziałbym, że jest bardzo dobrze, widząc, że się cieszył. Jak on się ze skoku cieszy, to znaczy, że ten skok był bardzo dobry. W niedzielę i w kwalifikacjach, które wygrał, i w konkursie, w którym był szósty, oddał takie skoki, o jakie chodzi. Szkoda, że nie było drugiej serii, ale chyba zdążył złapać powtarzalność.

Drugi raz tej zimy pozbierał się, kiedy wyglądało na to, że dopada go dołek, drugi raz wrócił do Top 10 po serii trzech konkursów z miejscami w drugiej "10". Widać, że potrafi przezwyciężać małe kryzysy, ale czy w końcu wybije się wyżej niż na miejsca w "10" czy nawet "szóstce"?

- Myślę, że będzie coraz lepiej. Ale - i to dotyczy całej naszej kadry - spodziewam się, że w Sapporo jeszcze najwyższej formy nie zobaczymy. Pjongczang, ostatnie zawody przed wylotem do Lahti, to będzie ten czas, kiedy przekonamy się, gdzie jest nasze miejsce.

Na lotach w Oberstdorfie pojawił się Robert Lewandowski. Wypił kawę z naszymi skoczkami, czy tylko w biegu pośmiał się z Piotrkiem Żyłą?

- Wszystko było w biegu, Robert pozwiedzał, popatrzył w dół z okolic belki startowej i stwierdził, że jest okropnie (śmiech). Z Kamilem, Piotrkiem i Maćkiem chwilę pogadali. Wszyscy są pod wrażeniem, fajnie, że chłopcy dostali wsparcie i że przez moment pomyśleli o czymś innym.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.