Już w najbliższy weekend Puchar Świata w Oberstdorfie, test przebudowanej skoczni mamuciej przed przyszłorocznymi mistrzostwami świata lotników. Wszyscy skoczkowie kochają latać, niektórzy natomiast miewają problemy, gdy z mamuta przenoszą się z powrotem na normalne obiekty. Ale konkursy lotów w ostatnim miesiącu przed mistrzostwami lub igrzyskami to norma. Sapporo też co sezon wypada w pierwszych tygodniach roku, jeszcze przed imprezą główną. Ale tym razem nie dość, że wyprawa do Azji jest tuż przed mistrzostwami, to jeszcze będzie dwa razy dłuższa niż zwykle: Puchar Świata w Sapporo 10-12 lutego, dwa tygodnie przed pierwszymi punktowanymi skokami w mistrzostwach (kwalifikacje i konkurs na normalnej skoczni 24 i 25 lutego), a po nim jeszcze próba przedolimpijska w Pjongczang 14-16 lutego. Po niej zostanie tylko tydzień do skoków w Lahti.
Prezes Apoloniusz Tajner, zwolennik odpuszczania startów przed najważniejszymi imprezami, pewnie widziałby to inaczej, ale trener Stefan Horngacher ma swój plan i od dłuższego czasu nastawiał się na to, że do Oberstdorfu, Sapporo i Pjongczang zabierze swoich najlepszych skoczków. Ci zawodnicy, z którymi rozmawialiśmy, też uważają, że to dobry pomysł. Sukcesy ich w tym sezonie niosą, nie chcą zmieniać rytmu, są ciekawi olimpijskich skoczni. - Jedzie nasza stała szóstka - mówi asystent Horngachera Zbigniew Klimowski. Stała szóstka, czyli Kamil Stoch, Maciej Kot, Piotr Żyła, Dawid Kubacki, Jan Ziobro i Stefan Hula. Na mistrzostwa świata pojedzie pięciu z nich.
Wszystko wskazuje więc na to, że Kamil Stoch pierwszy raz od dawna przed imprezą główną nie opuści żadnego konkursu. Przed mistrzostwami świata w Falun w 2015 poleciał do Sapporo, ale zrezygnował z lotów w Vikersund, które wypadały tuż przed MŚ (z szóstki medalistów z dużej i normalnej skoczni w Falun, tylko Stefan Kraft miał za sobą skoki w Sapporo). W 2014 startował w ostatnim Pucharze Świata przed igrzyskami w Soczi, pokazał wtedy moc w Willingen, ale wcześniej odpuścił Sapporo. Zresztą jak większość skoczków z czołówki, wyjątkiem byli wówczas Słoweńcy. W 2013 przed mistrzostwem świata na dużej skoczni w Val di Fiemme Stoch był w Sapporo, wypadało miesiąc przed MŚ. Ale potem była seria konkursów na mamutach: w Vikersund, Harrachowie, Oberstdorfie, i polska kadra odpuściła te ostatnie, wróciła do PŚ w Willingen, potem były jeszcze zawody w Klingenthal i po nich mistrzostwa ze złotem Stocha i brązowym medalem drużyny.
W 2011 Stoch nie poleciał do Sapporo, ale był tam Adam Małysz i potem w MŚ w Oslo zdobył brąz. A w sezonie olimpijskim 2010 Sapporo odpuściła niemal cała światowa czołówka, bo po podróży do Japonii trzeba było wrócić do Europy, a potem zmieniać strefę czasową w drugą stronę, na czas kanadyjski. To wydawało się zbyt ryzykowne. A Simon Ammann uznał inaczej i z Vancouver wrócił z dwoma złotymi medalami. Udowadniając, że nie ma tutaj żadnej reguły.
Od tego czasu Ammann, który Sapporo uwielbia, bo tam został mistrzem świata w 2007, poza tym to miejsce tak ważne dla szwajcarskich skoków jak dla polskich (w igrzyskach 1972 obok Wojciecha Fortuny na podium, stopień niżej, stał Szwajcar Walter Steiner), jest dyżurnym przykładem, że zmiany stref czasowych mogą niektórym dodać skrzydeł. Adam Małysz w 2007 z podróży do Sapporo i z powrotem przywiózł złoto z normalnej skoczni, a potem wygrywał konkurs za konkursem. Ale niektórym zmiany skrzydła podcinały, choćby i we wspomnianym 2007 roku: młodzi Gregor Schlierenzauer i Anders Jacobsen robili furorę w Pucharze Świata na początku sezonu, wydawali się faworytami MŚ, a przez całe mistrzostwa się męczyli. O Schlierenzauerze mówiło się wówczas, że bardzo źle podziałała na niego tabletka na sen wzięta przed lotem.
Za czasów Łukasza Kruczka było regułą, że polska kadra starała się podczas Pucharów Świata w Sapporo funkcjonować według czasu europejskiego. - Do Sapporo rzeczywiście podchodziliśmy specyficznie, staraliśmy się udawać, że strefa się nie zmieniła - mówi Sport.pl Łukasz Kruczek. - Próbują tak i inne ekipy. Wiadomo, że jeśli impreza główna jest w innej strefie, to trzeba dołożyć jakieś trzy dodatkowe dni na aklimatyzację. Ale na Puchar Świata można z marszu i bez dostosowywania się - dodaje Zbigniew Klimowski, który był trenerem w sztabie Łukasza Kruczka i jest u Stefana Horngachera.
- Pierwszy konkurs w Sapporo nigdy nie był problemem, bo to popołudniowe zawody. Gorzej było zawsze ze skokami następnego dnia, bo one są tradycyjnie rozgrywane przed południem. Czyli w środku europejskiej nocy (tak też będzie w tym roku, pierwszy konkurs o 8.30 polskiego czasu, drugi o 2 w nocy - red). Bywało, że skoczkowie byli ospali - mówi Łukasz Kruczek. Pytanie, czy da się ignorować zmianę strefy, gdy do Azji trzeba polecieć na dwa Puchary Świata z rzędu. Tak jak teraz, gdy skoki w Azji są rozciągnięte na siedem dni. Nawet jeśli pory rozgrywania zawodów w Pjongczang (o 12 i 11 czasu polskiego) sprzyjają takiemu udawaniu. - Teoretycznie z każdą kolejną dobą w innej strefie organizm przestawia się o jedną godzinę - mówi Łukasz Kruczek. Ale, dodaje, to zawsze jest sprawa indywidualna. - Na razie nie rozmawialiśmy w sztabie o tym, czy skoczkowie będą się przestawiać w Sapporo i Pjongczang na funkcjonowanie w miejscowym czasie, czy nie- mówi Zbigniew Klimowski. - Moim zdaniem takie wyprawy nie są dla skoczków wielkim problemem. Ale każdemu co innego pasuje - przekonuje Kruczek. A jak pokazał Ammann, najważniejsze to mieć niezachwiane przekonanie, że robi się dobrze.
Drugie zwycięstwo w historii Polaków w konkursie drużynowym! [MEMY]