Na szesnaste urodziny Daniel Andre Tande dostał od rodziców w prezencie zajęcia z trenerem mentalnym. Nie zaniedbuje ich do dzisiaj. Kamil Stoch jest synem psychologa. I tym, który najwięcej zyskał gdy z kadrą pracował psycholog Kamil Wódka. Obydwaj, Stoch i Tande, byli kiedyś nerwusami. Kiepsko sobie radzili z przegrywaniem. Ciskali nartami jak młody Roger Federer rakietą. Kamilowi łzy stawały w oczach. Zaperzał się, gdy słyszał, że coś musi: stanąć na podium, wygrać.
W Bischofshofen w piątek staną do najbardziej emocjonującego turniejowego pojedynku od lat. 1,7 pkt to najmniejsza przewaga lidera od 1999, gdy Noriaki Kasai nie obronił w finałowym konkursie 0,4 pkt przewagi nad Janne Ahonenem. Kasai jest też do dziś ostatnim skoczkiem, który w Bischofshofen dał sobie odebrać prowadzenie w turnieju. A po kwalifikacjach, w których jednych wiatr niósł, innych strącał, i wiało tak, że na zeskoku śnieg wirował w pewnym momencie jak w trąbie powietrznej, nie można też odbierać szans trzeciemu Stefanowi Kraftowi, który traci do lidera 16,6 pkt. Po tej kwalifikacyjnej loterii trzej najlepsi skoczkowie będą w pierwszej serii skakali w dużych odstępach: Kraft jako 12., Tande jako 27., a Stoch 47. Niby lepiej jest skakać jak najpóźniej, bo o tych skoczków się bardziej dba przy zmiennych warunkach. Ale w Innsbrucku okazało się, że to tylko teoria. Tande świetnie wyszedł na tym, że na liście startowej oddzielało go od Stocha i Krafta sześciu skoczków.
Kraft jako jedyny z nich wygrał już turniej i skacze u siebie, dorastał kilkanaście kilometrów od Bischofshofen. Od presji nie da się tu uciec. Bischofshofen to jest festyn ludowy, w wolny od pracy dzień, od rana wszędzie widać kibiców. Pod skocznią czuć woń trawionego grzanego wina, i zdarzało się przy cieplejszej pogodzie, że w porze konkursu ci, którzy nie wytrzymali tempa leżeli pokotem na śniegu. Do tego dochodzi ogłuszający brzęk krowich dzwonków i huk, gdy na belce siedzi Austriak.
Szesnaście lat temu Adam Małysz przyjechał tu by dokończyć dzieła, jako pierwszy w historii wygrał turniej z przewagą więcej niż 100 pkt, ale i tak, jak wspominał niedawno w rozmowie ze Sport.pl, bardzo bał się finału, bo skoczni w Bischofshofen nie lubił. Kamil jeszcze nigdy w Bischofshofen nie stał na podium, był czwarty w 2013 roku, i jeszcze dwa razy w dziesiątce. Tande - 14. dwa lata temu, 18. rok temu. Ale to żadna wróżba, Thomas Diethart też miał się w końcu ocknąć, ugiąć pod presją, wrócić na swoje miejsce w szyku, a wygrał turniej.
Do pojedynku staje dwóch skoczków, którzy się lubią. Młody pretendent, który jeszcze półtora roku temu spał w namiocie niedaleko skoczni na której trenowała kadra A, bo bardzo chciał ćwiczyć z nią, a nie był do niej zakwalifikowany, więc nie zwróciliby mu kosztów hotelu. I mistrz który w tym roku zacznie sportowe życie po trzydziestce. Szybko minęło. Coraz trudniej sobie przypomnieć tego Kamila nerwusa, który miał alergię na słowa "następca Małysza".
Chciał być następcą, ale dojść tam swoją drogą, a nie tak jak mu dyktowali. Potrzebował czasu i wewnętrznego spokoju. Aż wreszcie w pensjonacie w Predazzo, niedługo przed konkursem mistrzostw świata 2013 na dużej skoczni, powiedział w wywiadzie: chcę medalu. Nie dobrych, nie równych skoków, tylko medalu. I skoczył po złoto, a potem po brąz razem z drużyną. W Soczi 2014 po dwa złota. W Falun 2015, mimo kontuzji na początek sezonu i narastającego kryzysu w kadrze, wyskakał z drużyną kolejny brąz. Po drodze dołożył w 2014 Puchary Świata. W dwa sezony zebrał niemal wszystko o czym skoczek może marzyć. Indywidualne złoto mistrzostw, złota igrzysk, Kryształową Kulę. Potem przyszedł sezon kontuzji i kryzysu, choć i tak nie bez medalu ani wygranych konkursów. Aż coś pękło poprzedniej zimy i skończyły się nawet miejsca na podium.
Odrodził się pod ręką Stefana Horngachera, a zostały mu jeszcze w skokach tylko dwa niezdobyte szczyty: Turniej Czterech Skoczni i MŚ w lotach, w obu nie był nigdy na podium. Z tych dwóch nieporównanie bardziej prestiżowy jest turniej, to jest czwarta lewa skokowego Wielkiego Szlema. Szlema zdobyli do tej pory tylko Matti Nykänen Jens Weissflog, Espen Bredesen i Thomas Morgenstern. Morgenstern jest jedynym, któremu się to udało w ostatnich dwudziestu latach. Janne Ahonen, król turnieju, rozminął się z olimpijskim złotem. Simon Ammann, król igrzysk - ze zwycięstwem w turnieju. Gregor Schlierenzauer miał mieć na wszystko czas, a dziś zbiera siły do powrotu do sportu i Pjongczang będzie jego ostatnią szansą na złoto igrzysk. Adam Małysz, który trofea zgarniał czwórkami: złota mistrzostw świata, Kryształowe Kule, nie doczekał się olimpijskiego złota bo Ammann zagiął bolce w wiązaniach i odleciał wszystkim.
Im się nie udało. Czy uda się Kamilowi? Jeśli tak, to skompletuje te najważniejsze lewy najciszej z tych, którzy to zrobili. Stoch nigdy nie miał rozgłosu Nykänena, czy Weissfloga. Było o nim ciszej niż o Małyszu, Ammannie, Ahonenie. Nawet o Tandem jest teraz głośniej: bo nowy, bo już pozował jako model, choć wcale się w tym świecie na stałe nie widzi, bo dyrektor sportowy Norwegów Clas Brede Brathen mówi, że ktoś kto tak skacze i tak wygląda to dla norweskich skoków szansa by zbudować imperium jakie w narciarstwie alpejskim powstało wokół Aksela Lunda Svindala.
A Stoch po prostu robi swoje. Jak zawsze. Sympatyczny góral, mówiący gładkie zdania, świetny technicznie i sukcesy zbierający z takim spokojem, że można go sobie wyobrazić jak wraca do domu i odhacza kolejny punkt na liście. Zdobył wielką popularność, wygrywał plebiscyty, ale to wszystko było zawsze na ludzką miarę. Małysz 16 lat temu został gwiazdą takiego polskiego sportu, w którym nie było jeszcze Polki z szansami na tenisowego Szlema, Polaka z miejscem (co dopiero mówić o zwycięstwie) w Formule 1, piłkarzy grających regularnie w wielkich turniejach (drużyna Jerzego Engela była dopiero w połowie drogi do mundialu), ani Polki wygrywającej najważniejsze trofea w biegach narciarskich. Małysz zastąpił wszystkich naraz. Zaczął coś, czego w Polsce nie było: serial o sportowcu, z odcinkami pokazywanymi w telewizji tydzień w tydzień, przyciągający wielkie pieniądze. Potem już poszło: seriale o Agnieszce, Robercie, Justynie. I w końcu o Kamilu.
Zwycięstwo Małysza sprzed 16 lat do dziś jest jedynym polskim w turnieju. Jego trzecie miejsce w 2003 pozostaje ostatnim polskim podium TCS. A teraz w Bischofshofen jest szansa nie tylko na zwycięstwo, ale i na drugiego Polaka na podium. Rzecz niewyobrażalna 16 lat temu i jeszcze długo później. Siedem punktów do Krafta traci Piotr Żyła, który swego czasu był nie tylko poza kadrą A, jak Tande gdy nocował w namiocie niedaleko skoczni, tylko w ogóle poza szkoleniem centralnym. Poszedł wtedy do pracy w rodzinnym pensjonacie, trenował w klubie i przekonał się, jak bardzo mu zależy na skokach. Wrócił po medale z drużyną, a nawet zwycięstwo w Pucharze Świata, ale to dziś skacze tak regularnie jak nigdy wcześniej. Maciej Kot, który nigdy nie skończył turnieju w dziesiątce, a po degradacji do kadry B w poprzednim sezonie zastanawiał się, czy skoki dalej go cieszą i warto w nich zostać, przed Bischofshofen jest na siódmym miejscu. Pewnie już nigdy się w polskich skokach nie zdarzy nic takiego jak ten Wielki Wybuch z turnieju sprzed 16 lat. Ale też nigdy polscy kibice nie mieli aż tylu powodów by patrzeć na Bischofshofen jak w Święto Trzech Króli 2017.
Poznajcie piekną i wysportowaną dziewczynę Macieja Kota!
źródło: Okazje.info