Lubię i cenię Kamila Stocha. Życzę mu, by jeszcze tej zimy się przełamał, by w którymś konkursie spisał się na miarę swoich ogromnych możliwości. Ale im dłużej trwa sezon, tym trudniej jest mi patrzeć na skoki podwójnego mistrza olimpijskiego z Soczi. W Vikersund lider naszej kadry nie zakwalifikował się do pierwszego konkursu, a drugi ukończył na 23. miejscu. W Lahti w piątek był 23., a w niedzielę przepadł w kwalifikacjach. Do grona konkursowej "50" Stoch nie awansował tej zimy już czwarty raz - trzykrotnie zdarzyło mu się to w PŚ, raz na MŚ w lotach. Jeśli dodamy do tego trzy starty, w których nie zapunktował, odpadając po pierwszej serii, mamy aż siedem kompletnie nieudanych występów. Siedem z 20. Czyli ponad jedną trzecią. A ile było udanych? Tak naprawdę ani jednego, bo nawet szóste miejsce z Niżnego Tagiłu i ósme z Zakopanego dla takiego mistrza są występami tylko przyzwoitymi. W trakcie Turnieju Czterech Skoczni Andrzej Wąsowicz, wiceprezes Polskiego Związku Narciarskiego, mówił mi, że męczącego się Stocha wycofalibyśmy ze startów, gdyby nie zobowiązania sponsorskie. Ciekawe, czy one nadal są najważniejsze.
W sobotę w Lahti wiało tak mocno, że odwołano konkurs drużynowy. W niedzielę z powodu wiatru zawody postanowiono rozegrać na obiekcie normalnym, bo podmuchy mniej szkodzą zawodnikom, gdy ci latają między 90. a 100. metrem, niż gdy lądują po 30 metrów dalej. Kibice dobrze znający walory Dawida Kubackiego zapewne od razu dostrzegli szansę dla naszego zawodnika. Dysponujący świetnym odbiciem z progu zawodnik kadry B wygrał kwalifikacje, a po pierwszej serii zawodów był czwarty. Szkoda, że w rundzie finałowej podopieczny Macieja Maciusiaka nie wytrzymał presji. Miał w niej dopiero 17. wynik, dlatego ostatecznie został sklasyfikowany na 11. miejscu. Nieźle, ale niedosyt duży, zwłaszcza kiedy na podium obok bezkonkurencyjnego Hayboecka widzi się Karla Geigera i Taku Takeuchiego, którzy swoje szanse potrafili wykorzystać.
Peter Prevc przyjechał do Lahti jako zwycięzca 11 z 19 konkursów tego sezonu. W piątek po pierwszej serii prowadził z przewagą siedmiu punktów nad Danielem Andrem Tandem. Wtedy nie zaszkodziła mu decyzja Gorana Janusa, który poprosił, by jury jego asowi obniżyło belkę startową. W finale słoweński trener już chyba przeszarżował. Tym razem Prevc nie odleciał, miał dopiero ósmy wynik i spadł na piąte miejsce. W niedzielę nie wyglądał już na niezniszczalnego, po niepewnym lądowaniu o metr przed punktem konstrukcyjnym (89 m) na półmetku był dopiero 22. Oczywiście nie miał szczęścia do warunków, jemu pod narty powiało znacznie słabiej niż wielu innym zawodnikom, ale przecież w ostatnich tygodniach bezbłędnie radził sobie w trudniejszych sytuacjach. Prevc z Lahti do Kuopio wyjechał z pozycjami piątą i dziewiątą. Kryształowej Kuli za triumf w klasyfikacji generalnej PŚ już i tak nikt mu nie odbierze, ale przekonanie obserwatorów, że pobije historyczne rekordy Gregora Schlierenzauera (13 zwycięstw w sezonie) i przede wszystkim Adama Małysza (jako jedyny wygrał w sezonie ponad połowę konkursów - 11/21 zimą 2000/2001) nie jest już tak duże. Prevcowi zostało jeszcze dziewięć indywidualnych startów. Ciekawe czy odnajdzie się już od poniedziałku w Kuopio.