Skoki narciarski. Maciej Kot: Zakopane nas poniesie

- Istnieje obawa, że za granicą znów będziemy osiągali wyniki poniżej oczekiwań. Ja tych obaw nie podzielam, wierzę, że na Wielkiej Krokwi stało się coś trwałego - mówi Maciej Kot

Trzecie miejsce w drużynie, 12. w konkursie indywidualnym - w weekend w Tatrach Maciej Kot wreszcie skakał na miarę talentu?

- Po ostatnich treningach czułem, że sprawy wreszcie idą w dobrym kierunku. Że skaczę naprawdę dobrze, nie popełniam błędów jak wcześniej. Osiągałem stabilizację, ale co innego trening, co innego zawody. Zwłaszcza w Zakopanem pod takim napięciem. Uwielbiamy te zawody, czekamy na nie cały rok. Czekają nawet rywale z zagranicy, którzy pytają nas, czy będzie taki entuzjazm, taka atmosfera jak co roku. Dla nich przyjazd w Tatry to też święto.

Wyobraża pan sobie, co czujemy, gdy Zakopane się zbliża. Kiedy jest forma, czeka się na te zawody jak na kulminację sezonu. Ale my ostatnio byliśmy od formy daleko, zmienialiśmy sprzęt, korygowaliśmy technikę, poszukiwaliśmy dróg wyjścia z kryzysu. I bardziej niż kiedykolwiek potrzebowaliśmy potwierdzenia na Wielkiej Krokwi, że idziemy w dobrym kierunku. To potwierdzenie dostaliśmy. Skoki znów były dla mnie frajdą, zabawą, dobrze, że stało się to w najodpowiedniejszym czasie i miejscu. Przed najlepszymi kibicami na świecie.

Były obawy, że z powodu kryzysu polskiej kadry trybuny nie będą pełne.

- Docierały do nas takie sygnały, każdy myślał, jak to będzie. Ale kibice znów pokazali klasę, są z nami na dobre i złe. Potrzebowaliśmy, by tłum dmuchnął nam pod narty. Brzmi to może pompatycznie i nieracjonalnie, ale to naprawdę działa. Energia trybun emanuje na skoczka, niesie go wysoko. Skoki to dyscyplina, w której psychika, pewność siebie, poczucie, że nie jest się samemu, mają kluczowe znaczenie. Czułem, że będzie dobrze, ale pewności nie miałem. Teraz ta pewność jest. Zabiorę ją do Japonii na Okurayamę, a potem do Skandynawii.

A więc konkursy w Japonii zweryfikują, czy Zakopane było przełomem czy jednorazowym wystrzałem?

- W Sapporo zawsze mocno wieje i zawody są loteryjne. Więc niczego przewidzieć się nie da. Ale potem jedziemy na cykl konkursów do Skandynawii. Mam nadzieję, że tam udowodnimy, iż weekend na Wielkiej Krokwi był czymś więcej niż odstępstwem od normy.

Ale sam pan mówił po piątkowych kwalifikacjach, że wy skakaliście na 100 proc., a Prevc, Kraft, Gangnes i Hayboeck - na pół gwizdka. Bo oni musieli sobie przypomnieć skocznię, którą wy znacie na pamięć.

- I w jakimś stopniu się to sprawdziło. W piątek byliśmy najlepsi, w sobotnim konkursie drużynowym przeskoczyli nas Norwegowie i Austriacy, a w niedzielnym konkursie indywidualnym - uciekli. W Zakopanem przeżyliśmy najlepszy weekend w tym sezonie. Nie ma powodu wracać do tego, co było kilka tygodni temu, bo wykonaliśmy masę pracy. Jesteśmy w innym miejscu. Ścigaliśmy czołówkę tygodniami, efektów nie było widać. Przyszły na Wielkiej Krokwi. I zostaną, wierzę w to mocno. Do najlepszych wciąż nam brakuje, ale mniej niż przed kilkoma tygodniami. Wciąż musimy gonić, konsekwentnie, ale bez desperacji. Nie robimy tego po omacku, kierunek znamy.

Na Wielkiej Krokwi lepiej wypadli skoczkowie trenujący z Maciejem Maciusiakiem niż ci z kadry A prowadzeni przez Łukasza Kruczka, jak Piotr Żyła, Jan Ziobro czy Klemens Murańka. Maciusiak lubi treningi w Zakopanem, Kruczek ich unika ze względu na przestarzały profil skoczni. Może to jest klucz do zagadki?

- Nie sądzę. Kadra A trenowała ostatnio na Wielkiej Krokwi częściej niż my. I w przypadku Kamila Stocha dało to efekt. Inni wciąż szukają formy, ale nie zdążyli na Zakopane. Więcej powiedzieć nie mogę, bo z nimi nie trenuję, nie jestem wystarczająco blisko. W każdej drużynie jedni skoczkowie są bliżej dobrej dyspozycji, inni dalej. Skok to puzzle, które ustawicznie ktoś rozrzuca. Ale wniosek, że my z kadry B skakaliśmy dalej, bo lepiej znamy Wielką Krokiew, jest nieuzasadniony. Wszyscy znamy ją jak własną kieszeń.

Kruczek zachował się jednak fair, biorąc do drużyny Stocha i trzech zawodników od Maciusiaka, czyli pana, Stefana Hulę i Andrzeja Stękałę.

- To prawda, zasady u trenera są jasne: skaczą ci, którzy są w najlepszej formie. To zdrowe, uczciwe, zgodne z logiką i dobrem drużyny. Kadra nie dzieli się według grup, według tego, jak daleko czy blisko jest się pierwszego trenera, który podejmuje decyzje personalne. Po piątkowych kwalifikacjach trener postawił na nas i miejsce na podium pokazało, że się nie pomylił. To najlepszy wynik polskiej drużyny w tym sezonie, przeskoczyliśmy Słoweńców i Niemców, co prawda bez Freunda, ale jednak. Wcześniej w konkursach drużynowych byliśmy na szóstej pozycji.

Stoch wyróżnił 20-latka Stękałę. Mówił, że był jego postawą bardzo pozytywnie zaskoczony. To był polski bohater weekendu w Zakopanem?

- Bezdyskusyjnie, Andrzej skakał rewelacyjnie. Z nas wszystkich on jeden nie musi czuć niedosytu. Kamil czy ja mogliśmy osiągnąć więcej. Lepsze miejsce było w zasięgu, w drugiej serii miałem szansę wejść do czołowej dziesiątki, ale dostałem zły wiatr, popełniłem drobne błędy i lot był za krótki. Andrzej skakał bardzo dobrze, choć niespecjalnie mnie to szokuje. Trenuję z nim, widziałem, że od konkursu w Engelbergu radzi sobie coraz lepiej. Wciąż idzie do góry, choć wyniki Turnieju Czterech Skoczni tego może nie potwierdziły, ale to dla debiutanta mordercza impreza. Na treningach przed Zakopanem Andrzej latał daleko i stabilnie, więc jedyna wątpliwość dotyczyła psychiki. On w Pucharze Świata na Wielkiej Krokwi debiutował, można się było obawiać, jak zniesie presję dziesiątków tysięcy ludzi, czy go ona nie przytłoczy, bo nie ma drugiej skoczni na świecie, na której atmosfera byłaby tak energetyczna jak w Zakopanem.

Śliczna żona Kamila Stocha w Zakopanem

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.