W piątek i niedzielę konkursy indywidualne, a w sobotę - drużynówka. To plan atrakcji na ostatni weekend Pucharu Świata w sezonie 2014/2015. Atrakcji, bo przebudowana Letalnica ma według zapewnień konstruktorów i organizatorów pozwolić na pobicie rekordu świata, który od lutego należy do Andersa Fannemela i wynosi 251,5 m.
W 1979 roku, właśnie w Planicy, brązowy medal mistrzostw świata w lotach zdobył Piotr Fijas. Żaden inny Polak w historii nie znalazł się na podium takich zawodów. Nie dokonał tego nawet Adam Małysz [w 2010 roku był - też w Planicy - czwarty, z trzecim Andersem Jacobsenem przegrał o 0,4 pkt], choć jest pierwszym skoczkiem w historii, który sto razy złamał granicę 200 metrów. W 2003 roku Małysz był przez chwilę współrekordzistą świata po tym, jak osiągnął w Planicy 225 m. 16 lat wcześniej Fijas wylądował tam na 194. metrze, co najlepszym rezultatem w historii było do 1994 roku.
Piotr Fijas: Ekscytuję to może nie, bo od lat siedzę w skokach i dobrze rozumiem dążenie do tego, by latać dalej. Zresztą taki jest cały sport - szybciej, wyżej, mocniej. Gęsiej skórki na myśl o rekordzie nie mam, każdy następny przyjmuję jako coś, co musi się dziać. Ale oczywiście chętnie te coraz dalsze loty oglądam. Cieszę się, że Norwegowie wybudowali wielkiego mamuta w Vikersund i mają rekord świata, który na nim padł. I bardzo się cieszę z przebudowy obiektu w Planicy. Nie byłem tam ostatnio, nie widziałem, jak skocznia teraz wygląda, ale skoro organizatorzy mówią, że lądować można nawet pod 260. metr, to musimy się szykować na kolejny rekord. Jak pogoda dopisze, to i pilnujące bezpieczeństwa skoczków jury nic nie wskóra.
- Jest, nic groźnego się nie dzieje, bo obiekty są odpowiednio wyprofilowane. A skoro tak, to niech skoki będą coraz dłuższe. To się podoba wszystkim.
- Trudniej. To był inny sport. O 200 metrach w moich czasach się marzyło i to było nawet marzenie realne. Może nie w 1987 roku, kiedy pobiłem rekord, osiągając 194 m. Ale rok czy dwa lata później warunki na loty poza 200. metr były, tylko że władze Międzynarodowej Federacji Narciarskiej takie latanie zablokowały. Wtedy nie decydowano się na przebudowy skoczni i bardzo starano się skracać skoki, bo uznawano, że lądowanie poza 200. metrem jest zbyt niebezpieczne.
Kilka lat później okazało się, że nie. W sprzęcie żadnej rewolucji nie dokonano, ale skocznie odrobinę zmodernizowano i w 1994 roku doczekaliśmy się pierwszego człowieka, który wylądował poza 200. metrem [203 m skoczył w Planicy Toni Nieminen, tego samego dnia przez chwilę rekordzistą był Martin Hoellwarth, który osiągnął 196 m, a dzień później aż na 209 m pofrunął Espen Bredesen].
Styl V poza lepszymi odległościami daje też poczucie większej kontroli, w stylu klasycznym faktycznie stabilności w locie brakowało. Ale najważniejsze było to, że wreszcie zmieniano profile skoczni. Teraz mamuty są wręcz zawodnikom przyjazne. Wszystko jest tak pomyślane, że skoczkowie lądując, nie spadają z dużej wysokości, bo lecą bardziej wzdłuż niż w górę. Na starych skoczniach, tych z moich czasów, obecni skoczkowie zrobiliby sobie krzywdę. Choć z drugiej strony mają trudniej. Na ostatnich zawodach w Vikersund widzieliśmy, jak męczą się ci słabsi w stawce. Skocznie są bezpieczniejsze, ale trudniejsze technicznie i jak nie masz bardzo dużych umiejętności, to wylądujesz o 100 metrów bliżej od najlepszych.
- Pierwszy raz startowałem w 1979 roku, od razu na mistrzostwach świata. Dzień wcześniej patrzyłem na skocznię, kiedy jeszcze nic się na niej nie działo, później oglądałem test, czyli próby przedskoczków. To wszystko robiło na mnie ogromne wrażenie. Zastanawiałem się, co to będzie. Byłem bardzo niespokojny, bałem się, że sobie nie dam rady. A jednak od pierwszego skoku szło mi świetnie. Od razu poprawiłem rekord Polski [151 m, w następnych skokach Fijasowi szło jeszcze lepiej - wyjechał z Planicy z wynikiem 166 m], a imprezę zakończyłem z brązowym medalem. Na szczęście nigdy na mamucie nie uderzył we mnie wiatr, do końca kariery loty kojarzyły mi się tylko dobrze. Chociaż upadek na mamucie zaliczyłem. Na szczęście niegroźny. To było w 1987 roku. Dzień po rekordzie świata napaliłem się na 200 metrów i już w powietrzu zrobiłem błąd, przez który nie dałem rady normalnie wylądować. Jednak nic mi się nie stało, brałem udział już w następnej serii i osiągnąłem dobry wynik, powyżej 180 m.
- Jak z zawodnikami rozmawiam, to każdy mówi, że chce jechać na loty, chce się spróbować. Respekt oczywiście czują, ale wiedzą, że to już nie jest tak niebezpieczne jak kiedyś. Za moich czasów na progu miało się prędkości powyżej 110, nawet pod 120 km/h, a na rozbiegu czasem nie było torów, musieliśmy sami utrzymywać dobry kierunek, panować nad nartami. Oczywiście one były bardziej przyczepne niż teraz, ale proszę mi uwierzyć, sam dojazd do progu był dużym przeżyciem. A kiedy po wybiciu wylatywało się na wysokość 12 metrów nad zeskokiem, to serce stawało. Nad tym trzeba było błyskawicznie zapanować. Tylko maksymalna koncentracja pozwalała uniknąć błędu. Wtedy nawet najmniejsza pomyłka czy - nie daj Boże - podmuch wiatru, powodowała bardzo nieprzyjemne konsekwencje. Dzisiaj na skoczniach dużych na progu zawodnik osiąga prędkość trochę powyżej 90 km/h, a na mamucie trochę poniżej 100 km/h, więc różnice są niewielkie. Profilami skocznie mamucie od dużych też bardzo się już nie różnią. Poza tym skoczkowie są lepiej przygotowani technicznie, motorycznie i mają o niebo lepszy sprzęt. Na takich lekkich, nośnych nartach i w świetnym kombinezonie latanie musi być wielką przyjemnością.
- Wtedy mamuty jeszcze nie były wyprofilowane jak teraz. Szczególnie na mniejszych, czyli w Harrachovie, Bad Mitterndorf i Oberstdorfie, w drugiej fazie lotu najlepsi zawodnicy osiągali bardzo duże wysokości i lądując, mocno spadali. To wyglądało groźnie. Nie powiem - trochę zdrowia kosztowało mnie obserwowanie Adama przeskakującego te obiekty. Wtedy nerwy na lotach na pewno były większe.
- Skoczek żyć ze strachem uczy się od pierwszej górki, z jakiej zjeżdża, i od początku o tym strachu nie mówi. Poza tym nawet, jak się bardzo boi, to równocześnie bardzo chce skakać. Nie powiem - spotkałem się z sytuacjami, że zawodnik stwierdził "nie idę, nie chcę". Ale to się działo w ekstremalnie trudnych warunkach. Normalnie zawodnik to w sobie dusi. Jak go dobrze znasz, to z twarzy, z zachowania wyczytasz strach. Ale jak nie jesteś z nim blisko - uznasz, że to po prostu wielka koncentracja.