ŁUKASZ KRUCZEK: Bezpośredniej analogii nie ma. Szwajcar też przeszedł drogę: przerwa, powrót, sukces, ale bardzo ważne są inne szczegóły. Simon w chwili upadku w Willingen nie był zawodnikiem ze szczytu Pucharu Świata, tylko lepszym średnim. Jego upadek nie spowodował kontuzji. Nie było żadnego zabiegu, operacji, ingerencji w organizm. Chodziło tylko i wyłącznie o odpoczynek, o tapering [angielska nazwa metod treningowych, które powodują, że organizm czuje większą energię. Zwykle związany z okresem treningów o zmniejszonej intensywności i objętości. Kiedyś w Polsce nazywano to BPS, czyli Bezpośrednie Przygotowanie Startowe] Wtedy - być może - Simi znalazł sposób, jak wypaść dobrze na najważniejszych imprezach, wypracował coś w rodzaju wzorca, który pozwolił mu osiem lat później zdobyć złote medale w Vancouver.
Tu zawodnik - Kamil - jest w dobrej dyspozycji. Jakby na skraju tej dobrej formy łapie kontuzję, przechodzi zabieg i wraca. Przerwa między skokami nie była długa - trzy tygodnie. Mieliśmy to wypracowane już wcześniej u Kamila, ale też u Adama Małysza, w ogóle u lepszych zawodników tak jest, że przerwy nie stanowią problemu. Czy po urlopie, czy po przerwie zimowej, oni po prostu od razu skaczą dobrze.
- Kamil bardzo dobrze przepracował lato. Nie miał praktycznie słabych skoków. Jakościowo to były jedne z jego najlepszych letnich przygotowań w karierze. Oddał 450 skoków, ok. 70 proc. bardzo dobrych, reszta trochę słabszych - tu ważne rozróżnienie, że słabszych dla Kamila, bo w kategoriach bezwzględnych to też były skoki dobre. Nic mu nie przeszkadzało, bo wyrośl była czymś w rodzaju balona, który narastał powoli, aż w końcu pękł. Dobrze, że w tym roku, a nie w zeszłym.
Potem Kamil miał zabieg, ale nie było to coś, co go eliminowało bezwzględnie z ruchu. Nie wiązał się nawet z hospitalizacją, bo Kamil już na drugi dzień wyszedł ze szpitala. Wprawdzie jeszcze o kulach, ale trzy dni później zaczął chodzić.
Trzeba jednak pamiętać, że jest to wciąż niezagojona rana. Nic nie będzie się lać ani nic dziać - z zewnątrz rana jest zabliźniona, ale w środku tkanki nadal są podrażnione. Buty są sztywne, więc Kamil nie czuje się komfortowo. One uciskają i stąd takie bolesności jak podczas tego pierwszego skoku w Oberstdorfie. Amman i Kamil to zupełnie inne przypadki.
Większą analogię można przeprowadzić do upadku Adama Małysza w Salt Lake City w 2004 r. Adam był wtedy mocno poturbowany, jednak nie było groźnego urazu. Do końca sezonu nie wystartował już w Pucharze Świata. Żeby odbudować się psychicznie, trenował na Wielkiej Krokwi i potem skakał świetnie.
- To nic nowego. Stosujemy taką metodę. Tapering, czyli odświeżenie. Kiedy zawodnik jest bardzo dobry pod względem technicznym, kiedy jego skoki są bardzo powtarzalne, wtedy przed największą imprezą jest ładowanie akumulatorów. Odpuszcza się obciążenia treningowe, daje się odpocząć mięśniom. Oczywiście tego nie da się zastosować do każdego konkursu, robimy to tylko przed mistrzostwami świata. Teraz to było wymuszone. Gdyby nie uraz Kamila, Turniej Czterech Skoczni byłby traktowany z marszu.
- Nie jest bardzo intensywny w sensie wysiłkowym. Nie skacze się dużo, trening nie jest ciężki. Turniej wyczerpuje psychicznie. Nawet kwalifikacje są dla skoczków startem. Zawodnik nie męczy mięśni, tylko głowę.
Dlatego właśnie idziemy na siłownię i trening w hali. Żeby był to normalny czas pracy, a nie stresu. A po TCS? Musimy się dopasować do sytuacji. Kamil powinien się obudować fizycznie, sporo brakuje mu do optymalnej formy. I dzięki temu widać, że nie skacze sama motoryka. Ale wiem, że gdyby wpuścić Kamila w duży reżim treningowy, żeby skakał często, to za chwilę wpadłby w lekki dołek. Obciążenia trzeba więc delikatnie dawkować.