Tysięczny konkurs indywidualny w historii Pucharu Świata zacznie się w niedzielę w Lahti o godz. 15.30. Poprzedzą go kwalifikacje zaplanowane na godzinę 14.00. Relacje na żywo na Sport.pl, transmisje w Eurosporcie.
Łukasz Jachimiak: W Sapooro i Zakopanem wygrałeś 500. i 600. konkurs w historii Pucharu Świata, a czy z okazji indywidualnych zawodów numer 1000 potrafisz wybrać jeden dla Ciebie najważniejszy?
Adam Małysz: Moje najmocniejsze wspomnienie to Oslo, pierwszy w mojej karierze konkurs Pucharu Świata, który wygrałem. To był dla mnie ważny start też z innego względu.
Z takiego, że karierę kończył nim Twój idol, Jens Weissflog?
- Tak było. Jako młody chłopak byłem w niego wpatrzony, zawsze mu kibicowałem. Wygrać taki start? Nawet o tym nie marzyłem. Coś niesamowitego. To był dla mnie przełom. Wszystko działo się w marcu 1996 roku, miałem dopiero 18 lat, ale dzięki tej wygranej już wtedy uwierzyłem w swoje możliwości.
Okoliczności Twojego zwycięstwa były niecodzienne, prawda? Przed drugą serią bardziej niż na skoku skupiałeś się na tym, żeby nie pobrudzić kombinezonu krwią lecącą Ci z nosa?
- Coś takiego rzeczywiście się działo. Byłem przeziębiony, dosyć mocno, nawet przez to nie startowałem w niektórych seriach treningowych. Przez osłabienie rzeczywiście puściła mi się krew z nosa. Ale już nie wiem dokładnie przed którym skokiem.
Apoloniusz Tajner opowiadał kiedyś tę historię, twierdząc, że przed drugim i że krwotok całkiem odwrócił Twoją uwagę, dzięki czemu pofrunąłeś tak pięknie, że przesunąłeś się z piątego miejsca na pierwsze.
- Zawsze jest tak, że jeśli nie myślisz o skoku, to on wtedy wychodzi najlepszy. Jak odwrócisz od skoku uwagę, to nie masz stresu, a gdy nerwy odpadają, jest o wiele łatwiej skoczyć daleko. Ale to nie mógł być wielki krwotok, skoro już dokładnie go nie pamiętam, a sam skok pamiętam świetnie. Wyjście z progu, daleki lot, dobre lądowanie, euforia, a do tego jeszcze wielkie zdziwienie, że aż tak odleciałem i że na koniec to dało zwycięstwo - to wszystko pamiętam bardzo dobrze. I jak teraz opowiadam o Oslo, to zaczynam też myślę o innych konkursach, które bardzo pamiętam. Sporo ich było. Nie da się wybrać jednego zwycięstwa, jednego najlepszego skoku. Za dużo było takich momentów, które dały wielką radość. A poza tym ja zawsze mówiłem, że dla mnie najważniejszy jest całokształt. Dlatego muszę powiedzieć, że dumny jestem z wygrania Pucharów Świata, całych sezonów.
Jeśli chcesz wymienić więcej wyjątkowych dla Ciebie konkursów, to proszę bardzo. Może zacznij od zwycięstwa w Zakopanem w 2002 roku.
- Jasne, że Zakopane było wyjątkowe. Zwłaszcza tamto Zakopane. Byłem faworytem, ale w sobotę nie wskoczyłem nawet na podium, byłem dopiero siódmy. Bardzo mocno to odczułem. Aż o piątej rano w niedzielę usłyszałem kibiców. Nie wiem czy już szli na skocznię czy dopiero wracali spać po sobocie, ale skandowali "Nic się nie stało, hej Adam, nic się nie stało" i śpiewali, że drugi konkurs na pewno wygram.
Krzyczeli tak głośno, że Cię obudzili?
- Tamtej nocy wcale nie spałem. Miałem w sobie poczucie, że zawiodłem. Nie mogłem sobie z tym poradzić.
Ale ogromna presja.
- Tak, ogromna. Jest bardzo trudno, kiedy czujesz się zobowiązany wobec ludzi. Ja czułem, że zawiodłem nie tylko siebie, ale też mnóstwo kibiców. Czułem się winny. Wiedziałem, że ci wszyscy ludzie przyjechali do Zakopanego, żeby zobaczyć jak wygrywam, a ja ich rozczarowałem. Aż nad ranem przyszło uspokojenie. Te śpiewy bardzo mi dodały otuchy. Poczułem, że mam kibiców na dobre i na złe, że ludzie dalej we mnie wierzą. Pomyślałem sobie tamtego ranka, że przecież ja naprawdę cały czas jestem w stanie wygrywać, tylko muszę spokojniej do wszystkiego podejść. Tak naprawdę to chyba usłyszenie "Adam nic się nie stało" było dla mnie nawet ważniejsze niż zwycięstwo, które wywalczyłem kilka godzin później. Wsparcie od ludzi uskrzydliło mnie na dobre, zostało ze mną, naprawdę mi pokazywało, że ludzie są ze mną na dobre i na złe.
A pamiętasz, jak otuchy dodawał Ci Leszek Miller? Ówczesny premier za pośrednictwem telewizji transmitującej Galę Mistrzów Sportu po Twoim siódmym miejscu dedykował Ci swoje motto - że mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, a nie jak zaczyna.
- Coś takiego rzeczywiście było. Pamiętam, że na koniec tamtej soboty dostałem tytuł sportowca roku w Polsce. Było szaleństwo.
Takiej publiki jak wtedy w Zakopanem nie widziałeś nigdy i nigdzie indziej, prawda?
- Zdecydowanie. Walter Hofer kazał przecież odsunąć ludzi od rozbiegu, bo stali przy samym progu skoczni. Organizatorzy szacowali, że na każdym konkursie było po 100 tysięcy ludzi. Wszyscy się trochę tego wystraszyli, wszystkich to trochę przerosło. Szaleństwo, chociaż nie aż takie, było też w Harrachovie w 2001 roku. Zawsze będę tamte konkursy pamiętał i dlatego, że przyjechało mnóstwo naszych kibiców, i też dlatego, że to był dla mnie ważny sprawdzian. Pojechałem tam zaraz po Turnieju Czterech Skoczni. Byli tacy, którzy mówili, że w lotach nie mam szans. Uważali, że chociaż wygrałem Turniej, to zaraz zgubię wielką formę. A ja w Harrachovie odniosłem dwa pewne zwycięstwa i ustanowiłem rekord skoczni. To były niezapomniane chwile. Im dłużej mówię, tym więcej pięknych dni mi się przypomina. Gdybym się postarał, to chyba przypomniałbym sobie okoliczności wszystkich moich zwycięstw.
A porażek? Był taki konkurs w Twojej karierze, o którym od razu myślisz "wielka szkoda"?
- Gdybym się mocno zastanowił, to coś takiego bym na pewno w pamięci znalazł. Ale na szybko nie kojarzę takiego konkursu, który szczególnie chciałbym zapomnieć. Na pewno porażki były, przecież wszyscy je ponosimy, nie ma człowieka, który tylko wygrywa. I cząsteczki tych przegranych, tych trudnych chwil we mnie są.
Ale skoro nie potrafisz od ręki wskazać jakiejś swojej straconej szansy, to chyba najlepiej pokazuje, jak piękną miałeś karierę?
- To prawda, było super. Wiesz kiedy było mi najtrudniej? W całym sezonie 2008/2009. Wtedy trenował mnie Łukasz Kruczek i nie szło mi aż tak, że postanowiłem wyjechać z Turnieju Czterech Skoczni jeszcze gdy trwał. Ale i tak nie wiem czy to wtedy miałem najgorszy start w karierze, czy właśnie wtedy zdarzył się konkurs, którego szczególnie nie chciałbym wspominać. Najgorsze, najtrudniejsze było dla mnie nie to, że na skoczni nie szło, tylko zmierzenie się z problemem, szczere porozmawianie z Łukaszem. Musiałem do niego pójść i powiedzieć mu, że muszę zrobić coś, co wielu uzna za działanie przeciw niemu.
Trudno było powiedzieć koledze, że nie chcesz z nim dalej pracować, bo nie wierzysz w powodzenie tej współpracy? Wiedziałeś, że ogłaszając swoje odejście od Kruczka do Hannu Lepistoe sprawisz, że powszechna będzie myśl, że Kruczek to słaby trener?
- Dokładnie. Zawsze podkreślałem, że Łukasz jest bardzo dobrym trenerem. Widziałem, że dla młodych chłopaków z kadry jest super. Wierzyłem, że osiągnie z nimi sukcesy. Ale sam musiałem odejść, bo myśmy z Łukaszem byli kolegami i on mnie po koleżeńsku traktował, a ja wtedy potrzebowałem pięści, twardej ręki, człowieka, który tupnie i powie "masz to zrobić tak i tak".
Po powrocie do Lepistoe zdobyłeś dwa srebra olimpijskie i skończyłeś karierę jako trzeci zawodnik MŚ w Oslo oraz trzeci w całym sezonie Pucharu Świata. A wcześniej, w 2007 roku w Sapporo, w wielkim stylu wygrałeś mistrzostwo świata. Czy to były sukcesy porównywalne do tych z fenomenalnego sezonu 2000/2001, czy jednak tamtej Twojej dominacji nic nie przebija?
- Sezon 2006/2007 był dla mnie bardzo trudny. Bardzo mocno na niego pracowałem. Moje skoki długo były niezłe, ale od zdobycia Kryształowej Kuli po raz trzeci, w 2003 roku, aż do roku 2007 moje skoki nie były tak dobre, do jakich ciągle dążyłem. Czasami wygrywałem konkursy Pucharu Świata, ale całego sezonu nie potrafiłem wygrać aż do tej zimy z MŚ w Sapporo. Powrót na szczyt smakował wyjątkowo, bardzo się wtedy wzruszałem, że doczekałem się nagrody za wielki wysiłek. Podobne odczucia miałem w 2003 roku. Wtedy miałem lekki kryzys, porównując do sezonów 2000/2001 i 2001/2002. Tuż przed mistrzostwami świata w Predazzo odpuściłem konkursy w Willingen, potrenowałem w Ramsau i na MŚ do Włoch pojechałem ze zdwojonymi siłami. Wygrałem oba konkursy mistrzowskie, później wywalczyłem trzeci z rzędu Puchar Świata - takich rzeczy się nie zapomina.
Zwłaszcza gdy wygrane konkursy na MŚ są dopiero pierwszymi zwycięstwami w sezonie, a jednocześnie są wygrane tak pewnie, że z rekordami skoczni.
- No dokładnie, pięknie było, kiedy przyszło to, na co mocno pracowałem. Piękna była też moja ostatnia Planica. Za to jak wyglądała zawsze będę wdzięczny między innymi Kamilowi Stochowi.
Z jego 35 pucharowych zwycięstw dla Ciebie najważniejsze było właśnie tamto?
- Tak, bo ja byłem trzeci i kończyłem karierę, a on zrobił coś tak bardzo wzruszającego. Dzięki jego wygranej czułem, że przekazuję mu naturalną pozycję najlepszego polskiego skoczka. Takiego, który będzie się liczył na świecie, a nawet wierzyłem, że takiego, który będzie dominował. I tak jest, Kamil jest w ostatnich latach najlepszym skoczkiem Pucharu Świata. A jeszcze ten jego gest był bardzo fajny, ten jego taniec dla mnie. Naprawdę piękna chwila.
Myślisz, że Stoch, a może Dawid Kubacki, ma szansę wygrać konkurs numer 1000? Czy większe szanse dajesz raczej Stefanowi Kraftowi albo Karlowi Geigerowi?
- Skocznia Kamilowi pasuje, a Dawid cały czas jest w takiej dyspozycji, że może stanąć na podium i nawet wygrać. Bądźmy dobrej nadziei. Szkoda tylko, że pewnie trybuny będą pustawe, że frekwencję będą ratować tylko nasi rodacy pracujący w Finlandii.
Kiedy wygrywałeś w Oslo w 1996 roku, na trybunach było mnóstwo Norwegów?
- Tak, atmosfera była świetna. Teraz też jest tam zawsze fajnie, ale dzięki Polakom, którzy zawsze dominują na trybunach. Zresztą, nasi rodacy rządzą na wszystkich skoczniach. I ze względu na nich najfajniej by było, gdyby konkurs numer 1000 odbył się w Wiśle albo w Zakopanem.