W sobotę w Wiśle pierwsze zawody nowego sezonu Pucharu Świata - o godzinie 16. rozegrany zostanie konkurs drużynowy. W niedzielę o 11.30 konkurs indywidualny, w którym zobaczymy ośmiu Polaków. Relacje na żywo na Sport.pl.
Łukasz Rutkowski: Na pewno będę w studiu TVP w Wiśle, w Zakopanem i w Planicy na mistrzostwach świata. Nie wiem co z Turniejem Czterech Skoczni, tu dużo będzie zależało od tego, jak wypadną zawody moich chłopaków. Telewizja chce, żebym przyjeżdżał też do studia w Warszawie. Najlepiej tydzień w tydzień. Ale tak się nie da, będę musiał wszystko pogodzić. Na pierwszym miejscu jest klub. Bardzo mnie cieszy szkolenie dzieciaków, robię to, co lubię. Chcę za jakiś czas mieć do pomocy trenerów, nadzorować ich pracę, chcę, żeby projekt się rozwijał.
- Dziewięciu. Samych chłopaków. Są w wieku od sześciu do 13 lat.
- Mamy sponsorów, ale ciągle szukam kolejnych. Skoki to drogi sport. Szukam gdzie się da, a nawet niektórzy mnie znajdują. Na przykład firma Biodom ze Słowenii. Jej szef obserwował fanpejdż klubu na Facebooku i uznał, że chce zainwestować w to, co robię.
- Rozmawiałem z jej szefem już wiele razy. Słowenia ma świetne szkolenie dzieci i bardzo dobry kompleks skoczni. Nie rozumiałem, dlaczego człowiek odezwał się akurat do mnie. Powiedział mi: "Łukasz, obserwowałem cię długo i uważam, że klub Rutkow-ski ma duży potencjał". To bardzo miłe. U siebie firma Biodom wspiera jeden klub.
- Nie wiem czy taki ma plan, w każdym razie ja się czuję zaszczycony, że wybrał mój klub.
- Tak, finansuje nam obozy, jest też sponsorem sprzętu. W tym roku byliśmy w Kranju i w Planicy. Poza tym udało nam się jeszcze pojechać na treningi do Austrii.
- Dokładają, ale są zadowoleni, bo nigdy nie muszą wykładać takich pieniędzy, które musieliby wydać normalnie, chcąc wysłać swoje dziecko do innego kraju.
- Zgadza się.
- Oczywiście, to ma duże znaczenie, Kamila nazwisko przyciąga sponsorów, Ewa w porównaniu ze mną na pewno może przebierać w ofertach. Mnie jest trudniej, ale nie narzekam. Jest fajnie i pracuję, żeby było jeszcze lepiej.
- Muszę mieć 150 tysięcy złotych, ta kwota już pozwoliłaby mi naprawdę fajnie trenować chłopaków, zapewnić im wszystko, co najlepsze. Bardzo dużo wydajemy na przejazdy na treningi do Szczyrku i do Chochołowa. Dużo kosztują też zgrupowania, drogi jest sprzęt skokowy.
- Żyję skokami, staram się być na bieżąco. Z przyjemnością oglądałem jak po Adamie Małyszu wielki stawał się Kamil i jak po przyjściu Stefana Horngachera wielka stała się cała nasza drużyna. Klasowymi skoczkami stali się Dawid Kubacki, Piotrek Żyła, Maciek Kot, a myślę, że za chwilę w światowej czołówce będzie też Kuba Wolny. Już w zeszłym sezonie prawie do niej wskoczył, bardzo niewiele brakowało. Wiem, że cały czas każdy konkurs Pucharu Świata ogląda kilka milionów Polaków.
- Trzynasty byłem w sumie trzy razy - najpierw na Kulm, a tydzień później w dwóch konkursach w Sapporo. Oczywiście w Austrii była najmocniejsza obsada, a w Japonii nie, więc wynik z "mamuta" jest cenniejszy. Loty to w ogóle coś pięknego. Ostatnio chłopaków zabrałem na szczyt Letalnicy w Planicy. Oni byli w szoku, jak tam jest wysoko, a ja - przyznam się - po kilku latach od skakania w tamtym miejscu byłem przerażony. Mamy łatwość w krytykowaniu, nie oszczędzamy nikogo, nawet ludzi robiących ekstremalne rzeczy. Proponuję pamiętać, że piłkę lepiej czy gorzej kopać może każdy. Mówię to, nie mając nic do piłkarzy. Do skoków musisz rosnąć, z biegiem lat musisz się uczyć kolejnych rzeczy, musisz opanowywać swój strach. Moje chłopaki mówią "Nie, my się nie boimy", ale ja pamiętam siebie i wiem, umiem poznać, kiedy kogoś zjada strach. Jeden z moich zawodników raz się odważył skoczyć, wyszło fajnie, a później kilka miesięcy minęło, zanim się przełamał.
- Ja się skakać generalnie nie bałem. Nawet na pierwszy skok na mamucie poszedłem pewny siebie, bo świetnie mnie przygotował Joachim Brzozowski, psycholog z Zakopanego. Mnie się po upadkach nigdy nic wielkiego nie stało, najgorsze było zerwanie więzadeł w kolanie, po czym noga poszła w gips. Oczywiście kiedyś miałem kryzys spowodowany strachem. Po upadku w Oberstdorfie, na przedsezonowym zgrupowaniu, następnego skoku tak się bałem, że byłem cały mokry. Ale szybko to pokonałem. Dopiero po latach zauważyłem, że tamto wydarzenie we mnie zostało. Bo okazało się, że bardzo dobrze rozumiem lęk Thomasa Morgensterna. Nie dziwiłem się, kiedy krótko po upadku na Kulm postanowił skończyć karierę. Jeszcze wystartował na igrzyskach i zdobył z kolegami medal w konkursie drużynowym. Ale tak poważny wypadek jednak na zawsze został w jego głowie. Bardzo się cieszę, że takie rzeczy mnie ominęły.
- Sezon 2009/2010 miałem najlepszy w karierze, ale zaraz po igrzyskach w Vancouver wszystko się skończyło, bo mój organizm był wyniszczony.
- Tak, na początku olimpijskiego sezonu ważyłem 61 kg, w Vancouver już tylko 58 kg. Przy wzroście 176 cm. Skakało mi się fajnie, ale Łukasz Kruczek wymagał, żebym ważył jeszcze mniej. Niestety, już zejście do 58 kg było bardzo kosztowne, bo przez to spaliłem mięśnie i cały układ hormonalny legł w gruzach.
- Zostawiam to dla siebie.
- Po igrzyskach moja waga poszła w górę i nie potrafiłem wrócić do limitu wymaganego przez trenera. Wprowadzono mi wtedy ostry trening kataboliczny. Trener za wszelką cenę chciał się dowiedzieć, co się ze mną dzieje i znaleźć przyczynę „zbędnych kilogramów”. Wysłał mnie do kliniki w Krakowie, gdzie specjaliści mieli sprawdzić, w czym tkwi problem. Lekarze wystawili diagnozę, która sprowadzała się do stwierdzenia, że mam zrujnowaną psychikę. Zadali mi pytanie: „Pan wybiera karierę czy swoje zdrowie?" Wróciłem na zgrupowanie do Szczyrku i porozmawiałem szczerze z trenerem. Zdecydowałem się zawiesić karierę na pół roku. Po tym okresie zacząłem ponownie skakać, jednak było mi bardzo ciężko wrócić do wcześniejszej dyspozycji. Później na tę walkę nałożyła się śmierć mamy, co jeszcze mocniej podcięło mi skrzydła. Dramat rodzinny i totalny dół psychiczny spowodowały, że kiedy ustalano kadry na nowy sezon, to nie było już w nich dla mnie miejsca. Nikt się ze mną nie spotkał, nie zadzwonił. O wszystkim dowiedziałem się z internetu. Wtedy de facto skończyła się moja przygoda ze skokami.
- Bez Adama nie byłoby tego wszystkiego, co dziś mamy. Dzięki niemu skoki się rozwinęły, mnóstwo dzieciaków się nimi zainteresowało. Ja zacząłem trenować w 1995 roku, ale bardzo dobrze pamiętam, jaki był wybuch zainteresowania w 2001 roku. Sukcesy Kamila są wielkie, on ma trzy złote medale igrzysk olimpijskich, Kamilowi absolutnie niczego nie chcą ująć, ale jednak Adama stawiam najwyżej w historii polskich skoków. I bardzo wysoko w historii naszego sportu. On dokonał wielkich rzeczy i to w czasach kiedy Polska się nie liczyła w prawie żadnej dyscyplinie. On wyskoczył znikąd, przeskakiwał wszystkich o 30-40 punktów. Jak na starej Bergisel mało kto doskakiwał do 100 metrów, to on leciał 118 - oglądałem to i trudno mi było wierzyć, że tak się da. Nie pamiętam innego tak zaprogramowanego skoczka na wygrywanie jak Adam z 2001 roku. Nieważne było jaki ma sprzęt, ile technologicznie brakuje mu do najlepszych. Pamiętasz Floriana Liegla z krokiem kombinezonu na wysokości kolan?
- Były czasy, co?
- Trochę tak, bo dużo było w skokach wyrazistych postaci. Nasz Adam, Schmitt i Hannawald, Ahonen - sporo było mocnych nazwisk i zaciętych pojedynków. A dziś w skokach dominuje atmosfera przyjaźni.
- No właśnie, tego już nie ma. Ale z drugiej strony my w tamtych czasach mogliśmy się tylko zastanawiać jak to jest spróbować jednej czy drugiej nowinki, a dzisiaj sami je wymyślamy. To zasługa trzech lat przepracowanych ze Stefanem Horngacherem. Bardzo dobrze, że dalej idziemy tą drogą. Mam nadzieję że dalej będziemy osiągać duże sukcesy. Wierzę w nie, bo Michał Doleżal jest mądrym człowiekiem. On postawi na to, co działało, a nie na jakieś udowadnianie, że ma własny plan.
- Pomaga mi w klubie, jest członkiem zarządu. Poza tym pracuje fizycznie, układa kostkę brukową. A najważniejszy jest dla niego syn, który u mnie trenuje.
- Ma, ale szkoda, że późno zaczął skakać. Seweryn ma już 13 lat, jest najstarszy w klubie, ale jeszcze nie przełamał psychicznej bariery i się normalnie nie odbija, nie wykorzystuje techniki. Jeśli się przełamie, to będzie dobrze skakał. Widać, że po Mateuszu ma talent. Gdyby zaczął trenować ze dwa lata wcześniej, a nie dopiero jako 11-latek, to byłbym spokojny, że się przebije. A tak, ledwo zaczął na małych skoczniach, a zaraz trzeba było przejść na większe skocznie według kategorii wiekowej. Wierzę, że mimo wszystko on odpali.
- Często doradza, a czasami przychodzi na skocznię i trenuje chłopaków. Jak mam coś ważnego i nie dam rady, to mnie zastępuje. Szczególnie w sezonie zimowym, bo wtedy ma mniej pracy.
- Ha, ha, pogadalibyście sobie, na pewno. Ale Mateusz nie chce rozmawiać z żadnym dziennikarzem. Zraził się. Mówi, że tak go obsmarowali, że już nigdy z żadnym nie będzie rozmawiał. A nie był jedynym złym.
- Według mnie wina była 50 na 50. Połowa po stronie Mateusza i połowa po stronie trenerów oraz związku. Ale to już temat nie na naszą rozmowę.