Thomas Diethart. Ceper, który lata

- Thomasa zdążyli już wyrzucić z każdej austriackiej kadry w skokach - wspomina ojciec. W poniedziałek Thomas Diethart został najmłodszym od 15 lat zwycięzcą Turnieju Czterech Skoczni.

Od zawsze miał najsilniejsze odbicie w austriackiej kadrze i robił piękne telemarki. A teraz jeszcze potrafił wyłączyć myślenie i zacząć fruwać. Ale najważniejszy był upór, a nawet przekora: bo skoczek narciarski spod Wiednia to brzmi tak samo logicznie jak alpejczyk z Podlasia.

Drugiego takiego w reprezentacji Austrii nie ma. Są z Tyrolu, z Karyntii, są z mniejszych gór, ale z gór. Wszyscy wychowani pod skoczniami. A Diethart do najbliższej skoczni miał dwie godziny jazdy. Prawie 190 km, do Hinzenbach koło Linzu.

Od tego wszyscy zaczynają rozmowę o nim: "Przecież to jest Niederösterreicher. Flachländer, z płaskiej północy kraju". Mówiąc najprościej: ceper. Różni bywali austriaccy mistrzowie w skokach, ale żeby szansę na wygranie Turnieju Czterech Skoczni miał chłopak spod Wiednia? To już Warszawa ze swoją skocznią na Mokotowie ma większe tradycje.

embed

Fot. Michael Dalder (Reuters)

Płaskie życie

W Michelhausen, gdzie się Diethart wychował, 40 kilometrów od rogatek Wiednia, najwyższy punkt to wieża kościoła. - Płaskie życie - żartuje Gernot Diethart, który po tym jak syn wygrał konkurs w Ga-Pa i został liderem Turnieju Czterech Skoczni (w Oberstdorfie był trzeci), został medialnym bohaterem razem z Thomasem. Również dzięki tej słynnej już różowej pluszowej śwince na szczęście, którą ściskał podczas konkursu, a potem zaniósł synowi na dekorację. Ale przede wszystkim dzięki opowieściom o tym, jak trudno się przebić w austriackich skokach talentowi z nizin i jak wielu to wymaga wyrzeczeń od rodziny. Michelhausen ma 2600 mieszkańców i dotychczas było znane głównie z tego, że stąd pochodził Leopold Figl, pierwszy powojenny kanclerz. Ze sportu nie słynęło. A w stołecznym S.C. Ober St Weit Thomas mógł co najwyżej trenować gimnastykę. I też tylko do czasu, jak rozwiązali sekcję.

Gernot, policjant, pochodzi z górskiego Oberzeiring, uprawiał narciarstwo alpejskie i do tego chciał zachęcić syna. Thomasa ciągnęło do nart, więc i tak trzeba by było dojeżdżać na treningi w góry, a w narciarstwie alpejskim czekają większe pieniądze i sława niż w skokach. Thomas nawet zaczął treningi, ale i tak najbardziej go w zjeżdżaniu bawiły skoki. Po jednej takiej próbie w dziecięcych zawodach alpejskich ledwo się pozbierał po wywrotce. Wtedy ojciec się przekonał, że nie ma co wojować. Ma talent, chce być skoczkiem, niech będzie. I życie rodzinne stanęło na głowie.

50 tysięcy kilometrów rocznie

- Przejeżdżaliśmy 50 tysięcy kilometrów rocznie. Na trening i z powrotem, weekend w weekend. Spaliśmy w domku pod skocznią w Hinzenbach, sami musieliśmy sobie tam przywieźć materace. Spaliśmy też w samochodzie, w namiocie. Właściwie to nie ma chyba rzeczy, w której jeszcze nie spałem. Chodziliśmy od firmy do firmy, błagając, żeby ktoś go zechciał sponsorować, choćby kupując kombinezon. Nam już się wtedy pieniądze rozpłynęły - wspomina Gernot.

Z pensji ojca policjanta i jego żony Christy, intendentki w szkole z internatem, nie wystarczyłoby na wyszkolenie młodego narciarza. Wydali, jak dziś liczą, 100 tysięcy euro. Brali kredyty, szukali pomocy wszędzie. Gernot wybudował w Michelhausen drewnianą wieżę najazdową, władze miasteczka dołożyły do tego resztę małej skoczni. Żeby jeszcze za te poświęcenia była jakaś wielka nagroda, pomagająca wytrwać - pół biedy. Ale wiary rodziców, że mają wielki diament do oszlifowania, długo nie potwierdzały wyniki.

Największym sukcesem syna było to, że się w końcu dostał do słynnego gimnazjum sportowego w Stams, do fabryki austriackich medalistów olimpijskich. Kto tam trafia, na pewno ma talent, ale nie każdy wytrzymuje reżim treningu, nauki, morderczej konkurencji. Thomas nie do końca tam pasował, podpadał nauczycielom swobodnym zachowaniem, wyglądem też, nie wszystkim się podobały wielkie kolczyki w uszach. Ale przede wszystkim nie miał wyników. Co z tego, że jego trener ze Stams, dziś prowadzący norweską kadrę Alexander Stoeckl, zachwycał się jego siłą odbicia i do dziś jest przekonany, że nikt w skokach nie ma większej. Ale odbicie, łatwość lądowania, świetna ogólna sprawność to tylko elementy układanki. Całość nie była dobrze dopasowana. Największym sukcesem Dietharta było do niedawna zwycięstwo w Pucharze Kontynentalnym - odniesione dopiero trzy lata temu, gdy miał już 18 lat. W tym wieku Gregor Schlierenzauer był już mistrzem świata w lotach i wicemistrzem w skokach.

Innauer: Nikt go nie zatrzyma

- Thomasa zdążyli już wyrzucić z każdej austriackiej kadry w skokach - wspomina ojciec. Narzeka na system finansowania szkolenia młodzieży w Austrii. Bo niby jest dostatnio, ale ci, którzy naprawdę potrzebują wsparcia, dostają zdecydowanie za mało. Poza tym, mowa o jednej z najlepszych reprezentacji w historii skoków, pełnej multimedalistów. W ostatnich latach dużo łatwiej było wskoczyć do składu Barcelony niż do austriackiej pierwszej kadry. Thomas skakał w Pucharze Świata tylko z tzw. puli krajowej, dla gospodarzy konkursów. Już w debiucie trzy lata temu w Innsbrucku zdobył punkty, za 28. miejsce. Potem jeszcze trzy razy skakał w konkursach Turnieju Czterech Skoczni. Ale do pierwszej kadry został włączony ledwie dwa tygodnie temu. I od razu zaczął latać. Nikt właściwie nie jest w stanie wyjaśnić dlaczego. - Dla mnie to niewytłumaczalne, to się mogło zdarzyć tylko w skokach, żeby chłopak, który kilka tygodni temu był przeciętny w przeciętnych zawodach, teraz latał dalej niż wszyscy inni. Do końca Turnieju nikt go nie zatrzyma - mówi Toni Innauer, kiedyś mistrz skoków, dziś komentator telewizji ZDF.

Trener Alexander Pointner zadzwonił do Dietharta przed konkursami w Engelbergu. Zaprosił go do kadry, choć w ostatnich zawodach Pucharu Kontynentalnego przed tym zaproszeniem Diethart nie był nawet najlepszy z Austriaków, wyprzedzili go Michael Hayboeck i Manuel Poppinger. Thomas jechał do Engelbergu, na ostatnie zawody przed Turniejem, z postanowieniem: przebrnąć kwalifikacje. Zajął czwarte miejsce, w drugim konkursie szóste. W Turnieju na podium nie był jedynie w Innsbrucku, gdzie zajął piąte miejsce.

 

Już w połowie Turnieju szanse na zwycięstwo stracili Gregor Schlierenzauer i Kamil Stoch, a chłopak, który właśnie wyskoczył z cienia, od razu sięgnął po główną wygraną. Dzięki temu, że jak mówi, wyłączył głowę. - Przed ostatnimi dwoma konkursami muszę się tylko tak samo wyluzować. Jak będę wyluzowany, to wyniki też się będą zgadzać - mówił przed zawodami w Innsbrucku. Przyznaje, że sekret jest nie tylko w głowie: bardziej się ostatnio pilnował z wagą, w czym pomogła przeprowadzka na swoje, do Matrei am Brenner, gdzie mieszka z narzeczoną ("W rodzinnym domu było za dużo słodyczy, siostra Nadine uczy się na cukiernika" - dodaje). A ojciec dodaje, że syn po prostu dojrzał. Zapewnił sobie w 2013 roku wojskową pensję, trafiając do centrum sportowego austriackiej armii, zdał końcowy egzamin w szkole zawodowej. Zmartwień mu ubyło, mógł się zacząć cieszyć życiem, na skoczni włączył wreszcie autopilota.

Ta dojrzałość na razie się nie kłóci ze słabością do pluszowych świnek, których jest w domu cała kolekcja. Mało tego: ojciec kiedyś obiecał, że w nagrodę za pierwsze zwycięstwo w Pucharze Świata kupi synowi prawdziwą świnię. I zapowiedział właśnie, że słowa dotrzyma.

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na iOS , na Androida i Windows Phone

Więcej o:
Copyright © Agora SA