Przed niedzielnym konkursem: Wzruszyć się...

- Tam na górze słyszy się wrzawę tysięcy kibiców, ale nie ma czasu, by się tym przejmować. Trzeba zrobić swoje - mówi Adam Małysz przed walką o złoty medal igrzysk w Salt Lake City.

Przed niedzielnym konkursem: Wzruszyć się...

- Tam na górze słyszy się wrzawę tysięcy kibiców, ale nie ma czasu, by się tym przejmować. Trzeba zrobić swoje - mówi Adam Małysz przed walką o złoty medal igrzysk w Salt Lake City.

Korespondencja

Robert Błoński

Radosław Leniarski

Salt Lake City

Na ten dzień od wielu, wielu miesięcy czeka chyba cała Polska. 50 skoczków stanie do walki o medale olimpijskie na normalnej skoczni o punkcie konstrukcyjnym K-90. Każdy z nich będzie myślał o jednym: "Jak najlepiej wyjść z progu, jak najdalej, ale bezpiecznie wylądować".

I kiedy już wszyscy - nieobliczalny Martin Schmitt i Sven Hannawald z wiśniowymi włosami, i tleniony na blond Matti Hautamaeki, i zgarbiony Andreas Widhölzl, i wiecznie uśmiechnięty Andreas Goldberger, i Simon Ammann z dziecięcą twarzyczką wyrażającą zdziwienie po dobrym występie - będą mieli pierwszy skok za sobą, na górze pojawi się niepozorny chłopak z Wisły. Serca polskich kibiców i dziennikarzy zabiją mocno, a gdy trener Apoloniusz Tajner machnie własnoręcznie wykonaną biało-czerwoną chorągiewką na bambusowym kijku, będą walić jak młot. W barze U Bociana w Wiśle zapadnie cisza, na Dworcu Centralnym tłum przed telewizorami będzie większy niż w kolejkach po bilety na ferie, na trybunach w Park City rodzice Małysza zastygną w bezruchu, ścisną się za ręce i spojrzą w górę... Adam o tym nie będzie wiedział. Poprawi gogle i pasek przy kasku, poklepie się po udach, odbije się dłońmi od belki i ruszy. A potem wszystko potrwa nie więcej niż dziesięć sekund. Skończy się skok, poczekamy na noty sędziów.

Chwila przerwy między seriami, będzie czas na gorączkowe dyskusje, chaotyczną wymianę zdań. Rozdzwonią się telefony od kolegów: co powiesz, no jak, czy ma szansę? Ile punktów, ile metrów - trzymamy się wersji optymistycznej - ma przewagi nad rywalami.

A on tymczasem zwiąże na zeskoku narty. Przemknie z tajemniczym uśmiechem wśród dziennikarzy. Nawet na nas nie spojrzy, a jeśli nawet, to na nikim nie zatrzyma wzroku dłużej. Będzie chciał jak najszybciej znaleźć się na krzesełkowym wyciągu, który zawiezie go na górę, do najbliższych - trenera, "doktorów". Założy coś ciepłego, zamieni kilka słów z psychologiem Janem Blecharzem i pójdzie na krótki spacer. Będzie sam na sam ze swoimi myślami.

Średnia skocznia, szczególnie ta w Salt Lake City, ma najbardziej sprzyjać Małyszowi. - Liczyć się będzie jak najmocniejsze odbicie - tłumaczy trener Tajner. - Ale nie do przodu, tylko do góry, aby parabola lotu była jak najwyższa. Bo kto za bardzo "pójdzie" do przodu, ten za daleko nie poleci. Rozrzedzone powietrze powoduje, że nie tworzy się siła nośna, ta, która najbardziej pomaga wysokim zawodnikom z tymi wielkimi, długimi nartami.

Po kilkunastu minutach Małysz wróci ze spaceru, by stanąć do decydującej rozgrywki. - Jak jest się dobrym, to skoki innych nie za bardzo interesują. Owszem, tam na górze słyszy się wrzawę po niezłych skokach, ale nie ma czasu, by się tym przejmować. Trzeba zrobić swoje - mówi. I znowu wszystko potrwa kilka, kilkanaście sekund. Chwila oczekiwań i wszystko będzie wiadomo.

Małyszowi nie zagrali hymnu, kiedy wygrywał Turniej Czterech Skoczni. - Gdyby puścili Mazurka, to chybabym się rozpłakał - mówił rok temu w Bischofshoffen. Hymn usłyszał w Lahti, gdy wygrał konkurs na średniej skoczni. Ale i wtedy nie płakał ze wzruszenia. Dekoracja odbyła się wiele godzin po zawodach, emocje opadły. Gdy jednak "Jeszcze Polska nie zginęła..." zabrzmi na igrzyskach, nie tylko Małysz będzie miał wilgotne oczy. Przecież tak długo czeka się na taką chwilę.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.