Małysz do piłkarzy: "Nic się nie stało, wygrajcie z Austrią"

Piłkarze są w takiej sytuacji, jak ja na MŚ w Sapporo po konkursie na dużej skoczni, kiedy zająłem czwarte miejsce. Czułem się mocny, wiedziałem, że formę mam. Parę dni później zdobyłem złoto. Niech więc teraz nasi wygrają z Austrią - mówi Sport.pl najlepszy polski skoczek.

Robert Błoński: Niedzielny wieczór spędził pan przed telewizorem?

Adam Małysz: Dokładnie. Najpierw oglądałem mecz Chorwatów z Austrią, a później przełączyłem na wyścig Roberta Kubicy. Nie za bardzo wiedziałem, co wybrać: piłkę nożną czy Formułę 1. Kiedy wyszedł na prowadzenie, kibicowałem mu do ostatnich metrów.

Pan jest fanem samochodów i Kubicy.

- Robertowi należała się ta wygrana. Od początku sezonu jest w formie. Zawsze w czołówce, raz tylko nie ukończył wyścigu z powodu defektu. W Montrealu postawił kropkę nad i. BMW robi się mocnym teamem, a Robert to świetny kierowca. W końcu musiał wygrać. Za styl należy mu się szacunek. Jego wielkość polega na tym, że wygrał tam, gdzie rok temu miał okropny wypadek. Po takich wyczynach poznaje się klasę sportowca. Zapomniał i przezwyciężył strach. No i w końcu nie miał problemów z bolidem. BMW Sauber wreszcie dogania Ferrari i Mercedesa.

F1 jest jak skoki narciarskie. W piątek trening, w sobotę kwalifikacje, w niedzielę zawody. I miliony Polaków przed telewizorem.

- Nasi kibice lubią utożsamiać się z sukcesem rodaków. Czujemy wtedy dumę narodową.

Kubica jeździ z prędkością ponad 250 km/godz. A pan ile jechał najszybciej?

- Na autostradzie w Niemczech rozpędziłem auto do 250 km/godz., ale tylko na chwilkę. Przez głowę przeleciało tysiąc myśli: co będzie, jak opona pęknie albo na coś najadę, albo ktoś nagle zmieni pas? Adrenalina mi skoczyła. Na torze jest chyba bezpieczniej. Zresztą tam, w bolidzie, nie ma czasu na myślenie, z jaką prędkością się jedzie. Trzeba jak najszybciej mknąć do mety.

Po wygranej Kubicy miał pan nadzieję na zwycięstwo piłkarzy nad Niemcami?

- Miałem. Tak jak cała Polska. Kraj utożsamia się z drużyną Leo. Nadzieje były wielkie, ludzie wywieszali flagi, mieli chorągiewki za szybami samochodów. Atmosfera była podniosła. Chęć obejrzenia zwycięstwa była w narodzie ogromna. Mnie rozczarowało, że Kuba Błaszczykowski wyjechał ze zgrupowania. Dzięki niemu kadra nabierała szybkości i rozpędu w eliminacjach. W Polsce są plotki, że pokłócił się z trenerem. Nie wiem, czy to prawda, ale żałowałem, że nie może zagrać z Niemcami.

Pan miał zatkniętą flagę za oknem, dał się ponieść emocjom?

- Nie. Z jednego prostego powodu - nie mam flagi w domu. Wspieram piłkarzy duchowo, tym, że oglądam mecze i kibicuję. Wywieszenie flagi to symbol solidarności, ale oni i tak tego nie widzą.

Kiedy pan skakał na igrzyskach w Salt Lake City, flagi też wisiały na balkonach.

- Nie wiedziałem tego, ale czułem, że ludzie są ze mną. Domyślałem się, że siedzą przed telewizorami i dmuchają w ekran. Dla sportowca ważniejsza jest świadomość wiary kibiców. Psychicznie to na mnie dobrze działało. Podobnie było z piłkarzami. Mimo porażki fani są z nimi, nie wstydzili się za grę i mówią: "Nic się nie stało, wygrajcie z Austrią".

Polscy kibice jeżdżą wszędzie za swoimi sportowcami. Pan spełniał ich nadzieje medalami i Pucharami Świata, piłkarze ręczni czy siatkarze albo siatkarki wicemistrzostwem świata czy mistrzostwem Europy. A piłkarze jakoś nie mogą.

- Wsparcie podbudowuje psychicznie, ale kibice nie spowodują, że od ich dopingu wzrośnie forma czy umiejętności. Bądźmy szczerzy - naszym wczoraj brakowało, i to dużo, do Niemców. Ustępowali im, byli słabsi. Z transmisji dowiedziałem się, że Podolski chciał kiedyś grać dla Polski, ale nikt nie był tym zainteresowany. Po pierwszym golu nie wiedział, co zrobić. Ukłuło go na pewno, że to od Niemców dostał szansę. Szkoda...

Jakie miał pan wrażenia podczas oglądania meczu?

- Było widać różnicę w poziomach obu drużyn. Niemcy byli o klasę wyżej w podaniach, strzałach, rozgrywaniu piłki. Nie było widać w ogóle Ebiego Smolarka, który zdobywał gole w eliminacjach. To nie był zespół, który mógłby wygrać. Próbowali, próbowali, ale różnica była za duża.

Wiele osób mówi, że to 0:2 boli mniej niż 0:1 na MŚ w Dortmundzie dwa lata temu.

- Piłkarze bardzo przeżywają porażkę. Nadzieje mieli wielkie. Media nakręciły atmosferę. Czasem za mocno, niesmaczne były ilustracje Leo trzymającego głowy Niemców. Boli, że znowu nie udało się pokonać Niemców. Zawsze mieliśmy z nimi zatargi, ale nigdy nie wygraliśmy. Do tego w niedzielę dwa gole strzelił nam Polak. Czułem się, jakbyśmy tracili samobóje. Czasem mnie dziwi, że Polacy decydują się na wyjazd za granicę. Tu grają dobrze, wyróżniają się, a na Zachodzie tracą miejsce. Może więc niech nie wyjeżdżają tak masowo, bo później mamy problem. Przykładem jest Irek Jeleń, chłopak z naszego regionu, z Cieszyna. Brakowało jego rajdów z poprzednich lat. Wyjechał do Francji i zatracił atuty, ma problemy ze zdrowiem. A w niedzielę Niemcy właśnie byli od nas szybsi.

Polscy piłkarze są słabsi od europejskich gwiazd?

- Nie wiem, czy tak można powiedzieć, bo wczoraj dwóch Polaków grało u Niemców najlepiej. Klose miał asystę, Podolski strzelił dwa gole (śmiech). Ballack był niewidoczny.

Co pan sądzi o Rogerze?

- Dziwne to wszystko było, ale to niezły piłkarz, dobry technicznie, dużo widzi. Jest przydatny i skoro najwyższe władze państwowe nie widziały problemów z przyznaniem mu obywatelstwa, to i ja nie widzę.

Zimą, podczas PŚ w Zakopanem, spotkał się pan z Leo Beenhakkerem. Selekcjoner zaprosił pana na Euro. Czemu więc pana tu nie ma?

- Jestem na zgrupowaniu w Zakopanem, a od stycznia nikt się ze mną nie kontaktował. Nie było żadnej propozycji, a perspektywa pójścia na trybuny między kibiców byłaby dla mnie trudna. Różnie mogła się skończyć, ale chciałbym kiedyś zobaczyć Polaków na żywo. Może uda się podczas Euro 2012 (śmiech).

Obejrzy pan wszystkie mecze ME?

- W miarę możliwości chciałbym wszystkie. W sobotę np. miałem zobowiązania sponsorskie. Kibicuję Polsce, a faworytem są Włosi, Niemcy i Portugalczycy. Piłka i skoki są nieprzewidywalne.

Ciężko sportowcom, po takiej porażce, podnieść się i zmobilizować na kolejne wyzwanie?

- Zależy od atmosfery wokół nich. Można dostać "kopniaka", zmobilizować się jeszcze bardziej, chcieć pokazać, że może być lepiej. Albo się załamać. Mam nadzieję, że Leo i zawodnicy nie odpuszczą. Niech z gospodarzami udowodnią, że są w formie, że są dobrze przygotowani i świadomi swojej klasy oraz umiejętności. Jak się ma to przeświadczenie, łatwiej się podnieść.

Tak jak pan po czwartym miejscu na MŚ w Sapporo?

- To dobre porównanie. W Japonii wiedziałem, że jestem w formie, skakałem daleko, a jednak w konkursie mi nie poszło. Zająłem najgorsze miejsce dla sportowca i się załamałem. W hotelu dostałem wiadomość, że w wypadku samochodowym zginął mój kolega z Wisły. Było mi ciężko, ale na drugi dzień wstałem z nowymi nadziejami i motywacją. Wiedziałem, że jestem dobry i na małej skoczni chciałem udowodnić, że czwarte miejsce to przypadek. Tamta porażka dała mi pozytywnego kopa. Mam nadzieję, że tak samo będzie z piłkarzami. Stać ich na to, wiemy to z eliminacji.

Była szansa, że Adam Małysz nie będzie skoczkiem, lecz piłkarzem?

- Jako dziecko trenowałem w klubie w Wiśle. Godziłem treningi na boisku z zajęciami na nartach. Zaczynałem nie od skoków, ale od kombinacji norweskiej. Nie dość, że musiałem trenować skoki, to jeszcze biegałem na nartach. W pewnym momencie nie można było pogodzić nart z piłką. Wybrałem kombinację, bo w nich mogłem startować i bić się o mistrzostwo Polski. A w futbolu skończyłbym pewnie na okręgówce. Gra w piłkę to jednak dla mnie wciąż przyjemność.

Zorganizował pan kilka spotkań z artystami. Idea upadła?

- Zawiesiliśmy z żoną działalność fundacji. Po pierwsze, tata Izy jest chory i brakowałoby czasu. Byliśmy fundacją non profit, ciężko było o sponsorów. Nie mogliśmy żyć z SMS-ów, utrzymywaliśmy się z meczów z artystami. Cieszyły się popularnością, a zawodnicy dalej się dopytują, czy to będzie kontynuowane. Na razie tego nie wiem. Ja w każdym razie grać w piłkę nie przestałem.

Zna pan piłkarzy?

- Zimą moim idolem był Jens Weissflog, ale latem - Zbigniew Boniek. A później Zinedine Zidane. Boniek był naszym attaché na igrzyskach w Turynie. Poznałem go osobiście, to fajny, bezpośredni, normalny człowiek.

W czwartek mecz z Austrią. Porozmawia pan z Morgensternem czy Schlierenzauerem?

- Nie mam z nimi kontaktu. W internecie widziałem, że kiedy my będziemy grali z Chorwacją, to przed meczem Austrii z Niemcami na skoczni Bergisel w Innsbrucku odbędzie się "przedmecz" skoczków z tych krajów. My się rzadko spotykamy. Tylko przy okazji zawodów lub na zgrupowaniu, o ile jesteśmy w tym samym miejscu.

Jaki wynik będzie w czwartek?

- Chciałbym, żebyśmy utarli im nosa. To moje osobiste marzenie. Schlierenzauer i Morgenstern są ze mną w teamie Red Bull, mam austriackiego menedżera. Często mi się odgrażali, że ich piłkarze dokopią naszym. Mam nadzieję, że to nasi dokopią im.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.