Heinz Kuttin dla Gazety: Nie będę hołubił Małysza

Kiedy przed rokiem wyjeżdżałem do Polski, wielu ludzi pukało się w czoło. Ale teraz, gdy media podały, że będę trenerem polskiej kadry, wszyscy mi gratulowali. Ja cieszę się na pracę z Małyszem, ale nikogo wyróżniał nie będę, bo dla mnie najważniejsza jest drużyna - mówi Gazecie Heinz Kuttin.

Właśnie został Pan trenerem kadry polskich skoczków...

- Moment. Oczywiście wiem, że o mojej nominacji poinformowały wszystkie austriackie i polskie media, ale oficjalnie z Polskiego Związku Narciarskiego nic jeszcze do mnie w tej sprawie nie dotarło. A umówiłem się z prezesem Włodarczykiem, że bez oficjalnego potwierdzenia z jego strony nie zacznę wypowiadać się jako trener polskiej kadry.

Porozmawiajmy więc jeszcze z "nieoficjalnym" trenerem polskiej kadry...

- Dobrze, ale z góry ostrzegam, że na pewne pytania mogę nie odpowiedzieć.

W Polsce głośno było, że trenerem kadry zostanie ten, kogo wybierze Adam Małysz. Czy nie boi się Pan, że teraz będzie zakładnikiem najlepszego polskiego skoczka?

- Najpierw trzeba się zastanowić, kim jest Adam Małysz. To skoczek, który w ostatnich latach wygrał wszystko, co było do wygrania - zdobywał Puchar Świata, był i jest mistrzem świata i medalistą igrzysk olimpijskich. Nie zmienia tego ostatni mniej udany sezon. To nieprzeciętny talent i z takim zawodnikiem pracować chciałby zapewne niejeden trener. Ja oczywiście też. Jednak jako trener kadry mam swoje cele, które wybiegają poza Adama Małysza. Moim zdaniem fachowiec jest wtedy dobry - sprawdza się, gdy ma dobrą drużynę.

Pracowałem przez ostatni rok z polską kadrą B. Cieszę się z tego, że Rutkowski pobił na mistrzostwach świata juniorów Morgensterna, ale nie wiem, czy nie bardziej ucieszył mnie srebrny medal drużyny. To był dowód, że wszyscy wspólnie pracowaliśmy ciężko i razem doczekaliśmy się efektów.

Jak jest w takim razie Pana zdaniem rola trenera?

- Na sukces w skokach składa się wiele czynników. Niezwykle ważne są kwestie stosowanych materiałów i sprzętu. Tego jednak może czy powinien pilnować cały sztab ludzi. Dla mnie trener jest tym, który powinien umieć wywołać dodatkową motywację w zawodnikach. Wskazać im drogę, którą muszą podążać do celu. Umieć wyzwolić dodatkowe siły, by dotarli tam, gdzie leży kres ich możliwości.

Co się w takim razie stało z Apoloniuszem Tajnerem? Wypalił się?

- Chwila, chwila, to ja postawię inne pytanie. Dlaczego przez trzy lata było tak dobrze, a dopiero teraz wszyscy piszą, jak jest źle? Bo po trzech rewelacyjnych sezonach zdarzył się jeden słabszy? To zawsze może się przytrafić.

To dlaczego ostatni rok był słabszy?

- Analizę trzeba by zacząć od przygotowań letnich. Już wtedy starasz się coś poprawić, udoskonalić, przychodzi nowy sprzęt, pojawiają się zmiany w przepisach - a w tym roku było tego sporo. To wszystko ma wpływ na późniejsze starty. Na dodatek dochodzi ciśnienie ze strony mediów i cóż, nie oszukujmy się, mniejsza motywacja ze strony Małysza.

Ale proszę uwierzyć, to nie był zły sezon Małysza. On przecież nieźle skakał. Choćby dwa drugie miejsca w Zakopanem, to był fantastyczny wynik. Szczególnie po kryzysie, jaki przeszedł na przełomie roku. Moim zdaniem oczekiwania były zdecydowanie zbyt wysokie.

Zresztą takie rzeczy zdarzają się nie tylko w Polsce. W Austrii, gdzie system szkolenia jest dużo bardziej rozbudowany niż w Polsce, też zdarzają się takie sezony-wpadki. Przecież ostatniej zimy Austriacy wypadli słabiutko.

Na jak długo podpisze Pan kontrakt? Co chce Pan w tym czasie osiągnąć?

- Ustaliłem z prezesem Włodarczykiem, że podpiszę dwuletni kontrakt, do 2006 roku. Chciałbym w tym czasie zbudować w Polsce team złożony z sześciu-ośmiu zawodników, którzy regularnie będą zdobywać punkty Pucharu Świata.

Kogo Pan widzi w tej grupie?

- To przedwczesne pytanie. Szczególnie że wybór do kadry nie jest zadaniem wyłącznie trenera. W PZN istnieje gremium, które dokonuje podziału na poszczególne kadry. Ja chciałbym mieć w drużynie kilku starszych, bardziej doświadczonych zawodników - oczywiście Adama Małysza, może Skupnia czy Tajnera oraz paru młodych, którzy zrobili ostatnio spore postępy.

Ale czy wszyscy z obecnej kadry mają szansę, czy kogoś powinno się już skreślić?

- Hm..., powiem tak. Przez ostatni sezon poznałem wszystkich starszych skoczków kadry. Wspólnie jeździliśmy na zawody i wyrobiłem sobie o nich zdanie, jednak zanim coś powiem prasie, chciałbym porozmawiać z każdym sam na sam. To ważne dla przyszłej współpracy. Każdy z kadrowiczów powinien zdobywać punkty PŚ, ale nie każdemu to się udawało. Dlaczego? Bo nie wszyscy byli zmotywowani na 100 proc. Byli tacy, którzy mieli rezerwy i ich nie wykorzystali. Czemu tak było? - to pytanie do zawodników. A co do moich decyzji personalnych - podejmę je w trakcie przygotowań do sezonu.

Nie obawia się Pan bariery językowej?

- Absolutnie nie. Na skoczni wszystkie komendy wydaję po polsku. Skupień, Małysz czy Tajner rozumieją dobrze po niemiecku, a na dodatek mam asystenta Łukasza Kruczka, który doskonale mówi po niemiecku i wspiera mnie przy poważnych tematach. Jak dochodzi do rozmowy o diecie czy wadze zawodników, to korzystam z jego pomocy.

Przez ostatni rok pracował Pan z polskimi juniorami. Co udało się u nich zmienić?

- Na początku słyszałem, jak przed kolejnymi treningami zawodnicy kadry B narzekali "co, znowu trening?". Ale jak zaczęli osiągać wyniki, to nagle przestali narzekać i pracowali jeszcze ciężej. Czerpię z moich austriackich doświadczeń i przez ostatni rok starałem się wprowadzać sposób szkolenia, który obowiązuje w Austrii od lat. Podstawą jest podział na kadrę A, B i C oraz rozpoczęcie treningów i odpowiedniej selekcji znacznie wcześniej. Już 13-14-latkowie dostają od związku sprzęt i mogą prowadzić regularny, profesjonalny trening. Dzięki temu w wieku 17-18 lat są w stanie osiągać doskonałe wyniki.

Co Pana zdaniem odróżnia młodych Polaków od austriackich zawodników?

- O Polakach mogę mówić tylko dobrze. Oni nie są jeszcze tak "syci" jak ich równolatkowie w Austrii. Tam każdy ma komputer, więcej pieniędzy i mniej motywacji do treningu. Tymczasem wielu z polskich chłopców dużo łatwiej zmotywować, bo dla nich świat nie jest miły, lekki i przyjemny. W nich jest chęć walki, a ja ją tylko odkrywam.

Jak to się stało, że w ogóle trafił pan do Polski?

- Gdy w wieku 24 lat zakończyłem starty, zostałem szefem kompleksu skoczni w Villach. Jednak zawsze chciałem zostać trenerem. Ciągnęło mnie do tego zawodu. Od 2001 roku zostaliśmy razem ze Stefanem Horngacherem asystentami trenera austriackiej kadry Hannu Lepistoe. To było superzajęcie, ale praca zaledwie w wymiarze 150 godzin w sezonie. Niestety, gdy przychodziło do podejmowania decyzji, pojawiały się ciągłe problemy...

Z Lepistoe?

- Nie, nie. Ze związkiem. W pewnych sprawach decyzje podejmowali działacze, a nie my. Skończyło się to tym, że rok temu nie było już dla mnie zajęcia w OeSV, a że akurat pojawiła się propozycja z Polski, więc...

A czy to nie menedżer Małysza Edi Federer, który uważany jest za "szarą eminencję" w PZN, ściągnął Pana do Polski?

- Oczywiście przyznaję, że rola Federera była tu niemała. On ma umowę z PZN i dzięki jego pracy, jego kontaktom związek ma pieniądze na wspieranie kadry A i juniorów. To on pierwszy powiedział prezesowi, że dla młodych zawodników potrzebny jest trener z zagranicy - wszystko po to, żeby stworzyć nowoczesny system szkolenia. I wreszcie to on rozmawiał ze mną i powiedział: "Przyjeżdżaj do Polski! Warto".

Skąd pomysł, by do Polski na drugiego trenera sprowadzić Stefana Horngachera?

- Jak wspominałem, już dwa lata temu pracowaliśmy razem jako asystenci Lepistoe i bardzo dobrze nam to wychodziło. To dobry trener, myślimy podobnie i dobrze się rozumiemy. W ciągu ostatniego roku dużo rozmawialiśmy i pytałem go, co chce robić za rok, dwa. Spotykaliśmy się niemal co tydzień na kolejnych zawodach PŚ i ten nasz dialog tak się ciągnął przez cały sezon, aż wreszcie w Oslo, jak trener Tajner ogłosił swoją rezygnację, zapytałem go: "To co, chcesz przyjechać do Polski?".

Nie boi się Pan, że przy braku dobrych wyników szybko pojawią się krytycy mówiący: "Po co nam ten Austriak, wyrzućmy go!"?

- Mam zwyczaj myśleć pozytywnie. Jeśli takie myśli zaprzątałyby mnie już teraz, to co by było w sytuacjach rzeczywiście trudnych? Jak pokazał przykład Adama Małysza z ostatniego sezonu, każdy z nas jest tylko człowiekiem i ma prawo do słabszego skoku, startu czy sezonu. Już mówiłem, że dla mnie celem jest zbudowanie drużyny, gdzie więcej skoczków będzie zdobywać punkty PŚ. Jeśli uda się uniknąć pewnych błędów w przygotowaniach, to jestem przekonany, że osiągniemy cel.

W polskiej kadrze jest jedna wielka gwiazda i reszta. Pan już zna ten schemat. Na początku lat 90. w Austrii był Andreas Goldberger jako gwiazda i reszta w cieniu. Skończyło się nie najlepiej...

- Oczywiście, to niebezpieczna sytuacja. Sam odczułem to na własnej skórze. Byłem wtedy zawodnikiem i wiem, jak trenerzy byli zapatrzeni w Goldbergera. Był zdecydowanie najlepszy z nas. Mógł dzięki temu robić, co chciał, i często odbijało się to na jakości treningów całej kadry. Trenerowi nie wolno patrzeć na pierwszego zawodnika, dla niego miarodajny powinien być wynik szóstego w kadrze. Bo jeśli ten szósty będzie skakał coraz lepiej, to ci przed nim poczują ciśnienie od dołu i też będą chcieli się poprawić. To taki czynnik motywujący. Gdy zaś zapatrzymy się na lidera, ani on sam, ani ci goniący go nie mają motywacji. On wie, że i tak zostanie najlepszy, a reszta czuje, że i tak nie znajdzie uznania w oczach trenerów.

Spekuluje się, że ma Pan zarabiać 10 tys. euro?

- Miesięcznie? Rocznie? (śmiech). Na ten temat nie mam nic do powiedzenia. Choć właściwie mogę zdradzić, że będę zarabiał więcej niż rok temu, gdy trenowałem kadrę B. Jednak moja pensja jest bardzo odległa od tej, jaką maja trenerzy w Niemczech czy Austrii i nie mniej brakuje jej do wymienionej przez pana kwoty.

Mika Kojonkoski zarabia - zdaje się - 25 tys. euro miesięcznie.

- Też to czytałem. Nie wierzę w tak wysoką pensję. Choć jeśli to prawda, to super dla Kojonkoskiego - to godna zapłata za jego talent i umiejętności. Wracając do mojej pensji, mam dom i rodzinę w Austrii. Wiem, ile mi potrzeba na jej utrzymanie.

Jak komentowano w Austrii Pana wyjazd do Polski?

- Moi przyjaciele mówili: "Jesteś dorosły, wiesz, co robisz" albo "Pewnie masz swoje powody". Wielu było jednak takich, którzy uśmiechali się ironicznie, co mi strzeliło do głowy z tą Polską. Za to wczoraj, gdy w telewizji i w radiu podano, że zostałem trenerem polskiej kadry, wszyscy bez wyjątku mi gratulowali.

A żona? Co Panu powiedziała?

- Teraz już nic. Teraz jest OK. Rok temu, jak podpisywałem pierwszy kontrakt, to się nasłuchałem.

Nie chce Pan przenieść rodziny do Polski?

- Nie, to zbyt skomplikowane. Mam dwójkę dzieci, a starszy właśnie będzie zaczynał szkołę. Czyli przyjazd na stałe odpada. Ale nie będzie tak źle. Przez ostatni rok było rzeczywiście ciężko. W domu spędziłem chyba z 40 dni. Ciągle albo w Polsce, albo w podróżach. Teraz będzie inaczej, bo planujemy sprawniej rozwiązać kwestię podróży. Tej zimy nie będzie tak, że będziemy wracać po zawodach do Polski, by trzy dni później znów jechać w Alpy. Będziemy zostawać na miejscu i jechać na kolejne zawody. To lepsze dla zawodników i dla nas, trenerów.

Czy praca w Polsce nie jest trochę sposobem na pokazanie OeSV, że się pomylili, wyrobienia sobie nazwiska, by później wrócić do Austrii i zacząć pracę z kadrą?

- Może kiedyś. Kto to wie, co będzie za kilka lat? Do 2006 r. mam kontrakt w Polsce i zamierzam go wypełnić. A może obie strony będą chciały go przedłużyć? To, że zatrudnia się zagranicznych trenerów, jest w dzisiejszych czasach normalne. U nas w Austrii pracowali już przecież i Kojonkoski, i Lepistoe.

Jaki ma Pan cel na sezon 2004/05?

- To jedno z pytań, na które teraz za wcześnie odpowiadać. Od połowy kwietnia będę w Polsce i od razu czeka mnie poważna rozmowa z prezesem Włodarczykiem. Konkretne, oczekiwane wyniki wyznaczymy sobie wspólnie w maju.

Lubi Pan Polskę?

- Oj, to muszę się przyznać, że niewiele widziałem. Właściwie dobrze znam tylko Zakopane. Podobają mi się Krupówki. Ten deptak jest żywym dowodem na to, jak wszystko szybko idzie do przodu i jak każdy może sobie w Polsce poradzić. Tam każde stoisko jest inne.

Powiedział Pan, że mówi po polsku? Czy mogę poprosić o próbkę polskiego w Pana wykonaniu?

- Dobra...noc

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.