MŚ w Falun. Skoki: krok w dół, czyli kombinować trzeba umieć

Znów gorąco wokół kombinezonów: Finowie sztuczki ze strojami nazwali dopingiem, a Mika Kojonkoski jako nowy szef skoków w FIS chce dokładniejszych kontroli. Polacy są za.

Niby wszystko jest jasne i do wyegzekwowania. Kombinezon nie może odstawać na więcej niż 3 cm od ciała skoczka, nie może przepuszczać więcej niż 40 litrów powietrza, musi być zapięty pod szyję, mieć rękawy nie dalej niż do nadgarstków, nie można też wkładać niczego między bieliznę a kombinezon. Tyle przepisy. Bo inwencja skoczków jest nieograniczona. Cały czas trwa zabawa w chowanego z kontrolerami: jak się powiększyć przy kontroli, nabierając powietrza, wypychając brzuch, wyciągając się w górę. I jak naciągnąć kombinezon w wybranych miejscach. W ruch idą specjalne materiały, działające jak rzepy, zmodyfikowane buty i odpowiednia bielizna. Ale też ponoć haczyki, co byłoby już złamaniem przepisów.

To jest jak doping farmakologiczny: droga na skróty

Na alarm zaczęli bić ci, którzy w wyścigu zbrojeń zostali z tyłu. Przede wszystkim Finowie, którzy nadal się dźwigają z biedy w skokach, nie mają pieniędzy na eksperymenty, na które stać rywali. I czują się oszukani. Wcześniej, podczas Turnieju Czterech Skoczni, o kontrowersyjnych sztuczkach z kombinezonami opowiadał też szef szwajcarskich skoków, były trener Simona Ammanna Bernie Schoedler. Zrobił to po porażce Ammanna w Garmisch-Partenkirchen z Andersem Jacobsenem, który naciągnął sobie rękawy kombinezonu tak daleko, że przytrzymywał je kciukami, ale uniknął kary, bo podczas kontroli rękawy leżały już jak trzeba. Schoedler mówił o kombinezonowych sztuczkach jak o ciekawostce. Zapewnił, że nigdy nie poszedłby z donosem do FIS.

Finowie są bardziej radykalni. Petter Kukkonen, fiński trener kombinacji norweskiej, wywołał dyskusję w Falun, mówiąc, że naciąganie przepisów sprzętowych jest jak doping farmakologiczny. Taka sama droga na skróty do sukcesu, prestiżu, pieniędzy. A nowy szef komisji skoków FIS, Mika Kojonkoski, mówi, że przychodzą do niego trenerzy i skarżą się: poszukiwanie luk w przepisach zaszło już za daleko.

Kojonkoski: - Niektórzy się zapędzili

Kojonkoski zapowiada, że postara się przeforsować jakiś doskonalszy sposób pomiaru ciała skoczków w stosunku do kombinezonów, bo przy obecnym możliwość manipulacji jest zbyt duża. - Niektórzy się zapędzili z przesuwaniem granic - mówi Kojonkoski.

W ostatnich sezonach stroje były bardziej obcisłe, nie było takiego pola do nadużyć, ale za to prędkość skoczków przy lądowaniu wzrosła i posypały się kontuzje. Szerszy kombinezon pozwala łagodniej wylądować, stąd taka decyzja. I ten jeden centymetr więcej okazał się dla niektórych pokusą nie do odparcia.

- My, jeśli chodzi o jakość i nowoczesność sprzętu, na pewno nie zostaliśmy z tyłu. Ale chyba inni są teraz lepsi w kombinowaniu - mówi nam jeden z członków sztabu polskiej kadry. Trener Łukasz Kruczek mówi, że to temat rzeka. - Można dobry film nakręcić - śmieje się. Ale z porównywaniem takich sztuczek do dopingu się nie zgadza. To po prostu technologiczny wyścig wykorzystujący szare strefy w przepisach.

Człowiek latawiec

Żeby kombinować ze strojami, trzeba się przede wszystkim przy kontroli jak najmocniej nadąć i wyprostować, tak żeby kombinezon miał jak najwięcej luzu. - Ja się nie nadymam, w przeciwieństwie do innych - tłumaczył Norweg Johan Andre Forfang swoje dwie już tej zimy dyskwalifikacje za zbyt obszerny kombinezon. - Kombinować to trzeba umieć. Niektórzy by chcieli, ale nie umieją. Stresują się, gdy kontroler patrzy, nie umieją wtedy wypiąć brzucha - mówi członek polskiej kadry.

Ale takie powiększanie się podczas kontroli to tylko wstęp. Zyskane w ten sposób centymetry materiału naciąga się tam, gdzie dadzą największy efekt. Najlepiej - w kroku. Można próbować wyżej, jak Jacobsen z rękawami, zwiększając powierzchnię nośną w klatce piersiowej. Ale trzeba umieć latać z rękami odstawionymi od tułowia, inaczej nic to nie daje. A nie wszyscy umieją. Obniżenie kroku opłaca się najbardziej, najbardziej zwiększa noszenie w powietrzu. Łukasz Kruczek mówi, że już obniżenie o dwa centymetry daje w locie zysk liczony w metrach. A najlepsi specjaliści potrafią obniżyć nawet o pięć. Kiedyś, gdy przepisy były bardziej liberalne, niektórzy naciągali strój w kroku tak nisko, że wyglądali jak latawce, najbardziej znany był z tego Austriak Florian Liegl. Teraz robi się to dużo subtelniej. Jedna z drużyn próbowała w tym roku swego rodzaju rzepów na butach. - Zaczepiała kombinezon na takie rzepy, naciągając go, by krok się obniżył - mówi Łukasz Kruczek. Nie precyzuje, o którą drużynę chodzi. - O którąś z tych, która była tej zimy zdyskwalifikowana? - pytamy. - No właśnie najdziwniejsze, że nie była - odpowiada. Z najmocniejszych drużyn dyskwalifikowani obecnej zimy nie byli Austriacy. - Dyskwalifikacji nie było, ale na pewno była jakaś interwencja. Myślę, że poszło ostrzeżenie: tego nie wolno robić. I rzepy zostały zdemontowane - mówi Kruczek. Sposobów na naciągnięcie kombinezonu jest więcej: bielizna z materiału, który działa antypoślizgowo i przytrzymuje kombinezon, buty podwyższone z tyłu, które po pochyleniu się skoczka nad nartami ściągają kombinezon.

Coś nie gra

- Zawodnicy mają mnóstwo pomysłów. My też przychodziliśmy do kontrolera ze specjalnymi rodzajami bielizny. Niektóre zostały dopuszczone, inne nie - mówi Łukasz Kruczek. Przepisy regulują sprawę bielizny bardzo zdawkowo: nie może być grubsza niż 3 milimetry, a limit przepuszczalności to 60 litrów powietrza.

Polacy mówią, że akurat na mistrzostwach świata kombinacje ze sprzętem nie były aż tak wielkim problemem. - Jeszcze nie wszyscy są fair, ale wielu się już wyprostowało. Stawka zniechęca do ryzyka. Ale za tydzień w Pucharze Świata wszystko wróci do normy - mówi Kruczek. Nie zgadza się z określeniem "doping", ale propozycje dokładniejszej kontroli popiera. - Coś nie gra, wszyscy to widzimy. Trzeba kontrolować mądrzej. Nie więcej, bo kontroli jest dużo. Ale jest jeszcze tyle miejsc na skoczni, gdzie się manipuluje: przesuwa kombinezon, układa go tak, żeby najlepiej działał w powietrzu. A zawodnik ma z reguły kontrolę po skoku. Czyli wtedy, gdy już zyskał. Co więcej, po skoku ma jeszcze dość czasu, żeby wszystko sobie przygotować i przejść kontrolę. O cokolwiek jest zaczepiony kombinezon, da się to odpiąć choćby gwałtownym ruchem ramion, gdy skoczek się cieszy po dobrym skoku - mówi Kruczek.

Dlatego chciałby też kontroli na górze skoczni. Ona się czasami zdarza. Problem w tym, że kontroler jest jeden. Może być albo na górze, albo na dole. - Wystarczyłoby, żeby było ich dwóch. Albo żeby na rozbiegu stała kamera z szerokokątnym obiektywem. I kontroler mógłby starterowi dawać znać, że coś jest nie tak - mówi Kruczek. - Na pewno wszyscy będą teraz za ściślejszymi kontrolami. Ale na chwilę. A potem znów się zacznie.

Arena konkurencji żeglarskich na igrzyska w Rio zagrożona. Stosy martwych ryb, śmieci... [ZDJĘCIA]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.