Obawiałem się jutra, bo inne kraje - oglądające dotąd plecy Polek - robią większe postępy. Inwestują w kluby, wznoszą potęgi oparte na zawodniczkach światowego formatu, od których uczy się młodzież. Wykorzystują każdy, nawet najmniejszy sukces, by w przyszłości zaprocentował on dla dorosłej reprezentacji. W Polsce, gdzie siatkówka pań podąża za sukcesami panów i staje się sportem wszystkich kibiców, wyraźnej piramidy, na szczycie której stałaby kadra, nie widać.
Mimo to kadra zaskakuje. Formą, wynikami, świętym spokojem, jaki mają w końcu siatkarki. Także wybraną przez selekcjonera drogą przygotowań z uporządkowanym harmonogramem, z którego jasno wynika, kto kiedy dołącza do drużyny, na kogo można liczyć. Zaskakuje także powściągliwość trenera, który jeszcze kilka miesięcy temu zżymał się na najmniejsze nawet słowo krytyki i zamiast na pracę z zespołem, rzucał wszystkie siły na walkę z dziennikarzami. Zaskakuje, że z ligowej mizerii, w której liczyły się tylko dwa zespoły, dało się wyjąć z zespołu beniaminka siatkarkę (Karolina Kosek) zdolną nie tylko wskoczyć do kadry, ale nawet grać w podstawowej szóstce.
Prawdziwą weryfikacją pracy Matlaka będą jesienne mistrzostwa świata. Na razie można się tylko cieszyć, że miało być fatalnie, a jest obiecująco.